Jednym z kamieni milowych na drodze osobistego rozwoju jest dla większości ludzi odkrycie, że inni ludzie też coś czują – nie są automatami ani manekinami z wbudowanym magnetofonem, lecz istotami, które również mają emocje, tak samo jak ja. Odkrycie takie powinno nastąpić dość wcześnie, sądząc jednak po dynamice, a zwłaszcza stylistyce współczesnych dyskusji publicznych, wielu z nas nie dokonuje go nawet w wieku zdecydowanie dojrzałym, a niektórzy może nigdy.
Innym ciekawym odkryciem, skądinąd jeszcze znacznie trudniejszym, jest odkrycie stałości ludzkich lęków. Tak samo jak wydaje się większości z nas, że nasze prywatne problemy są jedyne w swoim rodzaju (i są nimi w pewnym sensie naprawdę, o tyle, że przydarzają się niepowtarzalnym jednostkom przeżywającym własne istnienie w niepowtarzalny sposób – ponieważ każdy z nas jest i pozostanie do końca wyłącznie sobą) – również nasze lęki zbiorowe, doświadczane przez jednostki pod wpływem odruchów i nurtów społecznych, wydają się nam jedyne w swoim rodzaju, zawsze uderzająco nowe i przez swoją nowość jeszcze bardziej przerażające.
Tak dzieje się na przykład obecnie z lękiem o zmiany klimatyczne, który miliony ludzi na świecie przyprawia o nocne koszmary – widzą w nich, że życie na naszej planecie już niebawem ulegnie zagładzie z powodu nieodwracalnego ocieplenia klimatu. Jest zupełnie możliwe, że nastąpi tego rodzaju katastrofa i to może już za życia obecnych pokoleń, lecz nawet jeśli tak się stanie, to nie będzie oznaczało, że razem z nami zginą wszystkie formy życia. Oto kolejna nasza cecha – we własnym przekonaniu musimy być wyjątkowi, obojętnie, czy w dobrym, czy w złym, po równo w jednym i drugim. Przez wiele setek lat postrzegaliśmy się jako korona stworzenia. Obecnie często postrzegamy się jako zakała stworzenia. Zawsze, w każdej konkurencji, musimy być nieprześcignieni.
Dlatego nie mieści się wielu ludziom w głowach, że kiedy nas już nie będzie, życie będzie istnieć nadal – a przecież tak właśnie należy założyć. Radykalne ocieplenie klimatu, kiedy faktycznie nastąpi, zabije nas i inne zwierzęta stałocieplne oraz szereg gatunków, które w tak odmienionym świecie nie znajdą dla siebie niszy ekologicznej. Mnóstwo innych form życia przetrwa jednak te warunki i będzie się w nich rozwijać. Nie w smak jest nam myśl, że pozostajemy tylko jedną z wielu milionów form życia organicznego na naszej planecie. Wolimy sądzić, że krzywda, jaką jej wyrządzamy, jest nieodwracalna, ostateczna – to daje nam poczucie, że do samego końca pozostaniemy wyjątkowi.
Przypomina się w tym kontekście powiedzenie przypisywane otoczeniu Ludwika XV, czasem nawet jemu samemu albo pani de Pompadour – „Après nous, le déluge”. Różnica jest w tym, że dla nich był to powód do aroganckiej dumy, a dla nas – do egotycznej desperacji. No i teraz powinno się mówić „Après nous, la chaleur”.
W zalewie obecnych strachów cywilizacyjnych (antropogeniczne ocieplenie klimatu jest tylko jednym z nich) na dalszy plan zszedł jeden z największych lęków drugiej połowy zeszłego wieku – lęk przed kataklizmem nuklearnym. Jest to o tyle osobliwe, że przyczyna tego lęku nie tylko nie zniknęła, ale jest obecnie bardziej realna niż kiedykolwiek. „Doomsday Clock”, „Zegar Zagłady”, stworzona w 1947 roku figura myślowa obrazująca stopień aktualnego zagrożenia ludzkości katastrofą nuklearną w wyniku uruchomienia arsenałów broni jądrowej znajdujących się w dyspozycji mocarstw, wskazuje obecnie godzinę 23.58 i 30 sekund – jest to wskazanie najbliższe północy (oznaczającej nadejście katastrofy) od początku „pomiarów”, choć trzeba dodać, że od pewnego czasu gremia określające pozycję jego wskazówek biorą pod uwagę również zmiany klimatyczne, zagrożenia pandemiczne i niekontrolowany rozwój sztucznej inteligencji. Jak by nie patrzeć, wygląda na to, że jesteśmy na krawędzi.
