Kinga Kurysia: Pochodzisz z Mikołowa. Według raportu prof. Przemysława Śleszyńskiego dla PAN, 255 polskich miast zmagało się z problemami gospodarczymi, a 122 to miasta zapaści. Czy to jedno z nich?
Olga Drenda: Mikołów jest nieduży, ma 40 tysięcy mieszkańców razem z sołectwami stowarzyszonymi. Dzisiaj to jedno z niewielu miast w aglomeracji, którego populacja rośnie. Często przeprowadzają się tam mieszkańcy innych, większych śląskich miejscowości. Mikołów jest kompaktowy, dobrze skomunikowany, bardzo przyjemny do życia i raczej zamożny. To pewnie kwestia faktu, że nie było to miasto zależne od jednego wielkiego zakładu przemysłowego, którego likwidacja przynosi katastrofę. Kto był w centrum Siemianowic i zobaczył plac po hucie Laura, ma dobry punkt odniesienia. Mikołów od zawsze rozwijał nowoczesny przemysł towarzyszący górnictwu. Jest tam kopalnia eksperymentalna, zakład zajmujący się tworzywami sztucznymi i rozwiązaniami dla farmacji. Jest też sporo nowoczesnego rolnictwa, duża i dobrze działająca spółdzielnia. Kiedyś sprawdzałam – sporo firm założonych jeszcze w PRL działa do dziś i często z polskim kapitałem.
Jak potoczyły się ścieżki życiowe twoich rówieśników ze szkoły podstawowej?
Chodziłam do dwóch szkół, na początku do dużej tysiąclatki, potem do szkoły właściwie wiejskiej, bo nasza okolica była wtedy słabo zaludniona. To nie był ścisły Mikołów. Jako dziecko często się przeprowadzałam. Do pierwszej szkoły miałam dalej niż inne dzieci, a do drugiej jeszcze dalej, mieszkałam wtedy na samym końcu wioski. To była taka „miejska wieś”.
Liczba dzieci w szkole nie przekraczała dwustu. Dzisiaj ludzie dopłacają za takie luksusy, a to była zwykła szkoła publiczna. Miała wszystkie zalety małej szkoły – nauczyciele dobrze kojarzyli każde dziecko, wiedzieli, kogo douczyć, a kogo popchnąć dalej. Wysyłali wszystkich na konkursy przedmiotowe, nie tylko prymusów. Jeździliśmy do opery, teatru, nie siedzieliśmy pod kamieniem. Myślę, że wielu dzieciakom to pomogło w przemyśleniu dalszych wyborów życiowych, dodało odwagi.
Standardowy scenariusz to praca na własną rękę, założenie swojej firmy typu warsztat samochodowy lub salon kosmetyczny, edukacja – studia z kosmetologii, transportu, telekomunikacji. Kiedy opłacały się wyjazdy zarobkowe, niektórzy wyjeżdżali i wracali. Wydaje mi się, że wszyscy poradzili sobie dobrze, w tym ci, którzy mieli same dwóje. Wiele osób mieszka w Mikołowie i okolicach. To są ludzie bardzo samodzielni, rzutcy, myślę, że często spełnieni.
Jak wspominasz Katowice z tamtych czasów, w których uczęszczałaś do liceum?
Szkołę wybrałam za radą poznanej na wakacjach koleżanki. Mnóstwo czasu zajmowały mi dojazdy, a na początku lat dwutysięcznych była to przygoda. Codziennie przechodziłam przez katowicki dworzec, jeszcze w starym wcieleniu. Było to niebezpieczne miejsce i dość przygnębiające, zamieszkane przez ludzi zmaltretowanych przez życie. Ale interesowały mnie tam sklepy z kasetami, antykwariaty i żelki, więc na tym się skupiałam.
Tak zwane życie młodzieżowe zapamiętałam jako dość ubogie, ale to dlatego, że mieszkałam daleko. Większość moich znajomych też mieszkała w innych miastach i spotkanie się wymagało pewnej gimnastyki. Wydaje mi się, że aż do czasu „Złotego Osła” brakowało miejsca, w którym można było coś zjeść i wypić piwo w spokoju i na uczniowski budżet. Często za to chodziłam do kina, czasami na koncerty, w tym oczywiście na Metalmanię. Ale mieszkałam w izolowanym miejscu, przez co codzienna logistyka była trudna i moje główne wspomnienie to telepanie się w starym autosanie albo ikarusie i słuchanie muzyki z kaset.
