Izraelskie mity i polska megalomania
Zazwyczaj idzie to jakoś tak: Izrael założyli polscy Żydzi. Co druga osoba ma tam polskie korzenie. W Knesecie początkowo mówiono po polsku. A premier Menachem Begin był tak naprawdę swojskim Mietkiem Biegunem. I nawet pokój izraelsko-egipski w 1978 roku także załatwiano po polsku, kiedy Begin z Brzezińskim grali w Camp David w szachy. Z kolei izraelski polityczny chaos jest – w sposób całkiem oczywisty – echem sarmackiej kultury politycznej. Poza tym łączy nas wspólna historia – choćby gehenna drugiej wojny światowej. No i Izrael to kawałek Europy na Bliskim Wschodzie. Oraz nasz (Zachodu) sojusznik w coraz trudniejszych czasach. Wreszcie zaś – przyjaźń z Izraelem się opłaca. Bo kto z nim trzyma, ten ma dobre notowania u Amerykanów, szansę na dostęp do izraelskich cudów techniki, a może nawet informacji zbieranych przez wszechwidzące oko Mosadu.
Tak – w skrócie – wygląda zestaw argumentów i niby-faktów, jakim uzasadnia się pogląd, że Izrael jest (a w każdym razie powinien być) dla Polski państwem bliskim i ważnym. Partnerem, o relacje z którym należy zabiegać bez względu na kryzysy i prowadzoną przezeń politykę. Problem w tym, że są one często nieścisłe, nieaktualne albo zwyczajnie nieprawdziwe. I odbija się w nich zarówno polska megalomania, jak i zasadnicze nieporozumienie co do tego, czym to państwo jest.
Zaczynając od rzeczy najprostszych (i najmniej istotnych) – Begin nigdy nie nazywał się Biegun. A w Knesecie (ani, dla porządku, w Camp David) nigdy nie mówiono po polsku. Nie po to zacięcie walczono w młodym państwie o monopol hebrajskiego i rugowano jidysz. Poza tym większość obecnych nic by nie zrozumiała.
Również rzekoma „polskość” izraelskiej kultury politycznej jest naciągana. Przed drugą wojną światową Polska była największym skupiskiem Żydów w Europie. Siłą rzeczy urodziło się tu wielu izraelskich działaczy politycznych. W pierwszym Knesecie (1949–1951) około 30 procent spośród 120 deputowanych pochodziło z terenów, które weszły w skład II RP. A nieco ponad 15 procent przyszło na świat w granicach Polski współczesnej.
Niemało, ale daleko nie większość. I zdecydowanie nie dość, by „polonizować” kulturę polityczną rodzącego się kraju (cokolwiek by to miało oznaczać). Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wielu z nich nie zdążyło nawet zostać polskimi obywatelami, bo emigrowali do Palestyny – z głębokiego ideowego przekonania – w młodym wieku, jeszcze przed pierwszą wojną światową albo zaraz po niej. Zanim zaś wyjechali, żyli (i politycznie dojrzewali) przede wszystkim w bogatym, zróżnicowanym świecie żydowskim, o którym ludność polska nie miała zazwyczaj bladego pojęcia i który – zwłaszcza jeśli chodzi o sferę idei – nie był ograniczony granicami państwowymi.
Jak izraelska kultura polityczna jawiła się komuś, kto rzeczywiście był aktywnym uczestnikiem życia publicznego Polski międzywojennej, przeczytać można we wspomnieniach Apolinarego Hartglasa – prominentnego działacza syjonistycznego i długoletniego posła na Sejm II RP [por. „Na pograniczu dwóch światów”, Warszawa 1996]. W skrócie – nie wydawała się znajoma.
Czy zatem z samego faktu, że na przykład Dawid Ben Gurion (ojciec izraelskiej niepodległości) urodził się jako poddany rosyjski akurat w Płońsku, a nie – jak wielu jego ideowych towarzyszy – na przykład w Bobrujsku, Odessie, Mohylewie czy Chersoniu, coś szczególnego wynika? Tyle, że jest to ładny ornament okolicznościowych przemówień. I słuszny powód do dumy dla miasta Płońska. Podobną wagę ma fakt, że Begin zawsze nosił krawat i całował kobiety w rękę, co w oczach bezpośrednich Izraelczyków czyniło go „polskim dżentelmenem”.
