Marek Matusiak, autor tekstu o Izraelu w aktualnym numerze „Kultury Liberalnej”, bardzo sprawnie i zasadnie rozprawia się, w pierwszej części swego artykułu, z licznymi mitami i błędnymi wyobrażeniami, które pojawiają się w polskiej debacie publicznej na temat stosunków z Izraelem. Państwo żydowskie nie jest tu wyjątkiem: podobny bagaż emocjonalny ujawnia się, gdy mowa o stosunkach z Węgrami, Niemcami, Ukrainą, Litwą czy Rosją. 

Mogą to być stereotypy pozytywne, negatywne lub jakaś ich mieszanina, ale sama ich obecność oznacza, że mamy do społeczności zamieszkującej dane państwo stosunek emocjonalny. A to z kolei oznacza z reguły, że nasze państwa graniczyły ze sobą lub graniczą. Z „państwem w Azji”, rzecz jasna jest geograficznie inaczej, ale z jego mieszkańcami, a ściślej, z przodkami części z nich, Polacy przez wieki mieszkali ściana w ścianę. To zaś generuje bliskość, której stereotypy są konsekwencją. 

Zauważmy przy okazji lingwistyczną osobliwość: polski usus językowy wyróżnia grupę państw graniczących z dawną Rzecząpospolitą, bądź wchodzących w jej skład, nakazując używanie wobec nich przyimka „na”, zarezerwowanego poza tym dla wysp i półwyspów, podczas gdy wobec pozostałych krajów stosuje się przyimek „w”. Różnicowanie to jest bardzo precyzyjne: „na” Litwie, lecz „w” Łotwie czy Estonii, „w” Czechach, lecz „na” Słowacji i – oczywiście – Węgrzech, „na” Wołoszczyźnie i Bukowinie, ale „w” Mołdawii, „na” Rusi, ale „w” Rosji, „na” Śląsku czy Pomorzu, ale „w” Niemczech. Te dwa ostatnie przykłady pokazują, że usus językowy odzwierciedla historyczne przemiany adresata stereotypów: o „Rosji” zaczęto mówić w Polsce dopiero w czasach rozbiorowych, o „Niemczech” sto lat później – a więc I Rzeczpospolita nie miała jak z nimi graniczyć. W tym kontekście decyzja o przejściu od mówienia „na Ukrainie” do „w Ukrainie” ma charakter definitywnego, polityczno-lingwistycznego zrzeczenia się wszelkich roszczeń – zaś to, że mówimy wszak „w Izraelu” potwierdza jedynie wnioski, do których doszedł Marek Matusiak.

Szczególnie istotne jest rozgraniczenie, jakie wprowadza on między polskimi rozliczeniami z polsko-żydowską przeszłością, a współczesnymi stosunkami polsko-izraelskimi. Te pierwsze w żadnym wypadku nie są częścią tych drugich – i kiedy wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Szejna, w odpowiedzi na pytanie o stosunki z Izraelem zaczyna od zapewnienia, że „już trzy razy był w Oświęcimiu”, to mówi bzdurę, bo polscy ministrowie mają obowiązek oddawać hołd pamięci pomordowanych tam polskich obywateli niezależnie od tego, jak wyglądają stosunki Polski z innymi państwami. Wyobraźmy sobie polskiego ministra, który – by podkreślić, jak bardzo dba o stosunki polsko-niemieckie – powiedziałby, że „już trzy razy nie był w Oświęcimiu”.