Do dzisiaj uważam Katowice za jedno z najbardziej „miejskich” miast w Polsce, urbanistyka temu sprzyja. Nigdy nie czułam żadnego kompleksu pochodzenia i, szczerze mówiąc, zdziwiłabym się, gdyby ktokolwiek z moich rówieśników czuł. Śląsk w czasach mojego dorastania był biedny, efekty likwidacji kopalń było dosłownie widać na ulicach w postaci bardzo zgnębionych, zabiedzonych ludzi, ale jeśli chodzi o mentalność, to nie spotkałam się nigdy z poczuciem gorszości. Niedocenienia owszem, ale nigdy kompleksu wobec powiedzmy Krakowa.
W wielu narracjach dotyczących mniejszych miast i wsi pojawiają się wyrażenia typu „uciekam z tej dziury” – czyli wyjeżdżam, nie wrócę. Czy po szkole też chciałaś uciec?
Nie i nie znoszę w ogóle tego słowa, nie używam go. Ono ustawia całą opowieść w jakimś sztampowym świetle. Wyjechałam na studia do Krakowa, dlatego że kierunek, na który się ostatecznie zdecydowałam, czyli etnologia, na Uniwersytecie Śląskim był w oddziale cieszyńskim. Kraków wydawał mi się ciekawszy pod względem programu i lokalizacji. Ale nie chodziło o jakieś zaczerpnięcie wielkiego świata. Śląsk był w porządku.
Często z wyjazdem na studia wiąże się mocne oddzielenie tożsamościowe od rodziny i miejsca pochodzenia.
Zamieszkanie samodzielnie w wieku 18 lat uczy samodzielności i uważam, że to pozytywne doświadczenie, ja tylko na tym skorzystałam. Nie byłam natomiast w konflikcie z moimi rodzicami, nie wydarzyło się nic takiego, co by mnie motywowało do zerwania kontaktów. Znam osoby, które miały taki życiorys, choć raczej w pokoleniu moich rodziców i starszym. Starsi ludzie ze środowisk robotniczych. Oni zaczynali wszystko od zera, całkiem sami, ale też mieli powód, żeby pożegnać swoje stare życie, bo byli w nim nieproszeni, niechciani. Ich historie przeczyły biografiom, w których na pierwszym planie jest wewnętrzny konflikt czy poczucie nielojalności. Wśród nich są ludzie, którzy moim zdaniem stuprocentowo wygrali życie. Poznałam ich w Polsce, ale także w Anglii, bardzo ich szanuję.
Być może coś mogłoby mnie predysponować do pokoleniowej różnicy zdań, bo babcia i dziadek, z którymi mieszkałam, byli prawdziwymi gospodarzami. Mieliśmy pole, sad, ogród, kury. Moja babcia uważała, że prawdziwi ludzie mieszkają tylko w domkach i uprawiają pole, a mieszkańcy bloków się duszą. Ale sama nie mieszkała przez całe życie w jednym domku, tylko chyba w pięciu różnych, a do tego nie wyobrażała sobie, żeby jej dzieci nie poszły na studia.
Na studia wyjechałaś do Krakowa.
Myślę, że trafiłam tam w dobrym momencie, w 2003 roku, kiedy Stare Miasto nie było wyłącznie fasadą dla turystów i oazą najmu krótkoterminowego. Sporo miejsc wyglądało tam na niezmienione od lat, sklepy, zakłady fryzjerskie, całość pokrywała dość fascynująca patyna. Wydawało mi się, że ludzie byli nieuprzejmi, choć w rzeczywistości chodziło o małopolskie regionalizmy typu „zróbże”. Dojazdy utrudniały mi życie, ale ja prawie całe życie mieszkałam na jakimś końcu mapy. Mieszkałam zawsze w odległej dzielnicy, z racji zagapienia i nieznajomości rynku.