Polskość „polskich” Izraelczyków? Bezobjawowa
Przechodząc dalej – choć najliczniejszą grupę obywateli Izraela stanowią dziś Mizrachijczycy (w uproszczeniu Żydzi bliskowschodni), to tylko niewielu mniej posiada korzenie w Europie. Między innymi w Polsce (ale także na Litwie, Białorusi, Ukrainie, Węgrzech, w Rosji, Mołdawii czy Rumunii). I nie ma wątpliwości, że oba kraje połączone były na przestrzeni XX wieku setkami tysięcy życiorysów. Jest to jednak rzeczywistość sprzed czterech, trzech czy w najlepszym razie dwóch pokoleń, z której dzisiaj niewiele zostało i raczej niewiele wynika.
I trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę upływ czasu, siłę izraelskiej formacji narodowej (nastawionej na urobienie do jednolitej konsystencji każdego przybysza, niezależnie od tego, czy urodził się w Teheranie, Tarnowie, Trypolisie czy Toronto), a także fakt, że wiele osób przywiozło z Polski złe, względnie bardzo złe wspomnienia.
W efekcie „polskość” „polskich” Izraelczyków jest dziś zasadniczo bezobjawowa. Przejawiać może się w okazjonalnym zjedzeniu klopsa na obiedzie u babci (i to raczej bez przyjemności, bo „polskie” jedzenie ma słabe notowania) albo w bardzo odległych już echach – rytualnie w Izraelu obśmiewanej – „polanijut” („polskości”), która nie ma zresztą z polskością w potocznym rozumieniu wiele wspólnego.
Chodzi tu bowiem o stereotypowe wyobrażenie Żydów z Polski jako pospinanych drobnomieszczan cechujących się sztywnością, pedanterią, dbałością o pozory, powierzchowną uprzejmością, skłonnością do pesymizmu i – zwłaszcza w przypadku matek – maestrią pasywnej agresji i emocjonalnego szantażu. Ciekawe? Na pewno. Ale tylko tyle. Zwłaszcza że jest to zaledwie jeden z wielu wewnątrzizraelskich stereotypów (analogiczne istnieją o Żydach niemieckich, rosyjskich, jemeńskich czy marokańskich).
W praktyce zatem nawet jeśli ktoś deklaruje, że jego rodzina pochodzi z Polski, nie mówi to nic o jego stosunku do naszego kraju. I osoba taka – pominąwszy na chwilę kontekst Zagłady – wie o Polsce zazwyczaj tyle, ile dowolny człowiek w dowolnym miejscu na świecie (a zatem: Lewandowski, Świątek, Chopin, Wiedźmin, Eurowizja, Behemoth etc. etc.). Ewentualnie tyle, że do Warszawy można wpaść na dobry (bo tani!) shopping.
Jest tu oczywiście pole do działania dla polskiej dyplomacji publicznej (bo nawet taką „polskość” można starać się zagospodarować), ale o żadnych głębokich związkach obu społeczeństw, nadzwyczajnym wzajemnym zainteresowaniu, sentymencie czy wielkiej przestrzeni do rozwoju relacji nie ma mowy. Nawet ci, którzy przyjeżdżają do Polski szukać swoich korzeni, przyjeżdżają szukać Atlantydy dawnego świata, a Polska współczesna mało ich interesuje. Co zresztą nie jest zaskakujące, bo Izraelczycy w ogóle często już w drugim pokoleniu tracą kontakt z kulturą kraju rodziców. Nie dotyczy to zatem wyłącznie Polski. Charakteryzuje zaś izraelskie społeczeństwo od prawa do lewa i od góry do dołu.
W przypadku dawnych emigrantów znad Wisły, którzy wyjeżdżali w latach dwudziestych, trzydziestych lub – w największej liczbie – tuż powojennych, trudno się dziwić, że ludzie, którzy doświadczyli rasowej dyskryminacji w drugiej RP, cudem ocaleli z Zagłady, względnie przeżyli wojnę w Związku Sowieckim, by następnie odkryć, że ich rodziny zostały zamordowane, a domy przejęte przez polskich sąsiadów, nie przekazali swoim potomkom sentymentu do Polski (a częściej resentyment). Zwłaszcza w obliczu powojennych pogromów między innymi w Krakowie i w Kielcach. Zaś żelazna kurtyna i zerwane po 1967 roku stosunki dyplomatyczne sprawiały, że negatywne stereotypy mogły tylko pęcznieć i narastać. Trudno się dziwić, a tym bardziej mieć w tej sprawie złudzenia odwrotne.