Wspólna geografia to nie wspólna historia

Nie zmienia to faktu, że współczesne stosunki polsko-izraelskie nieuchronnie w pewnym stopniu od tych rozliczeń zależą, po prostu dlatego, że w Izraelu mieszka największa grupa potomków ofiar, zaś w Polsce mieszkają także potomkowie niektórych współsprawców. Żadnych win się, rzecz jasna, nie dziedziczy, ale odpowiedzialność za przeszłość podejmować należy. I dlatego – choć Marek Matusiak słusznie uważa ewentualne próby stawiania Polski w jednym szeregu z Niemcami i Austrią, państwami-sprawcami Zagłady, za śmieszne i, dodajmy, oburzające – to już porównywanie metod i skuteczności dokonywania rozliczeń jest jak najbardziej na miejscu. Podobnie zaś zasadną krytykę powszechnego w Izraelu postrzegania historii drugiej wojny głównie, czy wręcz jedynie, przez pryzmat Zagłady warto zrównoważyć niemniej zasadną krytyką powszechnego w Polsce postrzegania jej przez pryzmat polskiej martyrologii – z zastrzeżeniem, że ta pierwsza była jednak dla historii powszechnej ważniejsza. Paradoksalnie, ów narodowy narcyzm cierpienia, który jest przyczyną większości współczesnych polsko-izraelskich konfliktów, jest zarazem tym, co oba narody mają najbardziej wspólnego. Nie używałbym jednak, dla określenia różnic między tymi perspektywami, słowa „przepaść”. Raczej chodzi o wzajemne uznanie, że to, iż mieliśmy wspólną geografię, niekoniecznie oznaczać musi, że mieliśmy też wspólną historię. Różne wydarzenia będą ważne, a te wspólnie ważne będziemy interpretować inaczej. Ale to niekoniecznie nieszczęście – raczej okazja dla obu stron, by się uczyły cudzego spojrzenia, w czym żadna szczególnie wprawna nie jest. Co więcej, pewne kwestie pozostają nadal wspólne: izraelska propozycja z początku lat dziewięćdziesiątych, by w wypadku używania w krajach trzecich zwrotu „polskie obozy zagłady” obie ambasady wspólnie protestowały, z góry uzgodnionym tekstem, pozostaje, jak się wydaje, aktualna.

źródło: Canva

Podobieństwa kultury politycznej

Nie jest też tak, że przekonanie o podobieństwie polskiej i izraelskiej kultury politycznej jest bezpodstawne ani by źródeł tych podobieństw należało upatrywać w kulturze szlacheckiej. Połowę międzywojennych imigrantów żydowskich do mandatowej Palestyny stanowili polscy Żydzi i byli to ludzie często wychowani już w polskich szkołach i otrzaskani z polskim życiem politycznym. Doświadczenia te spożytkowali następnie w życiu politycznym w Palestynie i Izraelu, bo choć istotnie polityk żydowski Maksymilian Hartglas w polskiej kulturze politycznej nie odnajdował się, to inny wybitny międzywojenny przywódca syjonistyczny, Icchak Grunbaum, poseł na trzy kolejne sejmy, był autorem pierwszego regulaminu prac Knesetu, a oparł się w nim o polskie przepisy sejmowe. Wspólny obu tradycjom bałagan widać do dziś w Knesecie gołym okiem.

I nie tylko o tradycje polityczne chodzi. Ulice Mickiewicza w Tel Awiwie czy Tuwima w Hajfie nie wzięły się z niczego. Tu już nie o sentymenty chodzi, ale o konkretny zysk polityczny, jaki daje każdemu krajowi obecność jego kultury w życiu publicznym innego. Dla Polski Izrael był, obok Litwy i Rosji (choć właściwie głównie moskiewskiej i leningradzkiej inteligencji), takim krajem. Każdy kraj, który ma taki kapitał za granicą chucha nań i dmucha, nawet jeśli jego język jest językiem światowym; przypomnijmy choćby francuską troskę o frankofonię. Co więcej, Izrael mógł być dla powojennej Polski, uwięzionej w sowieckim bloku, oknem na świat. Polska to okno zatrzasnęła z hałasem w 1967 roku, zrywając stosunki; gdy je ponownie otworzyła dwadzieścia lat później, nie było już czego zbierać.