Mój pierwszy pokój znalazłam tam, gdzie dzisiaj znajduje się kampus, skąd dojeżdżałam busikiem z przesiadką. Potem kolega kolegi kupił mieszkanie, wyjechał do pracy za granicę i chciał je szybko spłacić, zamieszkałam tam z koleżanką, też na samym końcu miasta. Ustawiało mnie to geograficznie, nie miałam stereotypowego krakowskiego życia, takiego z siedzeniem do późna w piwnicach, bo po prostu musiałam wrócić do domu. Tak samo „pójście na chwilę do domu” było dla mnie abstrakcją, bo straciłabym na to z godzinę, więc przebywałam na mieście cały dzień. Chodziłam do lumpeksów, do biblioteki, zwiedzałam, czasem chodziłam do kina (również po to, żeby się zdrzemnąć), do kawiarenki internetowej (nie miałam komputera).
Życie wówczas było dość niedrogie, coś nie do wyobrażenia dzisiaj. Na drugim roku dostałam stypendium, zajmowałam się też sprzedażą ciuchów, na trzecim roku poszłam już na staż i do pracy. Miałam już przyjaciół poznanych wcześniej w blogosferze i czas spędzałam głównie z nimi. Moje najdłuższe stażem przyjaciółki to rodowite krakowianki, ale też rodem z internetu. Jeździłam na długodystansowe wyprawy rowerowe, praktycznie bez pieniędzy, ale wtedy nikt ich nie miał – to był okres wysokiego bezrobocia wśród młodych i wielu moich znajomych doświadczyło tego bezpośrednio.
Dlaczego potem wróciłaś do Mikołowa?
Z powodów osobistych, chodziło o pomoc rodzicom. Miałam wówczas piętro domu dla siebie, pracowałam zdalnie (miałam już wtedy własną działalność), opiekowałam się psem, miałam też sporo pracy w domu i ogrodzie. Ten budynek niesie ze sobą wszystkie znaki czasu, w którym powstawał, czyli czasu maksymalnego niedoboru, co chwilę trzeba tam coś reperować. Pod koniec lat osiemdziesiątych ludzie budowali się masowo metodą gospodarczą, czyli głównie samodzielnie. Kolejki do mieszkań spółdzielczych były niesamowicie długie, myślę, że historia ze „Zmienników” może być prawdziwa. Stąd ruch w stronę działek budowlanych. Ale mam dobre relacje z moimi rodzicami, mieszkanie pod jednym dachem ich nie popsuło, może dlatego, że wszyscy lubimy sporą dozę dystansu i prywatności.
W Mikołowie mieszkałaś pięć lat. Co spowodowało, że się wyprowadziłaś?
Było to w 2019 roku. Moja pomoc w domu nie była już konieczna. Miałam dość dużo pracy wyjazdowej, wszędzie dojeżdżałam pociągiem. W pewnym momencie byłam zmęczona tym, że muszę wstawać bardzo wcześnie, żeby gdzieś dojechać. Logistyka organizowania dojazdów, a nie mam prawa jazdy (dopiero niedawno dowiedziałam się, że jednak się kwalifikuję), wiązała się z bardzo wysokimi kosztami, mimo tego, że moje ówczesne mieszkanie miało ogromnie dużo zalet. Dla kogoś z samochodem to może być idealne miejsce do życia. Zresztą teraz do moich rodziców mogę dojechać Boltem, co jest jakimś kosmosem. Kiedy dawniej czasem odwiedzali mnie znajomi z Katowic czy Krakowa, łapali się za głowę, że mieszkam w środku lasu.
W Mikołowie jest co prawda stacja kolejowa, ale trzeba na nią dojść dość daleko. Pociąg raz na godzinę często nie przyjeżdżał lub był opóźniony, ze względu na problemy z trakcją, więc nauczyłam się chodzić na pociąg o godzinę wcześniejszy, jeśli chciałam gdzieś dojechać. W konsekwencji cały czas bałam się, że gdzieś nie zdążę. Towarzyszył mi ciągły lęk przed niezdążeniem, przesiadką na styk – i wrażenie, że jeśli nie zdążę, to wszystko się posypie. Niestety to czasem powraca. Kilka lat temu po dłuższym chorowaniu byłam przekonana, że nigdzie nie zdążę i to zaowocowało prawdziwymi atakami paniki. Nie znoszę pośpiechu i presji zegarka.