Osobnym przypadkiem są ludzie w Polsce urodzeni oraz posiadacze polskiego obywatelstwa. Tych pierwszych jest dziś w Izraelu około 25 tysięcy (dane izraelskiego urzędu statystycznego z 2020 roku) – w zdecydowanej większości są to osoby starsze. Tych drugich – nie wiadomo, prawdopodobnie kilkadziesiąt tysięcy. Obie grupy mają zapewne część wspólną. Trudno jednak stwierdzić, jak dużą, bo między urodzeniem a obywatelstwem nie ma koniecznego związku. Osoba w Polsce urodzona może polskiego paszportu nie mieć i go – na przykład ze względu na złe wspomnienia – nie chcieć. Posiadać może go natomiast ktoś, kto nigdy w Polsce nie był, a uzyskał potwierdzenie obywatelstwa na podstawie obywatelstwa przodków
Dla pierwszej z tych grup (zazwyczaj małoletnich w momencie wyjazdu przedstawicieli tak zwanej „aliji gomułkowskiej” z lat 1955–1960, bądź osób wyrzuconych z Polski po marcu 1968 roku) Polska jest konkretem. Nieusuwalnym elementem biografii i – często – gorzko-słodkim wspomnieniem. Dla tej drugiej natomiast nagłówek „Unia Europejska” na czerwonym paszporcie (izraelskie są granatowe) jest niejednokrotnie ważniejszy od godła, które widnieje pod nim. Podobnie jest zresztą z wieloma posiadaczami „europejskich” (czyli unijnych) paszportów (trzymanych w szufladzie na wszelki wypadek).
Wobec obu tych grup Polska ma zobowiązanie. Historyczno-moralne w pierwszym przypadku. W drugim zaś takie jak wobec wszystkich innych obywateli. Ma ono jednak charakter indywidualny i nie dotyczy państwa, w którym zamieszkują i w którym – na dodatek – stanowią niewielką mniejszość.
Opowiadanie o rodzinie Ulmów? Bez znaczenia
Polskę i Izrael łączy natomiast niewątpliwie rola, jaką druga wojna światowa odgrywa w kolektywnej świadomości obu narodów, a hasło „nigdy więcej” (w domyśle – tamtego horroru) jest de facto wspólnym credo obu państw. Pozornie wydawać by się zatem mogło, że jest to coś, co powinno je do siebie zbliżać. Ale nie zbliża.
Dla Izraelczyków historia drugiej wojny światowej to historia Zagłady. Wszystko inne, co wydarzyło się w latach 1939–1945, jest z tamtejszej perspektywy drugo- lub trzeciorzędne. Włącznie z faktem, że półtora miliona Żydów walczyło z Niemcami w szeregach armii alianckich.
Przykładem tego, z jakim trudem fakt ten przebija się do tamtejszej narracji historycznej, jest muzeum żydowskich kombatantów drugiej wojny światowej w Latrun pod Jerozolimą, którego powstawanie ślimaczyło się latami i które w żaden sposób nie może równać się z upamiętnieniami żydowskiej martyrologii.
Historia drugiej wojny jest więc dla Izraelczyków – powtórzmy – historią przemysłowego mordu – zaplanowanego i wykonanego przez Niemców przy udziale lokalnych pomagierów, w tym Polaków. W perspektywie tej de facto nie ma w Europie niewinnych. Są tylko ci, którzy się przyznali i rozliczyli, oraz ci, którzy się wypierają. Tym drugim warunkowy immunitet zapewnić może proizraelska postawa na arenie międzynarodowej (vide orbanowskie Węgry). Polska ma zaś minus w obu rubrykach.
Polska wojenna martyrologia ani polski wojenny heroizm (na przykład wszystkie bliskie polskiemu sercu Narwiki, Tobruki, Monte Cassina czy bitwy o Anglię) nie mają z izraelskiego punktu widzenia żadnego znaczenia. A próby opowiadania Izraelczykom o Irenie Sendler, Janie Karskim, rotmistrzu Pileckim, rodzinie Ulmów czy polskich Sprawiedliwych nie mogą odnieść większego skutku. Są bowiem odbierane – i nie zawsze bezzasadnie – jako próby instrumentalizowania indywidualnego heroizmu do maskowania faktu, że były to postawy jednostkowe. Częstszymi była zaś obojętność czy nawet dobrowolny współudział (w bardzo różnych postaciach, na przykład donosu).
