W reakcji na wynik wyborów w Wielkiej Brytanii z 4 lipca, były lider Partii Pracy Jeremy Corbyn – który, po tym jak nie pozwolono mu startować jako kandydat tej partii, z powodzeniem utrzymał swoje miejsce w okręgu wyborczym Islington North jako kandydat niezależny – scharakteryzował je jako „wygrana od biedy” [loveless landslide]. Odnotowując, że w wyborach odnotowano drugą najniższą frekwencję w ostatnim stuleciu i najmniejszy łączny udział głosów dla dwóch głównych partii od zakończenia drugiej wojny światowej, Corbyn stwierdził, że wynik ten wskazywał na „społeczne niezadowolenie z zepsutego systemu politycznego”, a że jego własne zwycięstwo, uzyskane bez poparcia Partii Pracy, było dowodem na apetyt opinii publicznej na „nowy sposób uprawiania polityki”.

Wziąwszy pod uwagę, że w 2019 roku Corbyn, pomimo chaosu w szeregach Partii Konserwatywnej po brexicie, doprowadził Partię Pracy do najsłabszego wyniku od 1935 roku, obserwatorzy mogli odczuwać uzasadniony sceptycyzm co do jego wizji „nowej polityki”. Jednak słowa byłego lidera odzwierciedlały pewien opór obecny również u niektórych komentatorów – nawet o bardziej umiarkowanych przekonaniach politycznych niż ortodoksyjno-socjalistyczny Corbyn – przed zaakceptowaniem faktu, że większość 411 mandatów i przewaga 290 mandatów nad zdruzgotaną Partią Konserwatywną stanowi zwycięstwo. Nawet polscy obserwatorzy, być może dostrzegając okazję do zemsty za lata upraszczania niebiesko-pomarańczowych map spod znaku „Widać zabory!” przez zachodnich komentatorów, włączyli się do akcji. Dzień po wyborach na portalu Gazeta.pl pojawił się nagłówek z intrygującym pytaniem „Kto naprawdę wygrał wybory na Wyspach?”.

Miażdżące zwycięstwo lewicy

Jeśli weźmiemy pod uwagę, że późnym rankiem następnego dnia po wyborach nowo mianowany premier Keir Starmer był już w drodze powrotnej z Pałacu Buckingham z misją utworzenia rządu, jedyną rozsądną odpowiedzią na to pytanie jest: „cóż, Partia Pracy”.

Zakończenie czternastoletniej kadencji konserwatystów było zwycięstwem samym w sobie, a jego skala przypominała triumfy Partii Pracy z początków ery Tony’ego Blaira.

Przez ostatnie dwa tygodnie kampanii konserwatyści – przestraszeni (jak się okazało, niedokładnymi) sondażami, które sugerowały, że mogą skończyć z zaledwie 65 mandatami – ograniczyli się do ostrzegania przed ryzykiem „superwiększości” Starmera. Nie byłaby to rewolucyjna zmiana w kraju bez skodyfikowanej konstytucji, na przykład do zmiany której potrzebna by była znacząca większość (więc jej rozmiar nie ma takiego znaczenia), ale konserwatyści najwyraźniej mieli nadzieję, że taki argument zachęci wyborców do zastanowienia się dwa razy nad przekazaniem Partii Pracy większej władzy.

Znaczna część powyborczego sceptycyzmu co do rzeczywistej skali zwycięstwa Partii Pracy skupiła się na systemie wyborczym. System większościowy w Wielkiej Brytanii generuje przewrotne wyniki i od lat jest przedmiotem krytyki, ale dwie główne partie mają interes w jego utrzymaniu. Partia Pracy z pewnością tym razem stała się beneficjentką systemu, uzyskując 63,2 procent mandatów przy zaledwie 33,7 procent głosów. Według standardowych miar nieproporcjonalności wyborczej są to najmniej proporcjonalne wybory powszechne w historii Wielkiej Brytanii. Kuszące może być zatem stwierdzenie, że rozmiary tego zwycięstwa są statystycznym mirażem. Taki wniosek jest jednak błędny – z dwóch powodów.

Strategiczne głosowanie

Po pierwsze, w przypadku systemów wyborczych musisz, zgodnie z angielskim powiedzeniem, „zatańczyć z tym, kto zaprosił cię na imprezę” [dance with the one who brought you]. Prawdą jest, że w bardziej proporcjonalnym systemie Partia Pracy zdobyłaby mniej mandatów. Nie wynika z tego jednak, że Partii Pracy nie udałoby się uzyskać satysfakcjonującej większości. Zarówno w systemie większościowym, jak i proporcjonalnym, znaczna część elektoratu głosuje strategicznie i negatywnie, wybierając najmniej niekorzystną opcję w sytuacji, w której inny wybór mógłby grozić zmarnowaniem głosu.

Pomimo różnic w systemach wyborczych, istnieje pewna zbieżność z niedawnym polskim przypadkiem, w którym wielu wyborców było motywowanych przede wszystkim usunięciem niepopularnej partii rządzącej. Jak z bólem może potwierdzić bratnia dla Partii Pracy koalicja Lewicy, taka tendencja zwykle działa na korzyść większych partii.