W pewnym momencie udzielił mi się swego rodzaju upór osoby ze wsi, która wszystko potrafi zrobić sama i wszędzie dojedzie na rowerze, nie potrzebuje żadnych wygód. Bardzo nie chciałam prosić rodziców o podwózkę, czyniłam to, tylko kiedy miałam bardzo duży bagaż. Uważałam takie prośby za osobistą porażkę. Ze względu na problemy zdrowotne nie mogłam zrobić prawa jazdy. W pewnym momencie miałam już jednak dosyć bycia dziarską z przymusu: dojeżdżanie wszędzie na rowerze ze względu na wykluczenie komunikacyjne w pewnym momencie przestaje być malowniczą aktywnością. Oczywiście to nie jest takie prawdziwe wykluczenie, bo jednak pociąg jeździ, a ostatnio nawet busik do centrum Mikołowa w dni robocze. Ale nie było mowy o „wyskoczeniu po dwie bułki” – mały sklep jest prawie 3 kilometry dalej. Zachciałam mieć tramwaj i Żabkę. Do dzisiaj cenię sobie to, że umiem sobie radzić i nie marudzę; że umiem zakasać rękawy, wiem, jak coś naprawić, zorganizować, ale nie mam już ochoty praktykować tego na zasadzie sztuki dla sztuki. Okazało się, że koleżanka wyjeżdża za granicę i chciała wynająć komuś mieszkanie w Gdańsku. Nie miałam nic do stracenia, pomieszkałam tam i byłam bardzo zadowolona. Do Warszawy przeprowadziłam się z powodów osobistych, nie zawodowych.
Czy musiałaś opowiedzieć sobie na nowo miejsce, z którego jesteś?
Poznawałam je z przyjemnością na wyprawach rowerowych. Samodzielna praca dawała mi luksus organizowania sobie czasu i często po prostu ruszałam w drogę. W mojej okolicy jest dużo ciekawej architektury, zaczęłam ją wtedy fotografować. Poznawałam na nowo południe Katowic, gdzie kiedyś spędzałam dużo czasu. Inny środek lokomocji zmienia perspektywę. Ale też miejsce, w którym mieszkają moi rodzice, to nie jest jakaś specjalna społeczność. Część osób przeprowadziła się tam skądinąd, część to starsi rolnicy i pracownicy Lasów. Nie mogę mówić o jakimś oderwaniu od lokalnej społeczności, od środowiska, bo uważam, że ono nie istnieje. Ludzie utrzymują grzecznościowe kontakty, lecz niezbyt bliskie.
Parę lat temu Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki zorganizował konferencję „Mam w sercu małe miasteczka”, której tytuł nawiązywał do prychnięcia Bursy z wiersza „Mam w dupie małe miasteczka”. Czy małe miasta wciąż ukazuje się jako gorsze?
Brałam udział w tej konferencji i pamiętam wnioski, jakie tam padały. Jeśli w małym miasteczku jest szkoła, po której można znaleźć sensowną pracę w okolicy, albo warunki, żeby założyć swoją działalność, to nikt nie będzie miał go w dupie. Małe miejscowości mają wiele zalet, ludzie często szukają spokoju, życia w swoim tempie. Oczywiście te miasta są sobie nierówne, to kwestia wielu czynników, bagażu historycznego, sprawności samorządu, jakiejś wspólnotowej woli, żeby coś robić. To wszystko składa się na poczucie, że warto.
Jednocześnie denerwuje mnie dobroduszny, odwrócony klasizm, który uprawia się w Polsce, czyli traktowanie osób spoza głównych ośmiu miast wojewódzkich albo osób bez wykształcenia wyższego, albo z takim wykształceniem, ale nie na jednym z głównych uniwersytetów, jako tych, nad którymi trzeba się „pochylić” i dać taryfę ulgową. Zakładamy wtedy, że ten ktoś jest z trochę gorszej gliny, z kompetencjami zdeterminowanymi pochodzeniem, których nigdy nie przeskoczy, co trzeba zrozumieć i wybaczyć. Strasznie mnie to denerwuje. Słyszę słowo „prowincja” i od razu pobrzmiewa mi tym kaznodziejskim tonem.
