Ray Carney jest sprzedawcą mebli ze słynnej 125th Street, głównej ulicy nowojorskiego Harlemu, na której kolejki ustawiają się do West End i Apollo Theater. Poznaliśmy go w powieści Colsona Whiteheada „Rytm Harlemu”. W ciągu dnia Ray pracował w swoim sklepie, a nocami prowadził szemrane interesy z podejrzanymi typami w mrocznych barach i na tyłach oficjalnych biznesów. To były lata 1959, 1961 i 1964, a więc Harlem pełen kolorów, zapachów i jazzu oraz nadziei na to, że napędzana nimi energia wybuchnie zmianą.
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku…
W obliczu szybko zmieniających się technologii i mediów nie pozostajemy bierni. Aby móc nadal dostarczać Ci jakościowe treści, prosimy o podzielenie się swoją opinią na temat pracy Kultury Liberalnej i wypełnienie anonimowej ankiety.
Dołącz do nas i współtwórz Kulturę Liberalną — wypełnij ankietę >>
„Rytm Harlemu” był pierwszą częścią harlemskiej trylogii Whiteheada. Przedstawiona w nim nowojorska dzielnica przywoływała mi na myśl obrazy Archibalda Motleya. Na dziełach „Hot Rhythm”, „Nightlife” czy „Bronzeville by Night” widać dynamikę i ruch, słychać muzykę, czuć wibracje. W przypadku „Reguł gry” – kolejnej powieści trylogii, wydanej w październiku 2023 roku nakładem Wydawnictwa Albatros – automatycznie myślę o twórczości Franza Kline’a z jego czarno-białymi abstrakcjami, na których chaos i spontaniczność mieszają się z niepokojem, a grube krechy są jak potężne, powyginane żelastwa wbite w miasto.
Nowojorskie postapo
Przenosimy się do lat siedemdziesiątych, a konkretnie do roku 1971, 1973, 1976. Ray Carney skończył z nielegalnymi interesami i w powiększonym sklepie oraz nowym mieszkaniu żyje życiem biznesmena, męża i ojca, któremu się powodzi. Jednak przeszłość się o niego dopomina… Na tym na razie poprzestanę, bo taka zapowiedź dobrze pasuje do kryminału, a „Reguły gry” to w końcu przede wszystkim kryminał. Choć nie tylko. To również genialny portret miasta. Nadzieje upadły i zarówno je, jak i uliczną elegancję przykrył kurz brutalnego świata o postapokaliptycznym rysie. Lata siedemdziesiąte to kolejna epoka w życiu Nowego Jorku. Na ulicach jest brudno i śmierdzi. Wszystko dookoła się wali, a zamiast koncertów jazzowych, słychać strzały, wybuchy i odgłosy lania po mordzie:
„Wiadomo było, że miasto diabli biorą, skoro Upper East Side zaczynała wyglądać jak jedno wielkie gówno” – pisze Colson Whitehead. „Tu i ówdzie na obrzeżach wizji Carneya wszystko podupadało: niedokończone graffiti na metalowych drzwiach zamkniętej apteki; masa od dawna nieopróżnianych pojemników na śmieci; szklane kwadraciki na asfalcie, jak wybite zęby – efekt rozbitej szyby w samochodzie. Odmalowywało się to wyraźnie na twarzach tutejszych mieszkańców: półuśmieszki zostały zastąpione przygnębionymi minami, a z oczu wyzierała niejasna, bezkształtna beznadzieja zamiast uprawnionej obowiązkowej wesołości. Sprawy zdecydowanie szły źle, i to wszędzie, pod każdym kodem pocztowym. Groźby strajków i przestojów w pracy, żółta chmura zanieczyszczeń u góry i niebezpieczne pęknięcia w infrastrukturze na dole”.