Na dodatek fakt, że niemieckie obozy śmierci znajdują się w Polsce, trwale łączy nasz kraj z Zagładą. Podczas gdy do Berlina, Wiednia czy Monachium Izraelczycy przeważnie jeżdżą już dziś jako do atrakcyjnych, nowoczesnych metropolii po zupełnie inne wrażenia.
Sprawia to, że w obszarze pamięci historycznej jest między Polską a Izraelem przepaść, której nie da się zasypać. I pozostanie to niemożliwe, nawet jeśli społeczeństwo polskie przyjmie kiedyś do wiadomości, że stan wiedzy historycznej na temat udziału Polaków w prześladowaniu, wydawaniu i mordowaniu Żydów nie pozwala dalej utrzymywać bezpiecznego paradygmatu „odosobnionych przypadków”.
Także w takim scenariuszu bowiem trudno będzie znaleźć w Polsce osobę, która przystałaby na zredukowanie historii drugiej wojny do Zagłady (nawet jeśli z punktu widzenia dziejów powszechnych przemysłowe wymordowanie kilku milionów ludzi zwiezionych z całego kontynentu jest być może istotnie najważniejszą rzeczą, jaka kiedykolwiek na terytorium Polski się wydarzyła).
I także w takim scenariuszu ustawianie Polski w jednym szeregu z państwami-sprawcami i wskazywanie Niemiec czy – co jeszcze śmieszniejsze – Austrii za wzór rozliczenia z trudną przeszłością, pozostanie trudne do przyjęcia.
Izrael zaś nie będzie zainteresowany (w każdym razie nie był dotąd i nie ma powodu sądzić, że ulegnie to zmianie) niuansowaniem swojej polityki historycznej, choćby z tego powodu, że jest ona zbyt ważnym instrumentem polityki bieżącej (wewnętrznej i zewnętrznej).
Szansa dla Polski: spojrzeć w lustro
Sytuacja ta może mieć jednak – paradoksalnie – skutek pozytywny. Przyjęcie do wiadomości istnienia tej przepaści może pomóc w zrozumieniu, że Polska niewątpliwie jest winna trudną prawdę o czarnych kartach swojej historii, ale jest ją winna samej sobie i swoim przeszłym, obecnym i przyszłym obywatelom, żydowskim i nieżydowskim. Nie jest jej zaś winna jakiemukolwiek obcemu państwu.
Można mieć nadzieję, że polski sukces rozwojowy odniesiony po 1989 roku, będący powodem do słusznej dumy z tego, co tu i teraz, i co wypracowane wysiłkiem obecnych pokoleń, ułatwi rozstanie z mitem niepokalanej przeszłości sprzed 80 lat i pozwoli myśleć o własnej historii spokojniej i – co może paradoksalne – bardziej suwerennie. W konsekwencji zaś upamiętniać zamordowanych polskich obywateli narodowości żydowskiej tak, jak Polska czyni to wobec ofiar Katynia, powstańców warszawskich, żołnierzy Andersa, czy – w ostatnich latach – żołnierzy podziemia pochowanych na „Łączce”. A zatem – tam gdzie to wykonalne – z imienia, nazwiska, miejsca i przyczyny śmierci. Jaką by ta ostatnia nie była. I czynić to z podobną determinacją, i z podobnie głębokiego poczucia obowiązku. Przechodząc natomiast do spraw międzynarodowych – wyobrażenie o Izraelu jako potencjalnie ważnym sojuszniku zostało negatywnie zweryfikowane przez rosyjską napaść na Ukrainę. Po 24 lutego 2022 roku kolejne izraelskie rządy wiły się, jak mogły, żeby zrobić w tej sprawie jak najmniej i jak najpóźniej, i znajdowały tysiąc powodów, żeby Ukrainy nie wesprzeć. Zaś to, co ostatecznie zrobiły (czyli dostarczyły trochę pomocy medycznej i humanitarnej, a także trochę nieśmiercionośnego ekwipunku), zrobiły w ramach strategii wizerunkowej i pod naciskiem USA.
Od ataku Hamasu z 7 października ubiegłego roku zaprzestano natomiast nawet tworzenia w tej sprawie pozorów. I znów – każde suwerenne państwo definiuje własny interes narodowy tak, jak to uważa za stosowne. Izraelczycy uznają – ze swojej perspektywy racjonalnie – że ich interes nakazuje im nie antagonizować Rosji oraz omijać z daleka konflikty, które – jak uważają – ich nie dotyczą. Nie należy więc mieć pretensji, ale także żywić w tej sprawie złudzeń.
