Na początku zdobędę się na wyznanie: po pierwszym spotkaniu w ramach seminarium Marcina Króla obawiałam się, że przeżyję nudę i zawód. Wybierając go na promotora, spodziewałam się filozoficznej refleksji nad Polską i jej ideą, rozważań na temat roli chrześcijaństwa w Europie oraz idei tejże Europy. Zamiast tego przez rok lub może semestr mieliśmy analizować „Lewiatana”. Początkowo nie wydało mi się to szczególnie pasjonującą perspektywą, jednak do Polski, Europy, chrześcijaństwa i samych idei jako zjawisk poruszających świat doszliśmy niebawem.
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku…
W obliczu szybko zmieniających się technologii i mediów nie pozostajemy bierni. Aby móc nadal dostarczać Ci jakościowe treści, prosimy o podzielenie się swoją opinią na temat pracy Kultury Liberalnej i wypełnienie anonimowej ankiety.
Dołącz do nas i współtwórz Kulturę Liberalną — wypełnij ankietę >>
Choć sam „Lewiatan” jako temat rocznych zmagań nie wydawał mi się pasjonujący (takim był zapewne tylko dla Marcina Króla), to stawał się punktem wyjścia do dyskusji o różnych odcieniach wolności, sposobach jej rozumienia i praktykowania oraz, oczywiście, konsekwencjach. Wolność była jednym z kluczowych pól zainteresowań samego Króla, a także wartością, którą pielęgnował i wzmacniał – zarówno w Polsce i polskim społeczeństwie, jak i u swoich wychowanek i wychowanków. Bo z seminarium każdy mógł wziąć tyle, ile chciał i ile dał radę. Nie przypominam sobie omawiania naszych prac ani śledzenia postępów. Pamiętam wielogodzinne dyskusje zaczynające się od tego nieszczęsnego Hobbesa i meandrujące w sobie tylko znanym kierunku. Trochę jak esej, którego Królową definicję przytacza we wstępie do „Podróży romantycznej” Jarosław Kuisz: „praca nad tą formą tekstu to wyprawa w intelektualną podróż, której przebieg oraz zakończenie musi być rodzajem niespodzianki zarówno dla czytelnika, jak i dla autora”. Takie było seminarium. Taka była praca z Królem. I taki był chyba sam Król. Trudny, choć pozornie łatwy w lekturze i rozmowie. Dość osobny, choć jednocześnie dusza towarzystwa. Skoncentrowany i oddany idei, za którą nie każdy był w stanie nadążać. Wreszcie: pochłonięty myślą i dialogiem z wielkimi filozofami bardziej niż ze swoimi studentami i studentkami. To nie będzie jednak tekst o Marcinie Królu jako promotorze, tylko o „Podróży romantycznej”, w którą zabrał nas wybitny intelektualista.
Nieustający Zbaraż
Romantyzm nie ma w dzisiejszej Polsce dobrej prasy. Wszyscy omawialiśmy wybrane dzieła poetyckie, wszyscy uczyliśmy się o polskim mesjanizmie narodowym i zapewne większość z nas uważa, że ta epoka to niewiele więcej niż „Ballady i romanse”, „Kordian” i „Nie-Boska komedia”, a dla bardziej zaawansowanych jeszcze „Promethidion”. Romantyzm to w powszechnym dyskursie epoka dość naiwna, trochę miotająca się między „sprawą narodową” obserwowaną i przeżywaną głównie z Paryża a prostymi w odbiorze wierszowanymi utworami. Trochę jak impresjonizm – jeśli człowiek nie zajrzy weń głębiej, widzi coś przyjemnego dla oka i nieskomplikowanego. Tak oczywiście nie jest, ale… łatwiej wspominać „Romantyczność (Do sztambucha)” niż zastanawiać się nad zawiłościami filozofii i tym, co tworzy tę epokę i w jaki sposób jej duch pozostaje na zawsze duchem tworzącym polskość i jednocześnie z tej polskości wynikającym.
Marcin Król to zjawisko, ten nierozerwalny związek, ale i ciągłe napięcie określa mianem „Nieustającego Zbaraża”, odwołując się i do faktu historycznego obrony tej kresowej twierdzy, i do formującego myślenie o polskości opisu Sienkiewicza (jego rola także we współczesnym myśleniu o Polsce, zarówno tym afirmatywnym, jak i krytycznym, to materiał na osobny tekst i zapewne poświęcono mu niejedną pracę naukową, a może także esej). Nieustający Zbaraż to jednocześnie idea polskości, fundament wolności (w tym polegającej na podejmowaniu prób uwolnienia się od Zbaraża) i tego, do czego trzeba być w opozycji, by wykonywać pracę duchową. Ta ostatnia jest kluczową kategorią w „Podróży romantycznej”, ale też w całym myśleniu Króla i innych romantyków o Polsce, Europie, świecie i kondycji ludzkiej.
