1. Czasem widzisz jak rozmowa – niczym puzzle, kry, kontynenty – z powrotem łączy się w jeden ląd. A czasem widzisz, jak jej fragmenty się rozchodzą. Rzeki, korzenie, podziemne pokłady niewypowiedzianych słów rwą mosty i tamy. I koniec.
2. Jedne z tych ludzkich wysp są skaliste, ale wzniosłe, inne znowu muliste, ciepłe od wypływających, śmierdzących gazów i wciągające. Różne klimaty i strefy.
3. John Donne mnie tu przyprowadził. I Hemingway oczywiście.
4. Gdyby ktoś chciał mnie okraść, niech robi tak: niech dogada się z jakąś firmą z NewConnectu, a potem podpatrzy, jak w metrze wklepuję hasło do apki z giełdą, kupi za mnie akcje tej firmy. To wystarczy. O ile dalej będę klepał hasło w ten sposób.
5. Ci, co mają małe dzieci, zrozumieją. Zawsze zaślinione mankiety lub ramiona ubrań to po nich, to dzieci temu winne. Swoim przytulaniem.
6. 33 + 16 + 35 + 26 +39 = zestaw w Nero + bułka w Nero kilka godzin później, kawa dla siebie i rozmówcy + ciastko u Turka dla siebie i żony, by zobaczyła, jakie są dobre (później zjadłem pokłócony i jej ciastko) + wino na sobotę, jak nie wypijemy, może na Wielkanoc. Razem 150 złotych. Unikać takich dni.
7. Trudno ufać komuś, kto cały czas chodzi w nowych butach.
8. Z Pałacem Saskim to jest tak, że niech budują, czemu nie. Dużo się teraz buduje w Warszawie, ale głównie w pionie, a ten budynek będzie w poziomie. Przecież nie chodzi o to, kto ma wyższego.
9. „Chcę zostać świętym” – mówi A. w kawiarni. „Jak wszyscy tutaj, A., jak my wszyscy”. Nawet klepię go po ramieniu.
10. Dłuższa rozmowa prostująca. Nadal zaskakuję sam siebie złośliwością. Ten człowiek tego nie widzi, albo widzi i nie reaguje, ale w obu przypadkach, niestety, zapamięta.
11. Praca nad sobą, trudna sprawa: wyciskanie niewolnika, jak to w listach ujął Czechow.
12. Kawałki lustra z „Królowej Śniegu” są tak wielkie, że musimy trzymać je przed sobą jak lustra ścienne. Inni ludzie się w nich przeglądają, nam się zaś wydaje, że to uśmiechy.
13. Jestem tak głodny, że muszę karmić się muzyką. Całe sety, na raz.
14. Wszystko trzeba traktować jak rzekę i spływ nią. Latem – och, dlaczego nie jestem artystą! – zrobić tak. Założyć piankę. Wejść do rzeki tu na nizinie w połowie biegu i spłynąć nią do ujścia. Kto na fotografa?
15. Oglądanie filmów z dziećmi – szczególny rodzaj doświadczania kultury. Jeśli coś jest możliwe, zostanie wypowiedziane chwilę wcześniej na głos w trybie oznajmującym: „Ona zaraz go pocałuje”, mówi U. Chór, nie grecki, chór dziecięcy.
16. Pozwólcie dzieciom sąsiadów przychodzić do mnie oglądać „Totoro”. Może kiedyś z małych totoraków wyrosną na dużego Totoro, jakim może i ja się kiedyś stanę.
17. Gdy dzieci mówią przy oglądaniu, kręcą się, bekają i pierdzą – bardzo się denerwuję, bo może stracą wątek?
18. Podcast słuchany w trakcie biegania (chcę schudnąć na plażę): „Czy my się znamy?” Rafała Pniewskiego – wprowadzenia do psychoanalizy, przeniesienia, przeciw-przeniesienia, identyfikacje itd. Proszę przekazać Panu Pniewskiemu, że robi to dobrze i powinien być w ramach służby publicznej mediów puszczany w radiowej Jedynce w niedzielne poranki.