Zwłaszcza że w przypadku ewentualnej rosyjskiej napaści na wschodnią flankę NATO, a zatem konfliktu niosącego nieporównanie większe zagrożenie dla globalnego bezpieczeństwa, Izrael znalazłby zapewne – aby pozostać na jego marginesie – powodów tysiąc i jeden. Można to zrozumieć. Nie może to jednak pozostać bez wpływu na polskie myślenie o tym państwie. I na poziom zrozumienia dla jego – z kolei – interesów narodowych. Bardzo problematyczne z polskiego punktu widzenia są także skutki izraelskiej polityki regionalnej. Nie ma wątpliwości, że jest to państwo leżące w trudnym otoczeniu, a posiadanie za sąsiada na przykład Hezbollahu nie jest czymś do pozazdroszczenia.
Sęk jednak w tym, że Izrael się – wbrew kreowanemu wizerunkowi – do regionalnej niestabilności aktywnie przyczynia. Izraelskie wyobrażenie o normalności na Bliskim Wschodzie obejmuje bowiem bezprawną aneksję Wschodniej Jerozolimy, niemal sześćdziesięcioletnią okupację i kolonizację Zachodniego Brzegu, bezterminową blokadę Strefy Gazy, zabór kawałka Syrii, a także przyznanie sobie prawa do arbitralnego atakowania dowolnych celów na terenie kilku państw ościennych. W tej sytuacji rozstrzygnięcie, co jest przyczyną, a co skutkiem kolejnych – mówiąc politologicznym żargonem – „rund eskalacji” w regionie bywa skrajnie trudne. Z pewnością jednak Izrael nie jest tu wyłącznie broniącą się ofiarą, a raczej jednym z państw, których polityka najbardziej region destabilizuje.
Prowadzona przez izraelską prawicę w ostatnich dwóch dekadach polityka zamilczenia konfliktu izraelsko-palestyńskiego (w nadziei, że świat wreszcie o nim zapomni), przy jednoczesnej pełzającej aneksji Zachodniego Brzegu i przyduszaniu Gazy, 7 października 2023 roku wybuchła jej autorom w twarz. Rezultatem była zaś – najpierw – dokonana przez palestyński Hamas rzeź bezbronnych izraelskich cywili, a następnie trwająca dotąd kampania śmierci, głodu i zniszczenia prowadzona przez Izrael w Gazie z (nierealistycznym) celem pokonania tej organizacji oraz odbudowy potencjału odstraszania. Pomijając mrożący krew w żyłach aspekt humanitarny, wydarzenia na Bliskim Wschodzie stanowią z perspektywy Polski wymierny problem polityczny. Płynące stamtąd straszne obrazy pogłębiają polaryzację zachodnich społeczeństw (ułatwiając zadanie Rosji), odciągają ich uwagę od wojny na Ukrainie, absorbują zasoby militarne i polityczne USA, kompromitują Zachód w oczach globalnego południa, pogłębiają kryzys instytucji międzynarodowych oraz grożą szerszą destabilizacją całego regionu. Wszystko to jest zaś w ogromnym stopniu pokłosiem nierozwiązanego konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Za co strona izraelska – jako bez porównania silniejsza, bardziej sprawcza, ciesząca się niemal bezwarunkowym poparciem USA, z premedytacją osłabiająca Autonomię Palestyńską i świadomie redukująca pole do negocjacji (przez systematyczną kolonizację Wschodniej Jerozolimy i Zachodniego Brzegu) – ponosi znaczną część odpowiedzialności.
Jeśli doda się do tego regularne ingerencje w amerykańską politykę wewnętrzną (na przykład obecnie premier Netanjahu otwarcie grał na porażkę Bidena i zwycięstwo Trumpa), a także powtarzane pod adresem USA zachęty do zbrojnego uderzania na Iran, to widać, że Izrael jest państwem o bardzo różnych od Polski interesach.
Izrael z polskiej perspektywy
Czym więc jest dziś Izrael z polskiej perspektywy? Państwem w Azji, które – pomimo szeregu historycznych powiązań z i podobieństw do świata zachodniego – nie jest jego częścią w sensie geopolitycznym. W odróżnieniu na przykład od Australii, Korei czy Japonii.