Teoria Bourdieu była w pewnym momencie objawieniem, ponieważ hasło „klasa społeczna” uchodziło za wielkie tabu, nosiło przeklęte znamię PRL. Dlatego zaimportowanie tej kategorii na nowo było potrzebne. Niestety, wydaje mi się, że nastąpiło przedawkowanie, że „Dystynkcja” jest traktowana jak Biblia. To wiąże się z próbą przełożenia sztywnych francuskich podziałów klasowych na Polskę, gdzie przynajmniej w pewnych momentach w historii ruchliwość, mobilność była o wiele większa, do ludzi docierała nieortodoksyjna, mieszana wiedza. Interesują mnie wszystkie przypadki, kiedy ktoś przełamuje te przedsądy habitusowe działające trochę jak horoskopy. Te wszystkie „jesteś ze wsi, musisz słuchać disco polo, inaczej nie istniejesz”. Albo „jesteś po studiach, więc na pewno nie słuchasz disco polo!”. Mój drugi dziadek, górnik na Halembie, kochał operę, prowadził notesik z recenzjami wykonań. I to nie był jakiś rajski ptak w jego pokoleniu, poznałam mnóstwo takich osób.
Reportaż często pisany jest przez przybyszów – którzy przychodzą właśnie pochylić się nad jakimś zjawiskiem, a jednocześnie rzutują na opis swoje własne, niezałatwione sprawy. Ciekawe przykłady to Wałbrzych czy Łódź, które zmagają się z długofalowymi konsekwencjami transformacji, ale są dzisiaj w innym miejscu niż trzydzieści lat temu. Jednak wciąż służą jako miasta-symbole apokalipsy.
Tak, byłabym ciekawa, na ile mieszkańcy Wałbrzycha chcieliby powiedzieć, że nie chcą być w ten sposób używani, czy to jest dla nich zamknięty rozdział. Nikt nie chce mieć łatki „biedaka”, nie mówiąc o perspektywie całych miast czy regionów. Niektóre opowieści, będące efektem „pochylania się” nad małymi ośrodkami szybko się załamują. Bo mówi się tak: jesteście biedni, ja zbadam jak bardzo jesteście biedni, zrozumiem was i tę biedę pokażę światu, utwierdzając tym samym swoją wyższą pozycję. Bardzo łatwo zacząć traktować takie reprezentacje jak odwieczną klątwę.
W konsekwencji dostajemy opowieść, która gasi wszystkie chęci i życie, usypiającą baśń o biedzie i ludku poczciwym. „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy” Tomasza Rakowskiego to dla odmiany dobra, zrównoważona książka, przede wszystkim dlatego, że autor mówi o swoich bohaterach również poza kontekstem ubóstwa, to nie są w jego oczach ludzie wegetujący czy sprowadzeni wyłącznie do kategorii zawodowej. A poza tym po pewnym czasie do nich wraca i notuje zmiany.
Jak zatem mądrze mówić o problemach małych miejscowości? Często mają one równocześnie przyczyny systemowe i lokalne. Świetnie pokazuje to Olga Gitkiewicz w reportażu „Nie zdążę” o wykluczeniu komunikacyjnym.
Uważam, że stary podział administracyjny był lepszy. Wiem, że niektóre miasta czuły się przez to poszkodowane (Grudziądz czy Sandomierz), ale na dłuższą metę to sprzyjało rozproszeniu zatrudnienia, wykształcenia, kadr. Gdy status miejscowości się podnosi, nawet takim „edyktem”, to pojawia się zapotrzebowanie na kadry. Mniejsze miasta mają problem z tak zwanym drenażem mózgów, a absolwenci często mają doświadczenie organizacyjne, talent menedżerski, potrzebę uczestniczenia w czymś ekstra, dopełniają się z pracą ludzi, którzy wnoszą wiedzę lokalną. Nie byłoby problemu z kadrami czy zatrzymaniem ludzi w mieście na poziomie lokalnym, gdyby istniały w regionie ważne ośrodki zatrudnienia.
W recenzji książki Macieja Jakubowiaka „Hanka. Opowieść o awansie” piszesz, że warto przejść od „historii ludowej” do „historii obywatelskiej”, w której każdy jest kimś.
„Hanka” to dobra książka, ale schyłkowa, bo myślę, że pewna formuła została już przegadana i zaczęły odsłaniać się jej niedostatki. Istniejące narracje o awansie często mnie denerwują, bo są przeprosinowe. Pada tam bardzo mocne słowo „zdrada”. Maciej Jakubowiak z tym świadomie gra, gdyba sobie, buduje na szczęście dystans. Przeszkadza mi ten konfesyjny charakter, bo brzmi fałszywie: teraz tak wypada mówić.