19. I z tego biegania kilka myśli o psychoanalizie. Pierwsza: bardzo zabawne, że zajęcie się sobą w psychoterapiach lewica rozumie jako rezygnację z upominania się o zmianę społeczeństwa. W wersji w-pół-drogi owszem, ale w wersji maks trzeba w końcu zrozumieć, że społeczeństwo jest matką, a skoro się stanowi jej ciało („mistyczne ciało Chrystusa”, znowu Kościół się ujawnia), to można o nie dbać, a nie występować przeciwko niemu itp.
20. I druga myśl: niedawno odezwałem się do kilku ludzi prywatnie, żeby zapytać ich o jakąś trudniejszą sytuację, w której są zanurzeni. Mój błąd – potraktowałem ich jak społeczeństwo, które jest ojcem, a więc z nadzieją, że są sprawiedliwi. A dlaczego mieliby tacy być? Ojciec jest, owszem, sprawiedliwy, ale w ramach rodziny. Te pojęcia ojca-społeczeństwa i matki-społeczeństwa nie muszą być ostre i ostateczne. Do ciebie należy, jaki użytek z tej siły robisz.
21. I jeszcze o zawiści. Ktoś z boku mówi o kulturze, że za mało w niej chwalenia. Dodaję: ale sporo zawiści. A zawiść sprawia, że się patrzy, a nie robi. Dzieła są marniejsze, niesamoistne i nie chce się na nie patrzeć. Kwas, który wyżera obecność.
22. Światowy Dzień Poezji. Śmieszy mnie to święto, jak wiele podobnych. Światowy dzień świata! I tak dalej. Czepiam się (zawistnie przecież, że są ludzie szczęśliwi na tej naszej Ziemi, poeci).
23. Chłopak przepycha się do ruchomych schodów i zarazem patrzy w twarz każdemu mijanemu człowiekowi gotów do walki, gdyby ktoś jednak nie był obojętny. W końcu żyję, jestem w Warszawie. Jest poniedziałek.
24. To, że ludzie na zoomie i meetsie podczas spotkań zamiast na swoje twarze patrzą na dokumenty, daje szybki skrót do ich intymności. Wystarczy patrzeć na twarze, gdy są skupione.
25. Słońce, które dnia 25 marca uderzyło mnie po twarzy, gdy próbowałem się po tym ciosie otrząsnąć, uderzyło mnie jeszcze raz – z odbicia w szybie. Raport policyjny.
26. Wracam do domu PKP. Mam dwie myśli, może nawet trzy. Pierwsza: że czekanie, gdy się tego nie umie, to nieoczekiwana śmierć. Druga myśl, a właściwie ogrom uczucia czy konkretniej smutku: to wszystko to stara skorupa życia. Tu, w tym PKP się wykluwałem, trzydzieści lat. I ostatnia myśl: przecież oni się dalej, kurwa, notorycznie spóźniają.
27. Do wagonu wchodzą brzydsi ludzie. Zatapiam się w książce, ale wybudza mnie kłótnia konduktorki z Ukraińcem, który nie wierzy, że ona wezwie policję. Idę do nich przez obojętność wagonu i na krok przed (śmiech) interwencją obywatelską odpuszczam. Tutaj jest to normalne, nikt nie patrzy, nie widzi. Ale później trzymam to w sobie i cały wieczór jestem odurzony smutkiem, zatruty nim.
28. Skromny kolega – informatyk w typie Quasimodo. A po pracy? Robi najlepsze kobiece sesje foto w Warszawie. „Ale jak?”, pytam. „Pracuję w takim miejscu, że musiałem wymyślić sposób, jak zaczepiać te kobiety”, odpowiada.
29. Gość w domu, bóg w dom i śmiech w dom. I skrzące się bon moty. Mamy dwa psy na przykład, braci. Nazwałem ich ad hoc Polak i Rusek, sam podając się za Niemca. Polak jest słabszy, ale silniejszy. Rusek jest silniejszy, ale słabszy. Cały czas na siebie warczą, gdy my cały wieczór się śmiejemy.
