Wojny turecko-izraelskiej nie będzie, ale łatwość, z jaką turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan sięgnął po groźbę agresji, świadczy nie tylko – jak uważa holenderski prawicowy ekstremista i zwycięzca ostatnich wyborów w tym kraju Geert Wilders – że „brak mu piątej klepki”, ale także o tym, jak bardzo wojna zadomowiła się w języku współczesnej polityki. To zaś oznacza, że jeden z kluczowych zapobiegających jej mechanizmów – czyli obawa przed międzynarodowym potępieniem związana z tą groźbą – przestał już działać.
Wyrzekniecie się „wojny lub groźby jej użycia” jest podstawowym zobowiązaniem podejmowanym przez wszystkich członków ONZ. To między innymi dlatego prezydent Władimir Putin zabronił, pod karą więzienia, mówienia, że Rosja toczy w Ukrainie wojnę, a nie rzekomą „operację specjalną”. Nie obejmuje to jednak wojen domowych, choćby uczestniczyły w nich także obce państwa, dlatego też mordercze rządy w Syrii, Etiopii, Jemenie czy Libii i ich zagraniczni sponsorzy nie spotykają się ze stosownym potępieniem. Państwa mają też nadal prawo do wojny w samoobronie: przedmiotem międzynarodowej krytyki Izraela jest sposób, w jaki prowadzi wojnę w Gazie, a nie to, że – odpowiadając na zbrodniczy atak Hamasu – prowadzi ją w ogóle.
Czy Erdoğan chce wejść do Izraela?
Inne w tej sprawie stanowisko zajmują jednak ci, którzy w tym konflikcie stają po stronie Hamasu. Uważają oni rzeź 7 października za uzasadnioną, a sam fakt izraelskiej samoobrony za zbrodniczy.
Należą do tego grona, oprócz rozmaitych prohamasowskich demonstrantów, w tym i w Polsce, przede wszystkim Iran i jego sojusznicy. Stanowisko Teheranu, który od lat głosi zniszczenie Izraela jako cel swej polityki zagranicznej, nie powinno zaskakiwać, choć to, w jaki sposób ten cel jest do pogodzenia z członkostwem w ONZ, pozostaje zagadką.
Także i Turcja, udzielając gościny Hamasowi i potępiając Izrael jako „rasistowskie państwo ludobójczego apartheidu”, należy do tej grupy, choć sama miewa napięte stosunki z Iranem, przede wszystkim dlatego, że w konflikcie azerbejdżańsko-armeńskim oba kraje wspierają przeciwne sobie strony. Turecka wrogość wobec Izraela jest jednak skutkiem nie strategicznej decyzji, jak w przypadku Iranu, lecz pogarszających się od lat stosunków dwustronnych – które teoretycznie, przy dobrej woli po obu stronach, mogłyby ulec poprawie. Dlatego niedzielne wystąpienie prezydenta Erdoğana, dramatycznie eskalujące konflikt, jest tak zaskakujące.
Przemawiając do działaczy swej partii w rodzinnym mieście Rize, na naradzie poświęconej tureckiemu przemysłowi zbrojeniowemu, prezydent rzekł, nawiązując do konfliktu w Gazie: „Jeśli będziemy silni, Izrael nie będzie mógł tego robić. Tak jak weszliśmy do Karabachu, tak jak weszliśmy do Libii, moglibyśmy im zrobić to samo. Nie byłoby powodu, by tego nie uczynić. Kto zagwarantuje, że ci, którzy dziś równają Gazę z ziemią, nie zwrócą swych brudnych spojrzeń ku Anatolii?”.
Oficjalna agencja Anadolu była tak zdumiona, że ostatecznie nie podała tych słów Erdoğana, jednak rychło rozpowszechniły je media środowiskowe. Zasada wyprzedzającej samoobrony, czyli „napadnę na ciebie, bo myślę, że mógłbyś napaść na mnie”, ma wprawdzie w uzasadnianiu agresji długą historię, ale od czasu pierwszej i drugiej wojny w Zatoce nie zdarzyło się, by przywódca państwa członkowskiego NATO groził innemu państwu wojną.
Odpowiadając Erdoğanowi, szef izraelskiego MSZ-u odniósł się do tego precedensu, lecz zrównał tureckiego prezydenta z jego irackim, nie amerykańskim odpowiednikiem. Wzburzyło to MSZ turecki, który z kolei zrównał Netanjahu z Hitlerem, zaś jego szef, minister Hakan Fidan, nazwał słowa Erdoğana „głosem sumienia ludzkości”.
Fidan nie jest w swych poglądach osamotniony. Francesca Albanese, specjalna sprawozdawczyni ONZ do spraw Palestyńczyków, z aprobatą przesłała dalej post na platformie X, w którym zdjęcie owacji dla Netanjahu w Kongresie USA skojarzono ze zdjęciem Hitlera odbierającego hitlerowskie pozdrowienie od tłumu. Nie słychać, by ONZ – jedyna instytucja reprezentująca wszystkie państwa świata, a więc niezły kandydat na głos ludzkości – wycofała jej po tym swoje poparcie. Pomijając detal, jakim jest wymóg bezstronności formalnie nadal obowiązujący sprawozdawców, wyobraźmy sobie, jakie oburzenie by zapanowało, gdyby Albanese zrównała z Hitlerem na przykład Jahiję Sinwara, istotnie ludobójczego przywódcę Hamasu.