Nieustający Zbaraż przewija się przez cały tekst, będący esejem lub może raczej zbiorem esejów tworzących większy esej. Król trzyma się tej metafory tak jak Polska i polskość opierają na niej swoją duchową egzystencję. Nieustający Zbaraż jest tym, co nas – jako Polki i Polaków – tworzy i co wymusza lub chociaż motywuje do podejmowania pracy duchowej. Praca duchowa, ciągłe analizowanie idei, rzeczywistości widzianej przez ich pryzmat, podejmowanie intelektualnych wyzwań wydaje się być czymś dostępnym jedynie nielicznym, obdarzonym zdolnościami do analizy i wypracowania pewnego zasobu wiedzy i erudycji. Jednak nie ma być takie. Ta praca duchowa wynika bowiem z tradycji europejskiej, naszego sposobu istnienia w świecie i jako taka powinna być zdaniem Króla, ale i wielkich romantyków, dostępna „każdemu zjadaczowi chleba”. To zadanie jest trudne, ale nie niemożliwe, bo świat idei nas po prostu otacza. Wychowujemy się w nim, nasiąkamy od dziecka, ale musimy podjąć decyzję o praktykowaniu tego dziedzictwa.
Nieustający Zbaraż może stać się opresją i czymś, z czego nie można się wydostać, ale może być także – poprzez chęć opuszczenia go lub wzniesienia się ponad – impulsem do rozwoju, refleksji, głębokiego namysłu nad ideą, człowieczeństwem, sposobem egzystencji własnej, społeczeństwa i państwa. Jest też według Króla jedyną perspektywą poznawczą
Kondycja ludzka i praca duchowa
Ukochana myślicielka Króla, Hannah Arendt, przywołuje antyczną koncepcję, która opisuje kondycję człowieka, by analizować współczesną jej rzeczywistość pierwszej połowy XX wieku. Działanie, wytwarzanie i praca, uporządkowane hierarchicznie od czynności najbardziej wzniosłej i dającej pełnię człowieczeństwa do tej zbliżającej do kondycji zwierzęcia, gloryfikuje pierwsze z nich. Hierarchia ta znajduje emanację w aktywności politycznej: autotelicznej, nastawionej na dobro ogółu i wynikającej z właściwej człowiekowi wolności. Arendt zauważa, że w jej współczesności odwróciła się ona. Treścią życia stała się kategoria najbardziej podrzędna, czyli praca, a jej potrzebom podporządkowano działanie. Vita activa, działanie, jest dla Arendt stanem najbardziej pożądanym, choć w XX wieku niemal niemożliwym do praktykowania.
Król idzie o krok dalej niż jego mistrzyni. Nie neguje otaczającej go rzeczywistości, ale dostrzega – i w czasach romantyków, i sobie współczesnych – możliwość, a nawet moralny obowiązek podejmowania działania wynikającego z idei i dążącego do idei. To w nim możliwe jest realizowanie swojego człowieczeństwa w rzeczywistości, która do tego, eufemistycznie rzecz ujmując, nie zachęca, bo mocno trzyma człowieka w troskach o jego „tu i teraz”. Król, podobnie jak Arendt widzi pewną alternatywę w postaci vita contemplativa, wycofanie się jedynie do świata refleksji i odmowy jakiegokolwiek wpływania na politykę, ale nie wydaje się darzyć takiego podejścia szczególną sympatią.
Ten „krok dalej”, który Król robi w stosunku do Arendt, to praktykowanie vita activa w rzeczywistości PRL, w tym odmowa emigracji. Zaangażowanie w opozycję antykomunistyczną, założenie „Res Publiki”, przyjaźń i dyskusja z największymi umysłami swojego i nieco starszego pokolenia, doradzanie „Solidarności”, zaangażowanie w Komitet Obywatelski, określanie siebie jako „maksymalisty-idealisty”, czyli oczekiwanie całkowicie wolnych wyborów w 1989 i odmowa wejścia w politykę po Jesieni Ludów to opis działania – zaangażowania w to, co ważne i wynikające bezpośrednio z idei, dające wolność i z tej wolności wynikające, a także pozwalające na najlepsze wykorzystanie w służbie społeczeństwu własnych możliwości intelektualnych i pracy włożonej w ich rozwój.