30. Regularnie cenzuruję te notatki z pomysłów na dziełka, opowiadania, książeczki, żeby mi ich nikt nie ukradł, ale żebym je zaczął, to nie.
31. Ukryć, zabezpieczyć, zgromadzić. Do siebie, do siebie.
32. Odkrycie tego wieczoru. Nadreprezentacja teologiczna Matki Boskiej w Polsce i Ameryce Południowej. Nadreprezentacja kobiet w rodzinach klas ludowych. Ojciec, towar cenny, deficytowy. Deus otiosus. Odyseusz. Jak klasy, tak zwane ludowe, mają się jednoczyć, skoro tam nie ma życia publicznego, bo nie ma mężczyzn?
33. W poniedziałek smutek. W wersji luksusowej. Tak jak można kroić spokój, gdy się ustoi, tak samo można kroić smutek. Do momentu, gdy nie przejdzie przez swój punkt ciężkości i nie zacznie ciążyć. Za dużo się śmiałeś, głowa wyczerpana.
34. Mógłbym napisać „dopamina wyczerpana”, ale lubię stare słowa. „Nie muszę posługiwać się nowymi słowami, znam jeszcze stare słowa”, pisał Hemingway o Faulknerze. Zgoda.
35. Te same ciuchy u innych ludzi. Kolorowy płaszcz z napisami, raz na mieście, raz na osiedlu. Jak słońce, na które zwraca się uwagę kilka razy w ciągu dnia.
36. Matka o kulach i córka z deskorolką. Smutek spotyka nadzieję.
37. Jeszcze przed bramkami sądu czyjaś kłótnia rozwodowa. Ona wzburzona, on zdradzał. On spokojny, jak lekkoatleta obserwowany przez kamerę w trakcie rozgrywek, ona jakby na widowni, wzięła wszystkie emocje, których tamten nie może czuć. Jak można tak publicznie się kłócić?
38. Gdy znikną w sali, rozmawiam z ojcem tego mężczyzny. Był sportowcem, wymienia swoje medale olimpijskie. Kiedyś biegi długodystansowe, teraz ryby w Skandynawii. Już rozumiem, skąd ten spokój sportowca na twarzy jego syna. „Dlaczego oni się kłócą – powtarza – dlaczego?”.
39. Ławniczka: Dużo ludzi się teraz rozwodzi. A najwięcej po pandemii i wciąż rośnie. Nawet tacy, co byli ze sobą trzydzieści lat. I nie ma reguły. I ci zdradzają, i ci.
40. Fioletowe pasemko włosów ławniczki porusza się w takt jej słów. Ona dużo się nauczyła o ludziach, dużo wie, ale spraw karnych nie chciała.
41. Niezgrabność, zgrzyt tego sądu. Ubrania eleganckie, profesjonalne, a jednak gadamy o tym, co nie poszło, o złu, o mizerocie.
42. Powinniśmy być tu w żebraczych, pokutnych łachmanach.
43. Pod przysięgą, pod marynarką, całe ciało drży.
44. Zmiany pogody. Najbardziej lubię przypominać sobie wtedy lektury i pogodę w nich. Taka jak dziś – albo była opisywana, albo przy takiej czytałem. Teraz „Cape Cod” Henry’ego D. Thoreau.
45. Lunch u Wietnamczyka. Siadam sam, naprzeciwko wielka lodówka. Jem z nią, jak równy z równym, jak w parze.
46. Na Kruczej skuter z boksem ubereats, cały otoczony aurą ukraińskiego rapu.
47. Chłód, taki jak w górach, kiedy jesienią zachodzi słońce za górę i odtąd będzie zimno. Teraz też zmierzch, ale to już wiosna, a nie jesień i budynki, a nie góry.
48. Rozmowa o składaniu korporacyjnych życzeń. Finalnie, gdy już oczyścimy się ze wszystkich religii, będziemy sobie składać życzenia to have quality time, a na końcu tych słów i tak będzie jakiś majak o duchowości, obok której będzie stał jakiś religijny złodziej z gotowym wdziankiem, aby cię w to ubrać.