Dzieci polskojęzycznych Izraelczyków nie nauczyły się od nich polskiego – bo po co? – a po ich śmierci zanosiły księgozbiory rodziców do pana Edwarda Neusteina, którego antykwariat w przejściu podziemnym na Allenby w Tel Awiwie stał się na długie lata najlepszą polską księgarnią na świecie. Już po upadku komunizmu pan Neustein usiłował przenieść antykwariat do Polski, gdzie żyli wszak najlepsi czytelnicy tych książek. Potrzebował jedynie kredytu na przeprowadzkę – ale żadna instytucja tego kredytu nie chciała mu udzielić. Po jego śmierci antykwariat zmarniał, aż się zamknął. Nie wiem, co się stało z książkami. I trudno o lepszą metaforę dla losu sentymentalnych zwolenników pielęgnowania polsko-izraelskiej bliskości, z którejkolwiek strony by się nie wywodzili.

Czym jest pragmatyczna polityka?

Marek Matusiak ma rację, że polska polityka wobec Izraela, i oczywiście w ogóle wobec państw obcych – z wyjątkiem członków UE i NATO, wobec których mamy zobowiązania traktatowe – powinna być pragmatyczna i oparta na interesie narodowym. Zakładam, że zgodził by się, iż w skład tego interesu wchodzi obrona demokracji, i z tego choćby tytułu Polska powinna Izrael popierać, o ile nie ma innych, znaczących powodów, by czynić inaczej. Jest prawdą, że obecny rząd, istotnie „agresywnie szowinistyczny”, sympatii demokratów, także i izraelskich, nie budzi. Ale nie inaczej było z rządem pułkowników w II RP latem 1939 roku. Tym niemniej jednak, po agresji dwóch totalitarnych sąsiadów rząd ten miał prawo liczyć na poparcie demokracji – tak jak Izrael ma prawo liczyć na to poparcie po agresji Hamasu. Tymczasem brak reakcji władz polskich na śmierć przynajmniej trzech polskich obywateli uprowadzonych do kazamatów Gazy jest uderzający, zwłaszcza jeśli go porównać z – jak najbardziej zasadnym – oburzeniem po śmierci polskiego woluntariusza, zabitego przez armię izraelską w ataku na konwój WCK. I ze skutecznymi staraniami, by polscy obywatele-Palestyńczycy mogli opuścić strefę Gazy.

Gdy skończyłem pisać ten tekst, przyszła właśnie wiadomość o śmierci uprowadzonego do Gazy Aleksa Dancyga, polskiego obywatela, niestrudzonego objaśniacza Polski izraelskiej młodzieży, odznaczonego między innymi Srebrnym Krzyżem Zasługi i medalem KEN. Pozostaje zobaczyć, czy i jaka będzie reakcja polskich władz na tę śmierć.

Izrael a Ukraina

Dla Marka Matusiaka centralną kwestią w ocenie polityki Izraela jest jego stosunek do wojny w Ukrainie – owe rzekome „tysiące powodów, by Ukrainy nie wesprzeć”. Tymczasem powód był jeden – strategiczna rola Rosji w Syrii i stopień jej sojuszniczego zbliżenia z Iranem. Iran, państwo, które jawnie głosi zniszczenie Izraela jako cel swojej polityki, w Syrii walczy, wraz z Rosją, po stronie dyktatury Assada. Oraz usiłuje zainstalować w tym kraju, na izraelskiej granicy, swe struktury wojskowe. Zaopatruje też przez Syrię sprzymierzony z nim libański Hezbollah, który już dysponuje arsenałem około 120 tysięcy głównie irańskich rakiet. Izraelskie naloty na irańskie cele w Syrii były jedynym sposobem powstrzymania tych działań, a nie można było ich przeprowadzać bez rosyjskiego przyzwolenia. To przyzwolenie budziło sprzeciw Teheranu, który dziś jest jednym z głównych dostawców uzbrojenia dla Rosji, zwłaszcza dronów. Rosja z kolei nie dostarczyła jeszcze Iranowi najnowszych środków obrony przeciwlotniczej, które umożliwiłyby mu skuteczną kontrakcję przeciw izraelskim nalotom w Syrii.