Zarówno w odniesieniu do rewizjonistycznej Rosji, jak i wobec supermocarstwowych ambicji Chin – dwóch kluczowych wyzwań stojących dziś przed tak zwanym „kolektywnym Zachodem” – Państwo Izrael zajmuje odrębne stanowisko i z obu tymi potęgami chce zachować dobre, poprawne, a w wariancie minimum suwerenne relacje. I nie zmieniają tego otwarcie antysemickie komentarze rosyjskich oficjeli (łącznie z Putinem) pod adresem prezydenta Zełenskiego, ani nawet prohamasowskie gesty Moskwy po 7 października. W efekcie wobec żadnego z tych wyzwań Izrael nie może być w pełni wiarygodnym sojusznikiem.
Przypomina natomiast w tym względzie raczej najważniejsze państwa globalnego południa, takie jak na przykład Arabia Saudyjska, Indie, Indonezja lub – by poszukać wśród państw o europejskich korzeniach – Brazylia czy Argentyna, które można i należy przekonywać do naszego punktu widzenia (choćby w sprawie Rosji), ale z pełną świadomością, że efekty tych wysiłków będą ograniczone, politycznie kosztowne i co najwyżej punktowe.
Wynika to z faktu, że zarówno na poziomie społeczeństwa, jak i na poziomie klasy politycznej Izrael widzi się jako samodzielnego gracza na arenie międzynarodowej, który związany jest wyłącznie własnym (wąsko definiowanym) narodowym interesem i nie może pozwolić sobie na luksus tak zwanej etycznej polityki zagranicznej, wiązania się jakimikolwiek zobowiązaniami czy wydatkowania zasobów na kryzysy, które go nie dotyczą.
Izrael jest też niewątpliwie państwem wysokorozwiniętym, dysponującym unikalnymi technologiami cywilnymi i wojskowymi. Rozważając jednak jakąkolwiek współpracę, należy mieć na uwadze kilka czynników. Po pierwsze, nie jest to w sprawach międzynarodowych państwo sojusznicze (ani nawet like-minded), a na dodatek ma swoje interesy i rozgrywki z Rosją. Po drugie zaś, współpraca taka byłaby z pewnością obwarowana politycznie. A mówimy tu o państwie, przeciwko któremu wniesiono skargę do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości (z powodu domniemanego łamania konwencji o zakazie ludobójstwa) i którego przywódcy mogą zostać objęci nakazem aresztowania Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Oczywiście, tak jak istnieją w Polsce zdeklarowani franko-, germano- czy anglofile, tak również Izrael posiada sympatyków (Żydów i nie-Żydów), którzy z powodów światopoglądowych, tożsamościowych, religijnych, osobistych albo na przykład dlatego, że pasjonują się izraelskim tańcem współczesnym czy uprawiają krav magę, państwo to popierają, kibicują mu lub odczuwają z nim więź. Ale podobnie jak w przypadku tamtych grup są to sentymenty, które nie obowiązują reszty obywateli, a tym bardziej całego państwa.
Jednocześnie polityczne stosunki z Izraelem, które podlegają i muszą podlegać ocenie według tych samych kryteriów co stosunki z każdą inną stolicą, są rzeczą całkowicie odrębną od spraw dotyczących ratowania pozostałego w Polsce żydowskiego dziedzictwa, wolności badań historycznych, zwalczania uprzedzeń rasowych, bezpieczeństwa społeczności żydowskiej czy – wreszcie – włączania do polskiej narracji historycznej i tożsamościowej perspektyw innych niż etnicznie polska (bo polscy obywatele nie są i nigdy nie byli wyłącznie etnicznymi Polakami). Kwestie te nie są sprawą dla koneserów, ale obowiązkiem państwa, a ich dopilnowanie leży w jego żywotnym interesie.
Podsumowując, z Izraelem powinny łączyć nas stosunki poprawne, transakcyjne – wolne od złudzeń i nieadekwatnych wyobrażeń. Na dodatek stosunki ostrożne, bo stopień, w jakim państwo to gotowe jest uznawać w swojej polityce zagranicznej interesy Rosji, oraz jego coraz szybsza ewolucja w kierunku agresywnego szowinizmu (nieograniczająca się do obecnego rządu), czyni je raczej źródłem zagrożeń niż szans.
Czy oznacza to, że sympatyczne pogwarki o łączącej nas głębokiej więzi należy całkiem wyrzucić do kosza? Nie. O ile nie będzie się ich traktować zbyt poważnie.