Tylko że znaleźliśmy się na niej już w czasach, które mało kto z żyjących dziś pamięta. Dwa – jak dotychczas jedyne – przypadki użycia broni jądrowej w realnych działaniach wojennych miały miejsce 6 i 9 sierpnia 1945 roku, prawie osiemdziesiąt lat temu, w miejscach, które z punktu widzenia Europejczyka znajdują się „na drugim końcu świata”. W zdominowanym naszymi traumami historycznymi bieżącym dyskursie pamięć o Hiroszimie i Nagasaki jest dziś słaba i zamglona. Gubi się więc świadomość siły, z jaką ataki Amerykanów na te dwa miasta japońskie odcisnęły się na pamięci zbiorowej Japończyków i na stanie świadomości cywilizacyjnej całej ludzkości w latach czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Obca trauma z drugiej półkuli nieszczególnie nas dziś tutaj obchodzi. Naszych własnych wystarczy nam aż nadto.
Dlatego fakt wydania przez Państwowy Instytut Wydawniczy przekładu reportaży z lat sześćdziesiątych, w których pewien młody japoński pisarz relacjonował życie i uczucia ówczesnych hibakusha (tak nazywa się w Japonii osoby ocalałe po eksplozjach bomb atomowych lub ponoszące pośrednio skutki tych eksplozji) należy odnotować z dużym uznaniem. Tłumaczenie i publikowanie w Polsce jakichkolwiek książek niemieszczących się w tak zwanych głównych nurtach masowego zainteresowania, a zarazem napisanych w sposób odległy od gustów publiczności to odważna decyzja. Czas wyjawić, że tym „młodym japońskim pisarzem” był zmarły w zeszłym roku Kenzaburō Ōe, znany szerzej jako laureat Nagrody Nobla za rok 1994, a również dość dobrze znany w Polsce z przekładów swoich powieści.
Twórczość tego pisarza jest wyraźnie naznaczona śmiercią, cierpieniem i beznadziejnością egzystencjalną. Mając dwadzieścia dwa lata, napisał opowiadanie „Hojność umarłych” (dostępne po polsku w zbiorze współczesnych opowiadań japońskich „Tydzień świętego mozołu”) – o studencie wynajmującym się do pracy w prosektorium. Bliski kontakt bohatera z ludzkimi zwłokami przechowywanymi w miejscu jego dorywczego zajęcia opisany jest w tym utworze nadzwyczaj wyraziście, a praca przy ich przenoszeniu i sekcjonowaniu ostatecznie okazuje się pozbawiona sensu nawet w ramach działania instytucjonalnego.
Dojrzała twórczość fikcjonalna Ōe zapoznaje odbiorców z podobnymi sytuacjami i nastrojami. Natomiast „Zapiski z Hiroszimy” to starannie skomponowany zbiór prozy non-fiction, relacjonującej życie i otoczenie ofiar ataku nuklearnego w dwie dekady po jego przeprowadzeniu. Pisarz koncentruje uwagę na stanach ich pamięci, zranionej i zrujnowanej nie mniej niż ich ciała. Ale pierwszy tekst w zbiorze poświęcony jest kwestii zderzeniu realnej prywatnej pamięci ocalałych z chaosem debaty politycznej budowanej na zagrożeniu nuklearnym w dekadzie lat sześćdziesiątych.
Był to czas, gdy broń jądrowa (której arsenały i odmiany rosły wtedy w szybkim tempie) stanowiła jedną z kart przetargowych w bieżących sporach politycznych i ideologicznych. „Bombą atomową” szermowano wówczas równie chętnie i równie często bezsensownie, jak dziś „ociepleniem klimatu”. Jedni bagatelizowali problem, inni wpadali z jego powodu w rozpacz, jeszcze inni rozgrywali przy jego użyciu własne partykularne interesy. Ōe wskazał te gry jedynie po to, by na ich tle tym mocniej zarysować stan egzystencjalny hibakusha. Pełne empatii i szacunku refleksje o godności osobistej tych ludzi, o ich niewyrażanym zbyt głośno cierpieniu, są głównym wątkiem całej książki. Jej lektura uświadamia, jak trwały jest dla społeczności ludzkiej problem wpływu wielkich mechanizmów historii, techniki i nauki na życie jednostek, których jedyną winą było to, że zdarzyło im się istnieć w określonym miejscu i czasie.
Od zakończenia pierwszej wojny światowej traumy osobiste spowodowane oddziaływaniem „wielkiej polityki” są masowo dokumentowane. Dzieje się tak, ponieważ od tego właśnie czasu zachodzi w naszej kulturze proces coraz bardziej radykalnego umasowienia zasobów i obiegów informacji. Powstały zatem i nadal powstają tysiące, miliony relacji, świadectw, pamiętników, z których można w nieskończoność odczytywać polityczne nacechowanie osobistych cierpień jednostek, cierpień wywołanych procesami i wydarzeniami historycznymi. Ale nikt już nie przekaże traum wojny trzydziestoletniej, inwazji mongolskiej, wypraw krzyżowych ani wojen perskich. Olbrzymia większość cierpień, jakie ludzie zadali sobie od zarania dziejów swojej cywilizacji, przepadła w otchłani czasu. Może to uchroniło nas (jeszcze) od popadnięcia w powszechny obłęd.
Książki:
Kenzaburō Ōe, „Zapiski z Hiroszimy”, przełożył Dariusz Latoś, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024, seria Proza Dalekiego Wschodu.