Jest słoneczny, upalny czerwcowy dzień 2019 roku, na dawnym terenie Stoczni Gdańskiej trwają obchody trzydziestolecia wyborów 4 czerwca. Dla przyjezdnych z całej Polski – „w Europejskim Centrum Solidarności i na terenie do niego przyległym”. Dla nas, ludzi pochodzących z Gdańska – „na dawnym terenie stoczni”. Mamy ją w oczach. Zwłaszcza ci, którzy, jak ja, wyjechali z miasta pod koniec lat dziewięćdziesiątych i pamiętają je takie, jakie wtedy było. Jak ja i jak Łukasz Lipiński – dla wielu dziennikarz „Polityki”, dla mnie kolega, z którym poznałam się pod koniec ubiegłego wieku w redakcji gdańskiego oddziału „Gazety Wyborczej”.

Stoimy z Łukaszem przed bramkami do strefy społecznej, w której odbywają się debaty z okazji jubileuszu, i wspominamy, jak jako młodzi, dwudziestokilkuletni dziennikarze chodziliśmy po tej okolicy zbierać materiał do tekstów o dogorywającej stoczni. „Dlaczego nikt nam wtedy nie powiedział: nie idźcie tą drogą!” – żartuję z zawodu, w którym coraz trudniej, tak jak wtedy w stoczni, o poczucie sensu. A Łukasz na to: „Ja nie narzekam”.

„No tak” – zreflektowałam się. Łukasz był już wicenaczelnym „Polityki”, redaktorem naczelnym Polityki.pl, za sobą miał kierowanie zespołem Polityki Insight, wcześniej kierownicze stanowiska w „Gazecie Wyborczej” – tej głównej, nie lokalnej. Zrobił imponującą karierę, nie miał na co narzekać.

Dlatego lubię powtarzać anegdotę, że poznaliśmy się w gazecie, w której on był stażystą, a ja dziennikarką – czyli on zaczynał, a ja byłam doświadczoną już osobą. To był krótki czas, w którym mogłam myśleć, że wiem o tej pracy więcej niż on.

Bo Łukasz jest jedną z tych irytujących osób, które chyba wszystko wiedzą. Był. Od dnia, kiedy „Polityka” poinformowała o jego śmierci, przez media tradycyjne i społecznościowe przewijają się wspomnienia, w których dominuje ta jego cecha – omnibusa. Doskonale znał się na polityce polskiej, europejskiej i światowej, na gospodarce, był na bieżąco z debatą intelektualną, muzyką i sportem. Kochał koncerty i mecze Lechii Gdańsk. Był też wzorowym obywatelem, demokratą i Europejczykiem.

A do tego był fajny. Może ci, który znają go z wypowiadanych spokojnym, cichym głosem analiz politycznych, będą mieli problem, żeby to sobie wyobrazić, ale z Łukaszem można było konie kraść. Na przykład skakać po ławkach na Polach Mokotowskich i śpiewać na całe gardło piosenki Sex Pistols. Oczywiście dawniej, bo po pięćdziesiątce konie kradnie się stateczniej.

Wyjaśnię, że nie należałam do najbliższego grona jego przyjaciół, nie uzurpuję sobie tego miejsca wśród nich. Ale też od wczoraj czuję rozpacz. Pozwalam sobie na publiczne pożegnanie, bo łączył nas długi staż znajomości i niewątpliwa więź nawiązana na tym zabawnym początku w lokalnej gazecie. Mniej więcej w tym samym czasie przenieśliśmy się do Warszawy, dochodziła więc pewna wspólnota zdobywania nowych doświadczeń, oswajania nowych sytuacji i trudności, które po drodze się pojawiały u niego i u mnie.

Kiedy co jakiś czas spotykaliśmy się w warszawskim gronie znajomych, zawsze czułam, jakbym rozmawiała z Łukaszem wczoraj, nawet jeśli widziałam go ostatnio rok temu. Być może to cecha jego osobowości, a być może tej gdańskiej wspólnoty. A konkretnie wrzeszczańskiej – bo Łukasz, podobnie jak ja był z Wrzeszcza i był patriotą tej dzielnicy. Na jego Facebooku regularnie pojawiało się rytualne zdjęcie z ławeczki Güntera Grassa, na której jest rzeźba siedzącego Oskara z blaszanym bębenkiem i jego stwórcy – Grassa. Miejscy patrioci celebrują takie rzeczy.

W ciągu ostatniego roku widywaliśmy się częściej. Nasz wspólny znajomy, przyjaciel Łukasza, postanowił zdynamizować życie towarzyskie, a obecność Łukasza w tym gronie była mocnym argumentem, by nie opuszczać spotkań. Ostatni raz widzieliśmy się w tym właśnie towarzystwie na ognisku nad Wisłą. Z Łukaszem przyszedł jego syn i obaj żartowali: zobacz, jesteśmy Limahl i Sal Solo. Chodziło o fryzury, łysy, jak Sal Solo, był Łukasz.

Uwierzyłam, że Łukasz z tego wyjdzie – z choroby, przy której statystyka daje pacjentowi niewielkie szanse przeżycia. Uwierzyłam, bo Łukasz był przekonujący – wprawdzie trochę zwolnił, czyli nie biegał tyle i nie jeździł tak daleko jak wcześniej na rowerze, ale żył na całego. Rodzina, znajomi, góry, morze, Wisła, praca, w której nie zwalniał, komentarze w radiu i telewizji – wszędzie był. I jeszcze podobno wyniki badań miał dobre. Dlatego, kiedy tydzień temu dowiedziałam się, że coś się dzieje, myślałam, że chwilowo. A kiedy we wtorek wczesnym południem zobaczyłam zdjęcie Łukasza i komunikat „Polityki” zaczynający się od słów: „Zmarł Łukasz Lipiński”, poczułam, jakby coś wybuchło mi przed oczami – tak bardzo to słowo na „z” nie pasowało do jego twarzy, imienia i nazwiska. Wolałam popatrzeć na zdjęcie z ogniska, kiedy to słowo nie było z nim łączone. Stoi uśmiechnięty i patrzy prosto w obiektyw, bo chętnie utrwala miłe chwile ze swojego życia.

Zdjęcie z archiwum prywatnego Katarzyny Skrzydłowskiej-Kalukin.

Ostatnie zdjęcie na jego Facebooku pochodzi z 9 czerwca. Wrzuca kartę go głosowania do urny wyborczej – wzorowy obywatel. Później już tylko są wpisy z pożegnaniami. Żegnają się też na swoich profilach przyjaciele, znajomi z redakcji, w których pracował, eksperci, z którymi znał się zawodowo, pożegnania publikują media. Szok, że stało się to na „z”, jest stałym elementem tych pożegnań.

Jednak sposób, w jaki Łukasz przeszedł przez swoją chorobę, był świadectwem mistrzostwa w sztuce życia. I tak go zapamiętam – jako człowieka, który umiał żyć jak nikt, a nie jako człowieka, który zmarł.