Nowy Jork Colsona Whiteheada to ta sama metropolia, którą znamy z „Taksówkarza” Martina Scorsese (nota bene film miał premierę w 1976 roku, czyli w momencie, w którym rozgrywają się wydarzenia z trzeciego rozdziału książki). Zostańmy chwilę przy filmie, bowiem filmowość to moim zdaniem jedna z największych zalet Whiteheada. Jego książki są gotowymi scenariuszami. Jego bohaterowie to wspaniale zbudowane postacie – barwne i złożone. Akcja pełna jest skoków po linii czasu, dzięki którym autor, za pomocą retrospekcji i szybkich flashbacków, dopełnia historię. Whitehead jest również – jakkolwiek to zabrzmi w przypadku pisarza – bardzo dobrym scenografem i kostiumografem. Gdyby w literaturze był za to odpowiednik filmowych Oscarów, zgarnąłby je na pewno. Jego harlemskie powieści pełne są opisów konkretnych modeli mebli, detali strojów, cytatów z reklam wiszących na ścianach stacji metra, okładek konkretnych numerów czasopism i szczegółów dotyczących wyglądu opakowań produktów. Dwa Pulitzery (za genialną „Kolej podziemną” i „Miedziaki”) czy National Book Award (też za „Kolej podziemną”) nie wzięły się z niczego.
Kodeks honorowy crooka
W nowym świecie Harlemu i Nowego Jorku mowa jest też o starym. W pierwszy rozdziale symbolizuje go ringolevio, dziecięca zabawa w policjantów i złodziei, o której, rozmawiają bohaterowie. Gdy bawili się w nią w czasach dzieciństwa, całe miasto było niczym wielkie podwórko. Spocone dzieciaki biegały w słońcu, by zatrzymać się przy stoisku z lemoniadą za 2 centy, wypić ją i biec dalej. Nowy Jork jest taki, jakby ciągle padał w nim deszcz. Zmęczeni ludzie stoją w jego strugach i wspominają dawne czasy, wiedząc, że teraz ganianie się po mieście to już nie zabawa, tylko śmiertelne ryzyko.
W drugim rozdziale dawne czasy symbolizuje Pepper. To stary wyjadacz, kiedyś współpracownik ojca Carneya, dziś przyjaciel Raya. Gdy o nim czytam, z myśli nie mogę przegonić Mike’a z „Breaking Bad” i „Better Call Saul”. Starszy, pewny siebie, ostoja spokoju, zawsze da sobie radę i jest tak bardzo w porządku, że nawet gdy brutalnie zabija, to wierzymy, że honorowo. „Harlem nie był już taki jak dawniej. Dzisiejsi przestępcy nie mieli kodeksu honorowego ani dawnej klasy” – pisze Whitehead. Bo gangsterzy też stali się inni. Kiedyś eleganccy i z zasadami, dziś obwieszają się kiczowatymi strojami, są „krzykliwi, morderczy, bezlitośni”. Oryginalny tytuł książki to „Crook Manifesto”, a crook oznacza oszusta, łotra i kanciarza. Jest to więc ich manifest, a raczej manifest jego, Peppera, starego wygi, a nie jakichś szczyli. Kodeks honorowy crooka.
Nie znamy jeszcze trzeciej części trylogii, ale już teraz całość jawi się jako wielka oda do Harlemu. Colson Whitehead zauważa: „Harlem był taki sam. Chink się mylił – Harlem był tym samym miejscem co zawsze. To ludzie przychodzą i odchodzą, budynki też, ale Harlem nigdy się nie zmienia”. Harlem z „Rytmu” się kocha. Harlem z „Reguł” przynosi tęsknotę i ból przez to, jaki się stał. Ale czy się zmienił? Myślę o tym, jaki ja Harlem pamiętam już z lat nastych XXI wieku (czyli ile dekad później?). Pamiętam muzykę, rytm, kolory i to, że na pierwszy rzut oka był inny i bardziej intensywny niż reszta dzielnic. Gdy o tym wspominam, to wiem, o co chodzi Whiteheadowi. Harlem jest taki sam, mimo innych ludzi, innych budynków, mimo AI, FB, CBD itd. Nie zmienia się.
Bat na kapitalistów
Trzeci rozdział „Reguł gry” jest najlepszy i najbardziej widać w nim wrażliwość społeczną autora. Mamy rok 1976, na który przypadła 200. rocznica Ameryki. Whitehead daje nam jasno do zrozumienia, że o jakich my tu 200 latach mówimy, do cholery? Czy wcześniej Ameryki nie było? To tak, jakby napisać, że nie było jej w 1492 roku, tylko wyrosła z nicości wraz z pojawieniem się na horyzoncie okrętów Krzysztofa Kolumba, by miały gdzie przybić do brzegu. Wszystkie firmy w mieście przygotowują reklamy z okazji rocznicy, więc i Ray Carney ma takie plany. Myśli nad idealnym hasłem, ale że całe to święto wydaje mu się być wielką hucpą, po głowie chodzą mu zdania w stylu: „DWIEŚCIE LAT, ALE WYDAJE SIĘ, ŻE WIĘCEJ – ZAPYTAJ INDIAN” czy „DWIEŚCIE LAT WYKRĘCANIA SIĘ SIANEM”. Albo: „Darmowe podstawki pod drinki firmy Carney’s Furniture dla klientów, którzy potrafią wyrecytować Deklarację niepodległości, stojąc z zamkniętymi oczami na jednej nodze”. Raya Carneya cenimy za inteligencję podszytą ironią.