Gdyby wybory oparte na ukaraniu Partii Konserwatywnej odbyły się w ramach proporcjonalnej reprezentacji, wielu z tych, którzy głosowali na kandydatów Liberalnych Demokratów, wybrałoby Partię Pracy. Kiedy zmieniają się reguły gry, zmienia się również zachowanie wyborców. Nie można dokładnie przewidzieć, jak sytuacja potoczyłaby się w tym kontrfaktycznym świecie, lecz przekonanie, że zwycięstwo Partii Pracy okazałoby się iluzoryczne, jest nie do utrzymania.

Po drugie, i w tym przypadku być może nawet ważniejsze, strategia kampanii również ma znaczenie. Jednym z kluczowych powodów, które przyczyniły się do sukcesu Partii Pracy, było pozyskanie poparcia na obszarach, w których lewica tego potrzebowała. Nie skupiano się na zbędnym gromadzeniu głosów w swoich bastionach. Być może najbardziej spektakularnym tego przykładem było Poole, zamożny okręg wyborczy na południowym wybrzeżu Anglii, który od czasu jego powstania w 1950 roku był reprezentowany wyłącznie przez konserwatystów. Historycznie rzecz biorąc, przed lipcowymi wyborami tylko pięciu posłów sprawowało mandat w tym okręgu, wszyscy z Partii Konserwatywnej, a ostatni z nich objął mandat w 1997 roku – w którym Tony Blair doszedł do władzy, a Partia Pracy uzyskała 43,2 procent głosów. Tym razem Partia Pracy zdobyła Poole przewagą 18 głosów, pomimo tego, że w całym kraju miała niemal o 10 punktów procentowych mniejszy udział w głosach niż wtedy.

Zagubiona Wielka Brytania

Jest prawie pewne, że podobne okręgi powrócą do swoich dawnych gospodarzy w następnych wyborach. W końcu powodem tego, że podobne wyniki są tak spektakularne, jest to, że zdarzają się niezwykle rzadko. Jednak, nawet jeśli Partia Pracy straci znaczną liczbę mandatów w 2029 roku, nie będzie to ani zaskoczeniem, ani – pod warunkiem, że zachowa przyzwoitą większość – istotnym problemem. Jeśli corbynowska lewica słusznie postrzega miejsca takie jak Poole jako tymczasową nagrodę za niepopularność Partii Konserwatywnej, to błędem byłoby wnioskowanie, że wszystkie inne osiągnięcia Partii Pracy w tych wyborach są podobnie efemeryczne.

Solidniejsze podstawy, niż lewicowi krytycy Keira Starmera, mają dla swoich twierdzeń prawicowi krytycy Rishiego Sunaka, przegranego premiera z Partii Konserwatywnej, którzy wskazują na stopień fragmentacji i zakres zmian politycznych w Wielkiej Brytanii, która po brexicie wciąż walczy o zdefiniowanie swojej tożsamości i miejsca na świecie.

Chociaż partia Reform UK Nigela Farage’a nie zdobyła tylu mandatów, ile przewidywały sondaże, pod względem liczby głosów (14,29 procent) zepchnęła Liberalnych Demokratów na czwarte miejsce i dobrze poradziła sobie ze strukturalnymi wadami systemu wyborczego, zdobywając cztery mandaty, podobnie jak Partia Zielonych.

Niszowe partie znajdują się w systemach większościowych w trudniej sytuacji, ale ani Partia Pracy, ani konserwatyści nie mogą liczyć na powtórkę tej sytuacji w mniej burzliwych czasach. Ponadto, niezależni kandydaci prowadzący kampanię przeciwko stanowisku Partii Pracy w sprawie wojny w Strefie Gazy również pokazali potencjał skutecznych kampanii „jednotematycznych” – coś, co do tej pory było raczej rzadkością w brytyjskiej polityce.

Ostatecznie jednak liczy się kontrola nad parlamentem. W tym sensie silna większość przy udziale 33 procent głosów zawsze będzie lepsza niż drugie miejsce przy udziale 40 procent. Sztuczka nie będzie polegała na utrzymaniu okręgu wyborczego Poole, lecz raczej na tym, aby nie stracić Spen Valley, Swindon South lub Shrewsbury. Jest to zadanie, do którego Starmer, postać umiarkowana oraz ideologicznie łagodna, nadaje się lepiej niż jakikolwiek inny lider labourzystów od czasów Blaira.

Pomimo chaosu, który panował w Partii Konserwatywnej przez większość ostatniej dekady, w tym czasie Partia Pracy znalazła się pod rządami polityków, którzy byli uważani przez większość elektoratu albo za osobiście przyzwoitych, ale politycznie mało inspirujących (Ed Miliband), albo za niedopuszczalnie radykalnych (Corbyn). Natomiast wraz z końcem ery zdefiniowanej przez oszczędności i pogoń za radykalnie prawicową polityką, Partia Pracy Starmera ma zarówno szansę, jak i mandat do forsowania, jeśli nie nowego sposobu uprawiania polityki, to przynajmniej wyraźnie nowego zestawu polityk.

Nawet jeśli ich obecna większość jest zamkiem choćby częściowo zbudowanym na piasku, Partia Pracy ma teraz szansę zapewnić mu fundamenty.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.