Porównywanie Kongresu z nazistami, a Netanjahu z Hitlerem, wzbudziło oburzenie USA i Izraela, ale nikogo więcej. W takim moralnym klimacie groźba napaści na sąsiednie państwo także nie mogła wzbudzić wielkiego poruszenia – zwłaszcza że państwem tym jest już międzynarodowo potępiony Izrael.
Ktoś zaprosi Turcję?
Tym bardziej, że groźbę złożył prezydent Turcji – kraju, który tylko z dwoma ze swoich sąsiadów: Bułgarią i – z zastrzeżeniami – Iranem, ma w miarę normalne, pokojowe stosunki. Turcja odmawia nawiązania stosunków dyplomatycznych z Armenią, której ma za złe, że nie chce zapomnieć o ludobójstwie Ormian, dokonanym przez państwo osmańskie ponad sto lat temu, a do którego Republika Turecka nie chce się przyznać do dziś.
W wojnie o Karabach, którą Erdoğan w swych słowach przywołał, to poparcie Ankary umożliwiło Azerbejdżanowi zwycięstwo nad Armenią. Z Grecją Turcja ma konflikt o wody i wyspy Morza Egejskiego, i grozi w nim systematycznie wojną, ostatnio dwa lata temu. Północny Cypr Ankara okupuje od 1975 roku, północną Syrię od 2016 roku, zachodni Irak od 2012. Więcej sąsiadów Turcja nie posiada. W kwestii okupacji Ankara ma więc spore doświadczenie, w kwestii ludobójstwa też. W kwestii praw mniejszości niemniej: sąd w Stambule właśnie skazał 11 osób za tańczenie w rytm muzyki Kurdów, narodu, z którym Turcja od dziesięcioleci toczy wojnę. Skazanych uznano winnymi „szerzenia terrorystycznej propagandy” swym tańcem.
Czy będzie wojna?
Czy precedensy te wskazują, iż Turcja mogłaby zaatakować Izrael? Nie – i to nie tylko dlatego, że oba państwa nie mają wspólnej granicy, a militarny rezultat ewentualnego starcia byłby trudny do przewidzenia. Rozstrzygający jest fakt, że w obu zagranicznych interwencjach przywołanych przez Erdoğana Turcja powoływała się na zaproszenie uprawnionej strony. W Karabachu rządu Azerbejdżanu, któremu oficjalnie udzielała zresztą poparcia jedynie w sprzęcie i wyszkoleniu. W Libii z kolei kilkutysięczny turecki kontyngent wojskowy wspiera ten z dwóch zwalczających się rządów, który ma poparcie ONZ.
Wprawdzie na Cyprze i w Syrii Ankara sama utworzyła nieuznawane i zależne od niej „rządy” na terytoriach okupowanych, ale o tych akurat interwencjach Erdoğan nie wspominał. Na zaproszenie Turcji do udziału w konflikcie izraelsko-palestyńskim jednak się nie zanosi: Izrael by go nie wystosował z przyczyn oczywistych, ale władze Autonomii Palestyńskiej też nie. Jej przewodniczący Mahmud Abbas, oburzony poparciem, którego Turcja udziela zwalczającemu jego władzę Hamasowi, nie przyjął zaproszenia, by wystąpić przed tureckim parlamentem – i Erdoğan publicznie zażądał od niego przeprosin. A na ewentualne zaproszenie Hamasu Turcja wojsk jednak nie pośle.
Nie pośle ich wreszcie dlatego, że – na szczęście dla wszystkich – między słowami Erdoğana a jego czynami jest przepaść. W 2009 roku doszło do incydentu z tureckim statkiem Mavi Marmara, wiozącym pomoc dla Gazy, na którym wylądował izraelski desant, bo kapitan odmówił poddania się inspekcji. W walkach na pokładzie zginęło dziesięciu tureckich aktywistów i Erdoğan oświadczył, że następny statek popłynie pod eskortą tureckiej marynarki; żadnego następnego statku jednak nie było.
Po rzezi 7 października Erdoğan zapowiedział całkowity bojkot handlowy Izraela; mimo to tylko w pierwszych czterech miesiącach tego roku wzajemne obroty handlowe wyniosły 1,82 miliarda dolarów. Pogróżki Erdoğana to retoryka skierowana do tureckiej opinii publicznej, w nadziei na odbudowanie słabnącej pozycji jego partii. Ale niepokoić musi fakt, że prezydent uważa, iż strasząc wojną, zjednuje sobie, a nie odstrasza wyborców.
Izrael nie musi więc szykować się na otwarcie kolejnego frontu militarnego – ale i tak poniósł ogromną porażkę na froncie dyplomatycznym. Przez lata Jerozolima odmawiała uznania ludobójstwa Ormian w nadziei, że Ankara odpowie na to w końcu powrotem do bliskich stosunków z ubiegłego stulecia. Z tego samego powodu, pragnąc być po tej samej stronie co Ankara, Izrael poparł Azerbejdżan w wojnie z Armenią ogromnymi dostawami sprzętu. Jerozolima zyskała na tym też dostawy azerskiego gazu oraz sojusznika w konfrontacji z popierającym Armenię Iranem, lecz wywołała wrogość Ormian, słusznie uznających politykę Izraela za oportunistyczną i niemoralną. Jak zauważył w innych okolicznościach Churchill: „Mieliście do wyboru niesławę i wojnę. Wybraliście niesławę – a wojnę będziecie mieli i tak”. Co z tego, że wojna ta pozostanie na szczęście jedynie werbalna. Niesława też jest werbalna, a w niczym nie umniejsza to jej ciężaru.
Zaś w świecie, w którym o werbalną groźbę wojny jest coraz łatwiej, wojna realna staje się coraz bardziej możliwa.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.