Tymczasem w Polsce jest wiele osób o niejednolitym doświadczeniu społecznym, jest mało oczywistych scenariuszy. Bardzo dużo zależy od nieoczywistych makro i mikro przesunięć, koniunktury, układu personalnego w danym miejscu pracy czy kadry w szkole. Na przykład, rok temu Jan Kowalski mógł kupić mieszkanie na kredyt, które teraz jest już poza jego zasięgiem. Albo Maria Kowalska w 2004 mogła podjąć pracę pielęgniarki po maturze, a rok później musiałaby już skończyć studia. To zmienia ogromnie dużo.
Okazuje się, że lepsze życie niekoniecznie polega na wyjeździe do dużego miasta, studiach i zdążaniu do miejsca „sukcesu”. Może potrzebujemy zdefiniować na nowo, czym jest „dobre życie”, już bez kompleksów wywodzących się z okresu transformacji? Mamy dzisiaj dostęp do innych doświadczeń niż nasi rodzice czy dziadkowie, ale to nie znaczy, że ich życie było gorsze.
Polskie autofikcje nurtu awansu są mocno skażone pisarstwem francuskim. Swego czasu słynna była też książka Richarda Hoggarta „Spojrzenie na klasę robotniczą w Anglii”. Był tam motyw poczucia fałszu z powodu własnego niedopasowania. Jest to szablon, który niektórzy wybierają, gdy próbują opowiadać o sobie. Obawiam się, że wtedy powstaje pokusa dopasowania faktów do narracji, może pogłębiania własnego poczucia krzywdy.
Mam mocno w pamięci uwagi mojego kolegi sprzed wielu lat – to był technik elektryk, który poszedł potem na studia – że jego zdaniem wiele osób bardzo stara się doszukiwać dramatu w swoim życiorysie albo dramatyzuje historie swojej rodziny, bo tylko wtedy wydają się wiarygodni. Człowiek nieskrzywdzony wydaje się wiarygodny niedostatecznie. Myślę, że ten kolega miał świetne intuicje.
Wtedy w sposób nieświadomy rolę narratorów przejmują przeróżne lęki, a szyta w ten sposób historia zaczyna się rozpadać. Swoje zróżnicowane, nieszablonowe, nieoczywiste życie – owszem, z doświadczeniami klasowymi czy koniunkturalnymi, ale przecież nie tylko – zamyka się w pewną sztywną całość. Trochę tak, jak ludzie w PRL-u, którzy musieli kilkakrotnie zmieniać swój życiorys, wraz z tym, jak zmieniał się porządek polityczny, tak teraz my uczestniczymy w procesie uaktualniania życiorysów pod wpływem inteligenckich, francuskich trendów socjologicznych. Tymczasem historia Europy Środkowo-Wschodniej jest zgoła inna. Ja chciałabym czytać więcej historii osób, którym rodzice kibicowali w wyborze drogi życiowej, która być może była odmienna od ich własnej, ale kto wie, gdyby mogli, to sami by się zdecydowali.
Zamiast nadmiernie fascynować się Bourdieu i Eribonem, powinniśmy ich porzucić? Może sięgnąć po książkę Magdy Szcześniak „Poruszeni” i wrócić do ogromnego zasobu konkursów pamiętnikarskich, żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy?
„Poruszeni” to bardzo dobra praca, a pamiętniki czy dawna korespondencja to cenny zasób, bo często idzie w poprzek oczekiwaniom. Myślę, że zawsze ma znaczenie, z jakiej inicjatywy powstaje dzieło. Materiał jest tym lepszy, im bardziej zróżnicowany. W dzisiejszych czasach bywamy więźniami statystyki bez umiejętności jej interpretacji, jednak antropologia i etnologia doceniają wagę pojedynczej relacji pozyskanej na badaniach terenowych. Pogłębione badania jakościowe czasem nie pasują do tendencji albo ustaleń badacza pisanych zza biurka, ale nie mogą być z tego powodu pomijane. Jeżeli będę przymierzała do rzeczywistości gotową teorię, nie zaczynając od rozmów z ludźmi i badania rzeczywistości, to będzie mój koniec!
This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.