Zatrzymam się na moment przy pierwszej „Res Publice”, czasopiśmie powstałym z ducha wolności i tego ducha pielęgnującym. W kontekście Polski, polskości i idei miała pełnić dwojaką rolę. Z jednej strony, dawała szansę poznawania tekstów najwybitniejszych współczesnych umysłów, krajowych, emigracyjnych i zagranicznych. Tym samym skłaniała do refleksji nad poruszanymi problemami, dając szansę na wykonywanie indywidualnej pracy duchowej. Jak we wstępie do „Podróży…” wspomina Jarosław Kuisz, chętnych do jej wykonywania było naprawdę wielu – nakład w szczytowym momencie wynosił 25 tysięcy egzemplarzy, a przecież dzieliło się nimi po kilka osób. To jednak nie wszystko. Drugim elementem było tworzenie środowiska intelektualnego, praca nad samym czasopismem, także będąca formą praktykowania wolności. Trzeci element to wychowywanie polskich elit tak, by polityka była nie tylko dążeniem do odzyskania niepodległości, lecz także formą praktykowania człowieczeństwa, działaniem, a więc czymś szlachetnym i uwznioślającym.
Ideą, z której powstała pierwsza „Res Publika”, była wolność. Dziś mamy pewną tendencję do uznawania wolności, równości i demokracji niemal za synonimy. „Res Publika” była jednak elitarystyczna – skierowana do tych, którzy mają możliwość ją zrozumieć (to oczywistość), ale także oparta na przekonaniu, że polityką powinni się zajmować ci, którzy mają do tego kompetencje, niezbędną ogładę, będący jeffersonowską arystokracją ducha. Była skierowana do tych, którzy – by posłużyć się ulubioną metaforą Króla – wyszli daleko poza Nieustający Zbaraż, ale jednocześnie doskonale go rozumieli i wiedzieli, dlaczego to zrobili. Można to wyprowadzić także z idei romantyzmu, której opaczne rozumienie Król niemal wyśmiewa, wskazując, że tym, którzy tkwią w jego okopach, wydaje się, że każdy jest prawie-Mickiewiczem, podczas gdy po prostu zdarzyło im się także być Polakami.
Duch i Europa
W eseju „Moc tysiąca Byronów” Król stwierdza, że „romantykiem jest ten, kto wierzy w duchy”. Brzmi to może nieco zabawnie, może upupiająco, może jak odniesienie do tych wszystkich świtezianek, Goplan i innych duchów dzieci i pasterek. Nie o takie duchy jednak chodzi! Duchy, w które wierzą Mickiewicz, Mochnacki, Norwid, ale też Miłosz, Gombrowicz i sam Król, to idee, metafizyka, to stosunek do świata i możliwości jego poznania. Nie-romantycy to „materialiści, realiści, ateiści, pozytywiści, scjentyści lub po prostu umysły trzeźwe i płaskie”. Ludzie skupieni na tym, co „tu i teraz”, nieobejmujący zapewne umysłem ludzkości jako całości i niewidzący, że to idee tworzą świat. Ogólnie rzecz biorąc, dość nieciekawa banda.
To oczywiście pewne uproszczenie, ale oderwanie od idei było chyba niepojmowalne dla romantyków i wydaje się wstrętne Królowi. Od samych nie-romantyków ważniejsze jest to, że podział na nich i romantyków jest najważniejszym z istniejących, bo dotyka dwóch sfer: postawy wobec świata jako takiego i wobec jego poznania. Europa jako wspólnota wartości, choć czerpiąca także z pozytywizmu, jest jednością właśnie ze względu na idee; te, które dziś odmieniamy przez wszystkie przypadki, stojące u podstaw Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, są niczym innym, jak emanacją ducha w materialnej rzeczywistości. Mamy dziś do czynienia z pewnym paradoksem: choć Europa niewątpliwie jest wspólnotą wartości, a nie jedynie kontynentem (w dodatku wydzielonym na mapie dość umownie), to jednocześnie mówienie o wartościach albo jest uznawane za pięknoduchostwo, albo za wpisywanie się w którąś z ideologii. Tymczasem bez przyjęcia tego za fakt nie da się zrozumieć, że „Europa jest dla Polski po prostu większą ojczyzną”, że Polska do niej przynależy nie dlatego, że może otrzymać dopłaty rolnicze, tylko że po prostu jest jej częścią.