Z tego powodu Izrael nie mógł jednoznacznie potępić działań Rosji w Ukrainie. Gdy w 1990 roku Litwa ogłosiła niepodległość, pierwszym państwem, które ją uznało, była Islandia. Litewskim przyjaciołom, którzy się oburzali, że nie Polska, odpowiadałem, że gdybyśmy mieli taką granicę lądową z ZSRR, jak Islandia, też bylibyśmy pierwsi. W rok później, gdy Ukraina ogłosiła niepodległość, Polska już była pierwsza – bo ZSRR w międzyczasie znalazł się w nieuleczalnej zapaści. Nic takiego, niestety, nie spotkało w ostatnim czasie Rosji, ale w miarę jak Moskwa się przesuwa na pozycje zdecydowanie Izraelowi wrogie, Jerozolima coraz śmielej ją na forum międzynarodowym potępia. Nie tylko Polska w swej polityce kieruje się przede wszystkim swoim interesem narodowym.

Marek Matusiak sporo krytycznych uwag poświęca regionalnej polityce Izraela, upatrując w niej powód, dla którego Polska nie powinna mieć z państwem żydowskim bliskich kontaktów. Rzecz jednak w tym, o której polityce regionalnej mówimy. Jeśli chodzi o stosunek do palestyńskiego prawa do samostanowienia, i praw Palestyńczyków w ogóle, to można i należy krytykować politykę Jerozolimy, w tym zwłaszcza przyzwolenie władz na falę przemocy i pogromów na Zachodnim Brzegu w ostatnich miesiącach. Zarazem warto pamiętać, że władze Autonomii Palestyńskiej dwukrotnie, w 2000 i 2009 roku, odrzuciły izraelskie propozycje utworzenia państwa palestyńskiego, nie ofiarując nic w zamian. 

Polska polityka w tej materii winna także uwzględniać tradycyjnie dobre stosunki z państwami arabskimi i nie antagonizować ich. Kiedy minister obrony w pierwszym rządzie PiS-u Aleksander Szczygło wspomniał, po wizycie w Izraelu, o rysującym się „trójkącie strategicznym Warszawa – Waszyngton – Tel Awiw”, zakolegowani arabscy dyplomaci jęli mnie pytać, o co chodzi. Zmuszony byłem wyjaśnić, że nie wiem – i że w Waszyngtonie, i Tel Awiwie też nie wiedzą. Ale w kwestii obecnej izraelskiej reakcji na morderczą agresję Hamasu Jerozolima powinna była móc liczyć na polską solidarność – w imię wartości, które są podstawą polskiego interesu narodowego. 

Izrael leży w Azji – informuje czytelników najwyraźniej nieco zdziwiony tym faktem Marek Matusiak, podobnie jak czasem odwiedzający Polskę Izraelczycy zauważają z zaskoczeniem, że Polska jednak leży w Europie. Jednych i drugich pogodzić może konstatacja, że sama Europa też leży w Azji, jako jeden z jej licznych półwyspów. Tyle tylko, że – jak się wydaje – dla Marka Matusiaka Izrael leży w Azji inaczej niż Korea czy Japonia, bowiem te dwa kraje są, w jego słowach, „częścią świata zachodniego” – a Izrael nie. Trudno jest jednak zrozumieć, na czym miałaby polegać tu różnica, zaś autor, dla którego rzecz zdaje się oczywista, nie wyjaśnia jej czytelnikowi. Być może gdyby to uczynił, łatwiej byśmy zrozumieli, dlaczego myśl o zbliżeniu Polski i Izraela budzi w nim taką niechęć.