Po 2015 roku w kręgach Platformy Obywatelskiej porażkę wyborczą wyjaśniano najchętniej słabym PR-em. Mówiono: niewystarczająco chwaliliśmy się swoimi sukcesami! Nie była to wówczas diagnoza całkowicie błędna, ale była to jedynie niewielka część prawdy. Istotne znaczenie miały również inne kwestie, jak choćby kiepska kondycja partii po wyjeździe Donalda Tuska do Brukseli. PiS miało też dużo szczęścia, osiągając samodzielną większość przy stosunkowo niewysokim wyniku, dzięki temu, że do Sejmu nie dostała się lewica.
Ale mniejsza o historię, przypominam o tym z innego powodu. Wydaje się mianowicie, że skoro istniała wtedy w Platformie Obywatelskiej świadomość tego rodzaju, to powinna istnieć również dzisiaj. Tymczasem nie wygląda na to, żeby obecny rząd prowadził szczególnie aktywną albo skuteczną politykę wizerunkową – nie za bardzo, i w sposób niezbyt systematyczny, chwali się swoimi sukcesami. A to się może zemścić.
Dwie symboliczne porażki rządu
I rzeczywiście, pojawiają się problemy. Patrząc ogólnie, rząd miał do wykonania zadania w dwóch głównych obszarach. Po pierwsze, chodziło o przywrócenie praworządności i rozliczenie nadużyć z okresu rządów Prawa i Sprawiedliwości. Po drugie, należało pokazać wizję rozwoju na przyszłość, czyli program polityczny czy filozofię rządzenia, jakkolwiek by to nazwać. Jeśli założenie było takie, że poprzednia władza nie za dobrze rządziła, że miała niewłaściwy pomysł na Polskę, no to trzeba było przedstawić koncepcję, jak to należy zrobić lepiej.
Tymczasem w ostatnim czasie miały miejsce potknięcia w obu obszarach. Prokuraturze nie udało się aresztować posła Suwerennej Polski Marcina Romanowskiego, podejrzanego o przekręty w Funduszu Sprawiedliwości. Z kolei w Sejmie upadła zapowiadana liberalizacja prawa aborcyjnego – i to z powodu głosów jednego z koalicjantów, czyli PSL-u. To dwie symboliczne porażki, które budowały wrażenie, że koalicji trudno idzie osiąganie celów politycznych.
Pęknięcia w koalicji, brak opowieści
Ale na ile takie wrażenie było nieuniknione? Wydaje się, że wynika ono z trzech czynników, z których przynajmniej dwa można by było lepiej kontrolować. Po pierwsze: pęknięcia w koalicji. Mogłoby być tak, że tęczowy rząd złożony z kilku partii pokazuje swoją różnorodność jako siłę. W takiej wersji każdy z partnerów ma zdolność apelowania do różnych wyborców, a przy tym może osiągać pewne sukcesy – w sposób skoordynowany dowozić własne projekty.
Tymczasem mamy raczej pretensje i nerwowość. Konflikt o aborcję nie jest jedynym punktem spornym. Na przykład, pojawiają się trudności w uzgodnieniu nowelizacji wysokości składki zdrowotnej, gdzie Trzecia Droga proponuje radykalne obniżenie stawki, co spowodowałoby duży problem budżetowy. W piątek Polska 2050 przypuściła atak na projekt kredytu 0 proc., który miałby powodować niepotrzebny dalszy wzrost cen mieszkań – ale z tego najwidoczniej nie chce wycofać się Koalicja Obywatelska. Oczywiście, dyskusje w rządzie koalicyjnym są normalne i nie ma co tego zjawiska przesadnie dramatyzować – tyle że ostatnio coraz częściej wyglądają jak przepychanki, które nie wiadomo, jaką mają funkcję, a nie dyskusje.
Po drugie: brakuje opowieści. Pewnego dnia odbywa się konferencja prasowa w sprawie Centralnego Portu Komunikacyjnego. Innym razem dowiemy się od Prokuratora Generalnego, jaki jest stan badania afer z ostatnich lat. Jest więc pewna kolekcja zdarzeń politycznych, z których niektóre są ważne albo interesujące. Ale co to wszystko łącznie oznacza, na jaką historię się właściwie składa? W jakiej to jest wszystko kolejności i w jakim tempie? Gdy tego do końca nie wiadomo, łatwo podsycać nieufność i przedstawiać pojedyncze niekorzystne zdarzenia jako wynik chaosu, nawet jeśli wcale nie musiałyby one wyglądać w taki sposób.
W tym punkcie powtarza się czasem, że rząd wciąż nie ma rzecznika, a powinien mieć. Wydaje się jednak, że taki postulat polega na niezrozumieniu istoty problemu. Gdyby nawet był rzecznik, to skąd on miałby wiedzieć, co ma mówić? Ktoś przecież musi mu to określić i przygotować. Czyli to, co miałby mówić, powinno wynikać z całościowej strategii rządzenia. Bez niej aktorzy zachowują się w sposób nieskoordynowany, nawet jeśli niekiedy poprawny, a wydarzenia nie wpisują się w zamierzony schemat, nie są „opowiedziane”, lecz wydarzają się w sposób, który można odbierać jako przypadkowy. W tym sensie kwestią jest brak widocznej strategii, a nie brak rzecznika.
PiS, czyli partia antysystemowa głównego nurtu
Po trzecie: PiS. To jest właśnie ten element, który można kontrolować w mniejszej mierze – chociaż odrzucenie sprawozdania wyborczego przez PKW i związana z tym utrata przez PiS większości pieniędzy byłaby w tym kontekście istotnym wydarzeniem. Nic więc dziwnego, że politycy koalicji przywiązują do decyzji PKW znaczącą wagę. Ten wątek zostawmy jednak na boku, aby zwrócić uwagę na coś innego.
Otóż sytuacja polityczna w Polsce w dalszym ciągu nie jest normalna. Ustrój ma złamany kręgosłup. Trybunału Konstytucyjnego właściwie nie ma, Sąd Najwyższy istnieje połowicznie, Krajowa Rada Sądownictwa jest sparaliżowana. Prezydent jest nie tyle wrogi rządowi – bo przecież nie chodzi tutaj o zwykły problem kohabitacji – co zajmuje się ochroną nadużyć poprzedniej władzy.
Z kolei PiS wciąż opowiada się za radykalną agendą ustrojową i nawet to stanowisko radykalizuje – Jarosław Kaczyński regularnie mówi w wystąpieniach publicznych, że politycy koalicji dokonali zamachu stanu albo zdrady narodowej, za co będą im grozić wieloletnie kary więzienia albo dożywocie. Niezależnie więc od tego, co by powiedzieć o konkretnych przedsięwzięciach politycznych czy skuteczności rządu, jest i ten obiektywny czynnik w postaci partii antysystemowej głównego nurtu, który powoduje, że trudno o normalne warunki rządzenia.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Flickr.