O tym, że Europa jest wspólnotą ducha, przez lata mówili w Polsce przede wszystkim intelektualiści rzymskokatoliccy. Do tego wspólnego duchowego dziedzictwa i rozumienia Europy właśnie jako „wspólnoty ducha” odwoływał się Jan Paweł II w jednej z najbardziej proeuropejskich homilii, wygłoszonej w 1997 roku przed Katedrą Gnieźnieńską. Homilia ta jest tak proeuropejska, prorównościowa i tak bardzo podkreśla bogactwo, jakie daje zróżnicowanie, że dziś z zaskoczeniem się sobie przypomina, że autorem jej był Wojtyła. W Europie przypominanie o tym, że jest wspólnotą przede wszystkim duchową, a dopiero w drugiej kolejności ekonomiczną, było także domeną głównie intelektualistów chrześcijańskich bądź mocno utożsamiających się z duchowym dziedzictwem chrześcijaństwa.
W „Podróży romantycznej” duch to jednak znacznie więcej. To sposób widzenia świata, rozumienie, że idee są podstawą naszej egzystencji i że konieczne jest dokonywanie ciągłej refleksji nad nimi i światem.
Dziś, blisko trzydzieści lat po proeuropejskim kazaniu Jana Pawła II, w dobie utrzymującego się kryzysu migracyjnego w całej Europie i brunatnienia polityki niemal wszystkich państw, a w skali Polski – tragedii na granicy polsko-białoruskiej i konieczności bronienia rządów prawa, powrót do rozmowy o wartościach staje się czymś naturalnym. Protestując przeciwko nieludzkim działaniom rządów, przeciwko łamaniu prawa i wzywając do powstrzymania skrajnej prawicy, mówimy właśnie o ideach, które ufundowały Europę. Przywołujemy nasze wartości i korzenie, z których Europa wyrosła: nierozerwalny splot myśli i dziedzictwa antyku, chrześcijaństwa i oświecenia. Dlatego też Król, choć pisze o duchu i rozumie przez to idee, nie lekceważy religii, bo tej w odniesieniu do romantyzmu (ale też po prostu Europy) lekceważyć nie sposób.
Kościół i wolność
Płynnie przechodząc od romantyków do polskiego społeczeństwa lat osiemdziesiątych i z powrotem, Król kreśli obraz polskiej religijności i jej konsekwencji. Te pozornie są dość pozytywne: słynna polska tolerancja religijna, kraj bez stosów i religijnie motywowanej nienawiści i wojen. Jednakże nawet pobieżna analiza przyczyn nie jest już tak piękna: to religijność bez teologii, bez metafizyki, oparta na emocjach, wspólnotowości i przeżywaniu. Brak jej pierwiastka intelektualnego, który stanowił zaczyn dysput teologicznych (choć czasem prowadził do wojen). Widać w niej natomiast i w czasach romantyków, i w latach osiemdziesiątych i – zaryzykuję – teraz, uproszczony mesjanizm, owocujący utożsamianiem „sprawy narodowej” z Kościołem rzymskokatolickim. Zagadnienie mesjanizmu byłoby znacznie ciekawsze intelektualnie i bardziej zrozumiałe, gdyby zestawić je z podobnymi ideami obecnymi w wierzeniach innych narodów: koncepcji Moskwy jako Trzeciego Rzymu czy Niemieckiej Drogi Odrębnej [der deutsche Sonderweg], a więc przekonania o pełnieniu przez jakiś naród lub państwo szczególnej roli w dziejach świata.
Można się zastanawiać, czy ten brak doświadczenia wojen religijnych, w pewnej mierze formujący dla współczesnej Europy, a wyjątkowy dla Polski, nie pozbawia jej cząstki duchowego dziedzictwa Europy. Wyjątkowość jest oczywiście cechą Nieustającego Zbaraża, ale też z tą wyjątkowością trzeba polemizować. Wszak jedną ze składowych wolności jest wolność od Zbaraża, przejawiająca się „swobodą wobec własnej kultury”, możliwą tylko jeśli jest się w niej dobrze zadomowionym, ale jednocześnie pewnym siebie, pozbawionym kompleksów i wynikającego z nich przekonania o konieczności jej obrony. To ostatnie przekonanie jest niestety dość powszechnie spotykane, tak wśród pozostających w kraju, jak i emigrantów, zamkniętych w „ambasadzie Nieustającego Zbaraża”, zaliczających do niego także trwanie w polskiej ludowej, emocjonalnej religijności.
