Oficjalna reakcja Rosji na wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego była stonowana. Dmitrij Pieskow, rzecznik Kremla, ograniczył się do stwierdzenia, że parlamentarna większość pozostanie „proeuropejska i proukraińska”. Niemniej, Rosjanin przytomnie zauważył, że poparcie dla sił prawicowych rośnie – i to szybko, co rodzi zagrożenie dla „proeuropejczyków”.
Ta konstatacja obecna jest także w rosyjskiej propagandzie, dla której wybory europejskie były jedynie okazją do przypomnienia, jak bardzo władza w UE rozjeżdża się z nastrojami wyborców – zmęczonych wsparciem dla Ukrainy i rosnącymi w związku z tym kosztami życia. Według kremlowskich propagandystów, Stary Kontynent ogarnięty jest „wojenną psychozą”, budowaną na nieuzasadnionej obawie przed rosyjskim atakiem. „Militarny obłęd” nie szczędzi nikogo. Świadczyć ma o tym nagranie z zamachu na słowackiego premiera Roberta Ficę, którego 15 maja postrzelił współobywatel. W domyśle: zapewne z inspiracji proukraińskiego lobby.
Kremlowska oferta
Rozczarowanie Kremla związane z brakiem istotnych przetasowań w UE jest rekompensowane dobrym wynikiem niemieckich partii spod znaku tak zwanych Russlandversteherów, delikatnie mówiąc „wstrzemięźliwych” wobec poparcia dla Ukrainy – prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD) i lewicowego Związku Sahry Wagenknecht (BSW) – oraz klęską Emmanuela Macrona we Francji. Francuski prezydent od początku roku drażni Moskwę, przyjmując rolę werbalnego „jastrzębia” polityki wobec niej. Krewcy komentatorzy ze wschodu wieszczą zatem: idą „nasi”, rozumiejący Rosję!
Są też głosy bardziej zniuansowane, także wśród publicystów bliskich polityce Kremla. Chociażby te, w których zwraca się uwagę na wzajemną niekompatybilność ugrupowań określanych w Europie jako prorosyjskie. Koronnym przykładem jest tu konflikt pomiędzy francuską i niemiecką skrajną prawicą, owocujący wykluczeniem AfD z parlamentarnej frakcji Tożsamość i Demokracja. Dla Marine Le Pen nie do przyjęcia była wypowiedź jednego z czołowych polityków niemieckiej partii o tym, jakoby nie każdy członek SS był zbrodniarzem. Nietrudno sobie wyobrazić, że podobnych kolizji będzie więcej.
To jednak odosobnione głosy. Kreml ocenia użyteczność danego ugrupowania na podstawie tego, czy dana siła polityczna jest wyrozumiała wobec rosyjskich poglądów na wojnę w Ukrainie, do jakiego stopnia jest gotowa do rozmontowania zachodniej wspólnoty i czy niesie ze sobą faktyczny potencjał do promowania tych haseł. Ideologiczny sztafaż jest tu wtórny. Dla jednych Rosjanie mają hasła o tradycyjnych wartościach i walce z ideologią gender/LGBT, dla drugich hasła alterglobalistyczne oraz walkę z zachodnim kolonializmem. Dla obu grup Kreml ma też, oczywiście, pieniądze.
Trendsetter z Budapesztu
Putinowski reżim nie wnika zatem w meandry europejskiej polityki – bo nie musi. Jego logika jest prosta: stawiać na te siły, których wzrost oznaczać będzie chaos w unijnych państwach. Jeśli na konkretnej scenie politycznej brakuje znaczących ugrupowań o prorosyjskiej retoryce, aktywa idą na rzecz tych, którzy reprezentują daleko idący sceptycyzm wobec zasadności istnienia UE i NATO.
Pozostaje też sprawdzona metoda jątrzenia, a więc dolewania paliwa do krajowych sporów, niezależnie od linii podziału. Im brutalniej, tym lepiej. Rosyjscy agenci wpływu, boty i media mają już to przećwiczone. Poszatkowany krajobraz medialny, pogłębiający się efekt echo chambers w mediach społecznościowych stanowi dogodne tło dla działania rosyjskiej dezinformacji.
Na poziomie politycznym Rosjanie dotychczas nie mogli liczyć na otwarte zrozumienie dla swoich interesów ze strony któregokolwiek z unijnych państw, które mogłoby odegrać istotną rolę w polityce Wspólnoty wobec Ukrainy. Wetowanie przez Budapeszt każdej z unijnych decyzji dotyczących sankcji na Rosję bądź pomocy dla Ukrainy to nie tylko efekt sympatii Orbána, ale również węgierska taktyka na wyszarpywanie z Brukseli korzystnych dla siebie rozwiązań. Nie miało to jednak nigdy wpływu na unijny mainstream. Wynika to z zarówno z relatywnie niskiego znaczenia gospodarczego i politycznego Węgier, jak i zastosowanego wobec Orbana ostracyzmu pozostałych liderów.