49. Podobnie w przyszłości na każdą poważniejszą rozmowę będzie trzeba się umówić, będzie ona nazywała się wywiadem i trzeba będzie wcześniej znać miejsce jej publikacji. Te pięć minut sławy dla każdego – pocięte na dziesiąte sekundy i wypełniające ocean mediów jak kosmos gwiazdy – będzie miało swoją cenę. Będzie się to nazywało życiem.
50. Świąteczny spokój, śmierć Chrystusa. Ale co to jest śmierć tylko 2024 razy. Nic przy dzisiejszych liczbach.
51. Gdyby w poważnej literaturze istniały emotikony, dałbym tu koniczynkę. Ale nie istnieją.
52. Zatrzymałem rower pod pomnikiem Syrenki, aby zapisać jakieś wrażenie i w moją stronę ruszają szczury? Czy już chcecie mnie gryźć? Co z bezdomnymi?
53. Trzysta metrów dalej otwierają kładkę przez Wisłę. Słynną przedwyborczą kładkę prezydenta Trzaskowskiego. One biegły w tamtą stronę.
54. Plac Pięciu Rogów. Stukot obcasów. Przystaję, czekam na kolejne obcasy, już, zbliżają się.
55. Obok placu redakcja „Kultury Liberalnej”. No i że „Kultura Liberalna” nie płaci. Kochani, ja bym i tak publikował, nawet za dopłatą. Chodzi o zasięgi i brak skrępowania przy pisaniu.
56. Obserwująca nas w knajpie kobieta. Ale co z tego, gdy zaraz jest jej niewygodnie i musi poprawić ramiączka bluzki.
57. W lustrach w kiblu widzę nie tylko przód swojej głowy, ale odbijającą się w nieskończoność łysinę na czaszce. Wyłania się, skubana. Wyłania.
58. Potem powrót na rauszu. W pociągu ktoś klepie pacierze, ktoś czyta z czytnika, którego niemal cały ekran wypełniają pojedyncze litery. Gdy co stację otwierają się drzwi, wszyscy podnoszą oczy, przedział wypełnia się chłodem, powietrze orzeźwia nas i ruszamy dalej.
59. A potem tłukę się rowerem do domu. Ponieważ pojechałem linią pruszkowską, teraz muszę do niego dojechać. Wybieram skrót (alkohol to skrót!) i gubię się w podmokłym sadzie. Schodzę z roweru. Dżdży, lampka omiata noc, w końcu trafiam na siatkę, która nie puszcza dalej. Muszę wracać, wychodzę na rozmokłe pole świeżo co wyrosłej pszenicy i dobijam piechotą do asfaltu. Przez pachnącą ziemię, otwarty chrystusowy grób, w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek, gdy w tym czasie trwa jakiś samolotowy atak na Ukrainę, o którym nic nie wiem, choć śni mi się całą noc (chowaj się, chowaj, w głąb mieszkania, ciągnę bliskich do łazienki).
60. Rano buty już nie są nowe. Powstałem z ziemi.
61. Wielki Piątek, Śmierć. W końcu mogę poczuć siebie, więc do szesnastej nic nie jem. Potem myślę o wiejskiej kiełbasie, ale okazuje się, że przez przypadek dostały ją psy. E. mówi, że to psi zajączek.
62. Rozmowa z mechanikiem. Obejście mechanika rycerskie, zbrojne, nieprzystępne, ale widać też, że jego zbroja wyściełana od środka delikatnie wprasowaną w podszewkę złością.
63. Potem telefon i pierwsza rozmowa świąteczna – widok dwóch oszołomionych ciał turlających się z wiejskiej górki. Kto by dbał o sens, kiedy możemy się turlać razem. Wszystkiego najlepszego! I śmiech!
64. W domu rodzinnym – nikt nie słyszy siebie, wszyscy przerywają, gdy im się zachce, a gdy nie mogą przerwać, mówią jeszcze głośniej.