Król zwraca uwagę na désintéressement, jakim polscy intelektualiści darzą religię jako taką, a w czasach, gdy pisał „Podróż…” także Kościół instytucjonalny. Brakuje wśród nich walczących ateistów, bo chyba były intelektualnie ważniejsze wyzwania. Brakuje otwartej krytyki religijności ludowej, bo trochę nie wypada. Brakuje krytyki Kościoła, bo też w dobie komunizmu Kościół był dla całej opozycji sprzymierzeńcem w walce o wolność i był – co może dziś zaskakujące – tej wolności ostoją. Państwem zastępczym, jak pisze w swojej książce „Koniec pokoleń podległości” Jarosław Kuisz. Wszak to w kościelnych salkach i na łamach katolickich czasopism spotykali się wierzący i niewierzący, by rozmawiać o imponderabiliach. Król nie wspomina co prawda o katolickich intelektualistach skupionych w kręgach „Więzi”, „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego”, choć ten ostatni był także jego środowiskiem. To jednak zrozumiałe: katolicyzm otwarty, wysoce intelektualny, to obrzeża polskiego Kościoła, a nie jego trzon.
Dziś ten spór między intelektualistami a Kościołem, a także między sporą częścią społeczeństwa a Kościołem, wydaje się dużo ostrzejszy. Lenistwem intelektualnym byłoby stwierdzenie, że to efekt istnienia internetu i mediów społecznościowych. Sądzę, że przyczyna jest inna: nadrabiamy rewolucję, która w Europie zaszła ponad pół wieku temu. Bo przecież kiedy rozmawiamy z osobą zza żelaznej kurtyny o roku 1968, to my mamy na myśli Marzec, a ona – Maj. Czy to odmienne doświadczenie najpierw braku sporów religijnych, w tym motywowanych religijnie wojen, a potem dwudziestowiecznego ateizmu, wyłącza Polskę z duchowego dziedzictwa Europy? Raczej nie, ale chyba odbiera jego cząstkę. Ten brak dialogu lub sporu na poziomie intelektualnym widać zresztą nadal, choć przyczyn upatruję w polskim Kościele instytucjonalnym, w którym nadal intelektualiści pozostają na obrzeżach lub wręcz muszą szukać innej drogi w ramach chrześcijaństwa. Może to jednak także praktykowanie wolności i jakaś forma wychodzenia ze Zbaraża.
Na zakończenie
W „Podróży romantycznej” Król nie praktykuje przypisologii stosowanej, nie „uprawia” nauki we współczesny sposób ani też zapewne tej typowej dla przeciętnych umysłów lat osiemdziesiątych, nie udowadnia też na siłę własnej erudycji. On po prostu rozmawia i z romantykami, i z polskimi myślicielami bardziej mu współczesnymi, jak równy z równym, bo tylko tak – zachowując niezbędną pokorę – można praktykować swoją wolność. Nie ma tu czołobitności, jest zainteresowanie, refleksja i interpretacja, ale także subtelne wskazanie, co z tym zrobić.
Kiedy weźmiemy do ręki „Podróż romantyczną”, możemy po prostu cieszyć się lekturą i tym, że w końcu, po ponad czterdziestu latach od napisania, została wydana w pierwszym obiegu. Możemy ją odstawić na półkę i mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku aspirującej intelektualistki, cieszyć się z poszerzenia horyzontów i inspiracji do refleksji. Możemy też jednak pójść za ideą, która leży u podstaw Europy, romantyzmu, Polski i myślenia Króla o nich wszystkich, czyli za wolnością.
Ta wolność jest nam dana i zadana. Ma ją każdy człowiek, ale nie każdy chce z niej korzystać. Jeżeli jednak chcemy realizować pełnię swego człowieczeństwa, to nie możemy odrzucać zadania, jakim jest ciągła praca duchowa – czytanie, refleksja, podejmowanie działania rozumianego na sposób opisany przez Arendt i udoskonalony przez Króla. Tak pojmowane człowieczeństwo jest trudne, ale… jeśli uznaje się człowieka za istotę wyjątkową, to nie można go sprowadzić do biologicznej egzystencji i reagowania na pojawiające się bodźce. Wyruszenie w „podróż romantyczną” wymaga, by te bodźce traktować tylko jako didaskalia, coś, co pojawia się i powinno stanowić asumpt do refleksji, ale nie może być treścią życia. Być może nie każdy „wierzy w duchy”. Być może nie dla każdego wierzenie w cokolwiek jest w ogóle kategorią opisującą jego życie. Ja wierzę. Bo bez tego cała Europa jako wspólnota idei nie miałaby sensu i byłaby tylko przestrzenią, w której Homo homini lupus est. A ja wierzę, że jednak od hobbesowskiego stanu natury wykonaliśmy i jako ludzkość, i jako Europejczycy znaczącą pracę duchową.