Kremlowscy decydenci są jednak przekonani, że ten trend w Europie się zmieni. Podobnie jak na froncie ukraińskim, również tutaj rosyjską strategią jest „przeczekanie” do momentu, w którym coś w Europejczykach pęknie. A potem będzie już z górki.
Koncert mocarstw z głowicami jądrowymi
Kremlowi jest zatem potrzebna radykalna zmiana polityczna w jednym z czołowych państw europejskich, najlepiej w jednej z części zacinającego się obecnie tak zwanego francusko-niemieckiego „silnika” UE. Logika Kremla podpowiada, że za nią podążą mniejsze państwa kontynentu, co wynika z rosyjskiej percepcji świata: słabsi się nie liczą, stanowią jedynie narzędzie, bowiem polityka międzynarodowa to wciąż dziewiętnastowieczny koncert mocarstw. Stąd zresztą niewielkie zrozumienie dla organizacji takiej jak UE, przedstawianej w rosyjskiej prasie często jako bezwolna instytucja maskująca jedynie amerykańską dominację nad kontynentem.
W realnej rozgrywce dla „dużych chłopców” liczą się tylko te państwa, które dysponują brutalną siłą – w rozumieniu rosyjskim tożsamą również z liczbą głowic atomowych. Ten warunek w UE spełnia wyłącznie Francja. Rosjanie liczą na to, że decyzja Macrona o zwołaniu przedterminowych wyborów parlamentarnych oddali Paryż od Ukrainy, co nie jest wykluczone. Rysuje się również inny scenariusz, w którym nowo wyłoniony francuski parlament nie doprowadzi do jakiegokolwiek konkretnego rozstrzygnięcia. To zaś sprawi, że drugi najważniejszy kraj Wspólnoty pogrąży się w wewnętrznym chaosie.
Pozbawienie sterowności państwa o takim potencjale może sparaliżować proces decyzyjny w całej UE, co będzie szczególnie bolesne dla Ukraińców i negatywnie przełoży się na poczucie solidarności z Kijowem wśród europejskich członków NATO. Tym bardziej, że to Macron – co prawda od niedawna – nadaje ton dyskusji na temat wsparcia dla Kijowa. W wypadku jego osłabienia trudno znaleźć innego przywódcę o podobnym formacie, który mógłby go zastąpić na unijnej arenie.
Wyjmowanie bezpieczników
Jednocześnie Kreml zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż nie może liczyć na prowadzenie otwartej prorosyjskiej polityki w którymkolwiek z krajów członkowskich. Skład nowego europarlamentu wskazuje na relatywnie niewielki wzrost poparcia Europejczyków dla sił na prawo od centroprawicy – nie jest to jednak na tyle znacząca zmiana, aby zwiastować odejście od proukraińskiego kursu następnej Komisji Europejskiej. Ta zaś – jak udowodniła przez ostatnie dwa lata Ursula von der Leyen – dysponuje dość szerokimi możliwościami w zakresie narzucania dyplomatycznej agendy całej UE, chociażby naciskając na spożytkowanie odsetek zamrożonych rosyjskich aktywów na zakup broni dla Kijowa.
Zdobycie silniejszej pozycji przez eurosceptyków, sabotujących unijne polityki może jednak rozpocząć powolny proces erozji procesów decyzyjnych w UE. Kreml nie potrzebuje Unii otwarcie prorosyjskiej – wystarczy mu jej dysfunkcjonalność.
Sparaliżowana Europa to Europa nieatrakcyjna. Nie jest to idea, za którą wyjdą na ulice Gruzini czy będą walczyć Ukraińcy. To Europa zajęta wyłącznie własnymi sprawami; „wspólnota”, która pogrążona jest w byle-trwaniu, bez określonego celu.
Demokratyczne płatanie figla
Zwijająca się Unia Europejska rzutowałaby na dynamikę współpracy w NATO. Brak wzmocnienia europejskiej zdolności do odstraszania potwierdzałby formułowane przez amerykańskich republikanów zarzuty o Europejczykach jako „pasażerach na gapę”, których bezpieczeństwo jest sponsorowane przez amerykańskich podatników. Ta retoryka, uprawiana przez Donalda Trumpa, nie stanowi jego wymysłu, a odzwierciedla izolacjonistyczne nastroje istotnej części amerykańskiego społeczeństwa.
Wówczas – w kremlowskim scenariuszu maksimum – Amerykanie po zwycięstwie Trumpa zwijają parasol, wycofując swoje wojska ze Starego Kontynentu, a powstałej próżni nie są w stanie zastąpić skonfliktowani ze sobą Europejczycy.
Sekwencja wydarzeń zdaje się prosta i logiczna. Kremlowi wystarczy tylko przeczekać najbliższe miesiące – dynamika sondaży wygląda na korzystną dla Rosji, i to w wielu europejskich krajach, a także po drugiej stronie Atlantyku. Proces ten można oczywiście przyspieszyć za pomocą własnych aktywów. Pytanie, czy fala wznosząca antyestablishmentowe siły poskutkuje faktycznie długoterminowymi przeobrażeniami. Przecież łaska wyborców na pstrym koniu jeździ. Szczególnie w rozkapryszonych demokracjach.