Cenimy go również za to, do czego doszedł. „Reguły gry” to także powieść o Ameryce. Ameryce, w której rasizm jest na porządku dziennym. Ameryce, w której „jak wiele znaczy wykrojenie dla siebie miejsca”. Ray Carney jest przykładem człowieka, który to miejsce dla siebie wykrawa, bo to klasyczny amerykański self-made man. Wraz z urodzeniem został wrzucony w społeczne niziny. Jednak dzięki ambicji i ciężkiej harówce przeskoczył nadaną mu pozycję społeczną o kilka szczebli wyżej. Trudno czytelnikowi mieć do niego pretensje o to, że nie zawsze grał czysto, czyli według reguł narzuconych przez prawo. W świecie, w którym prawo takich jak on ma za nic, to normalna praktyka, którą na dodatek uszlachetnia fakt, że Carney nie bije ani nie morduje, a zarabia na bogatych. Chciałby do nich należeć i finansowo już to ma, ale mentalnie mieć nigdy nie będzie. Zawsze pozostanie obcy, a i chyba nigdy po prostu by się do tego klubu nie nadawał. To klub facetów, którzy patrzą na maluczkich – głupio wierzących, że cokolwiek od nich zależy – z ostatnich pięter wieżowców.
W latach siedemdziesiątych gentryfikacja nabrała w Nowym Jorku zawrotnego tempa. Biedacy byli wyrzucani z kamienic na zbity pysk, ponieważ właściciele mieszkań chcieli uczynić z harlemskich dzielnic nowe, wytrawne i najlepiej białe, a na pewno drogie i bogate lokalizacje. Gdy biedacy usiłowali stawiać opór, podpalano ich. To właśnie takim ludziom jak ci prześladowcy Ray Carney lubi ucierać nosa. Za to go lubimy przede wszystkim. Jest ludowym bohaterem. Batmanem (w końcu Nowy Jork to Gotham City). Nieraz utarł nosa nieprzyjemnym typom w „Rytmie Harlemu”, może zrobi to kolejny raz w „Regułach gry”…
Cholernie wysoko zawieszona poprzeczka
I jedna bardziej cierpka uwaga na koniec. Drugi tom harlemskiej trylogii jest słabszy niż pierwszy. W jednej z amerykańskich recenzji przeczytałam, że dzieło numer dwa danego cyklu powieściowego jest zazwyczaj mostem pomiędzy tymi, który cykl otwierają i zamykają. To by się zgadzało. To nie jest najlepsza książka Colsona Whiteheada, choć pamiętajmy, że poprzeczki pozawieszał sobie cholernie wysoko. Opowieść momentami się przeciąga. Bywa, że skakanie po czasie nam przeszkadza. Bywa też, że go brakuje, gdy robi się nudnawo, a umysł odlatuje do obejrzanego wczoraj filmu, podczas gdy narrator kolejną stronę podąża za bohaterem chodzącym po mieście, jak w grze komputerowej. Im jednak dalej, tym lepiej, a w rozdziale trzecim mamy powrót do wielkiej formy.
Jeden z bohaterów „Reguł gry” mówi: „Kiedyś getto to było getto. Teraz całe miasto jest gettem”, po czym wymienia kolejne plagi miasta. Carney odpowiada mu: „Cykl życia”. I o to chodzi. Cykl życia. Zatem akcja tomu trzeciego dziać się będzie w szalonych latach osiemdziesiątych, a może nawet zahaczy o dziewięćdziesiąte. Jestem pewna, że to będzie świetne zakończenie i już nie mogę się doczekać.
Książka:
Colson Whitehead, „Reguły gry”, przeł. Robert Sudół, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2023.