Aktualność eseju

„Powstałą w stanie wojennym książkę o polskim romantyzmie «Podróż romantyczna» mam za jego największe osiągnięcie intelektualne” – po śmierci Marcina Króla w grudniu 2020 na łamach „Zeszytów Literackich” napisał Paweł Śpiewak, skądinąd oszczędny w pochwałach.

 

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku…
W obliczu szybko zmieniających się technologii i mediów nie pozostajemy bierni. Aby móc nadal dostarczać Ci jakościowe treści, prosimy o podzielenie się swoją opinią na temat pracy Kultury Liberalnej i wypełnienie anonimowej ankiety.
Dołącz do nas i współtwórz Kulturę Liberalną — wypełnij ankietę >> 

 

Opinię powtórzyły inne osoby, jednak zasadniczo nikt nie zadał sobie trudu, by przedstawić głębsze uzasadnienie. Nieprzypadkowo, jak się wydaje, albowiem książka, która rozbłysła na intelektualnym horyzoncie w połowie lat osiemdziesiątych, po upadku komunizmu w zasadzie została zapomniana. Niewątpliwie do tego stanu rzeczy przyczyniał się w pierwszej kolejności brak łatwej dostępności tytułu. Oczywiście, niebieska seria krążyła w drugim obiegu, niemniej „Podróż romantyczna” nie została oficjalnie opublikowana w wydawnictwie krajowym ani przed, ani po 1989 roku. Zatem edytorsko rzecz biorąc, legalnie nigdy nie ukazała się w Polsce. Zasadnie więc długo po upadku komunizmu w naszym kraju, 30 grudnia 1998 roku, Wojciech Karpiński notował w swoim dzienniku: „Jaka szkoda, że «Podróż romantyczna» dotąd się nie ukazała w obiegu oficjalnym. Jest to marnotrawstwo duchowej energii”.

Warto tym bardziej wrócić do pytania, dlaczego „Podróż romantyczna” jest uważana za największe osiągnięcie intelektualne Marcina Króla. Paweł Śpiewak krótko wyjaśnił, że chodzi o aktualność diagnozy sprzed lat: „Nikt tak trafnie nie nazwał mentalności wywodzącej się z barskich okopów. Ich mentalność po dziś dzień ciąży i dusi naszą wspólnotę narodową”. W tekście wspomnieniowym z 2020 roku nie było miejsca na rozwinięcie tej myśli.

Tymczasem warto. Albowiem – z perspektywy życia w niepodległej Polsce w XXI wieku – wydaje się, że podstawowe znaczenie eseju tkwi w próbie zarysowania mentalnej mapy polskości czasów podległości. Praca Marcina Króla w pewnym sensie stanowi najlepszą rekonstrukcję ram intelektualnych dylematów polskiej polityki z lat 1795–1989. Udzielane od ponad stulecia odpowiedzi na pytania ukształtowały defensywny nurt życia narodowego, który Marcin Król rekonstruował na podstawie dzieł literackich i filozoficznych, po czym, nawiązując do Henryka Sienkiewicza, symbolicznie nazywał „Nieustającym Zbarażem”. Krytycy eseju kwestionowali trafność takiego ujęcia. Andrzej Werner miał wątpliwości, czy w latach osiemdziesiątych XX wieku realną „tradycją wspomagającą” Polaków pozostają postacie z Trylogii.

Tymczasem my, po odzyskaniu niepodległości, wiemy, że rozwiązywany przez Marcina Króla węzeł kodów kulturowych objawił się jako o wiele bardziej złożony po 1989 roku. Obecnie bowiem na pierwszy plan wysuwają się pytania, których w 1986 roku, siłą rzeczy, żaden eseista jeszcze nie mógł zadać. Chodziło o to, z jakim stanem głównego nurtu polskości wejdziemy do niepodległego państwa i czy będzie on pomocą, czy przeszkodą w stanięciu na własnych nogach. Do upadku komunizmu kulturę czasów podległości opisywano zwykle z perspektywy literatury i historii. Nie mając wpływu na zasadnicze decyzje polityczne, od rozbiorów oswajano się z myślą o budowaniu „zastępczych parlamentów” w kraju i na emigracji. Pod koniec PRL-u zasiadali w nich przede wszystkim humaniści.

Tymczasem, co można było zrozumieć dopiero po roku 1989, na kulturę czasów podległości faktycznie składało się wiele elementów, którymi Marcin Król w „Podróży romantycznej” w ogóle się nie zajmował (na przykład stosunkiem Polaków doby niewoli do problemów praworządności, polityki gospodarczej czy ochrony środowiska). Nie jest to żaden zarzut. Mówiąc językiem Marcina Króla, w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku jako autor po prostu znajdował się w odmiennej sytuacji wyboru niż pokolenia urodzone i wychowane w niepodległości.

Marcin Król zajmował się dominującą opowieścią Polaków o samych sobie. Podejmował się rekonstrukcji, szczegółowej analizy, wreszcie konstruktywnej krytyki. I tak na pierwszy plan wysuwała się defensywna postawa polskiej kultury, której towarzyszył antyindywidualizm wraz z rozmaitymi przejawami niedemokratycznych nawyków. Zdaniem autora, automatyzmy i emocjonalne reakcje przesłaniają chłodną analizę zagrożeń oraz szans „sprawy polskiej” z szerszej międzynarodowej perspektywy.

Marcin Król domagał się wiedzy, trzeźwości w myśleniu i zmysłu geopolitycznego realizmu. Chociaż odwoływał się do romantyków, oczywiście polemizował tym samym z jednym z nurtów polskiego romantyzmu, któremu patronował nie kto inny jak Adam Mickiewicz. Obrona polskości w czasach bez własnego państwa niejako z założenia musiała kwestionować zastaną rzeczywistość geopolityczną i związaną z nią racjonalność działania. Pytaniem otwartym było, jak daleko owo przeciwstawienie się rzeczywistości powinno sięgać. Spektrum odpowiedzi na nie ukształtowało polityczną scenę podbitego kraju.

Nie chciałbym tutaj powtarzać fragmentów „Podróży romantycznej”. Raczej wolałbym posłużyć się metodą Marcina Króla, aby wykazać aktualność jego pracy. Otóż w jednym z nurtów polskiego romantyzmu programowo zostaje zatarta granica pomiędzy polityczną bezkompromisowością a szaleństwem. Po klęsce powstania listopadowego Adam Mickiewicz w 1833 roku opublikował artykuł „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych”. Apologia intelektualna szaleństwa stanowi jeden z filarów polskiej tożsamości czasów niewoli. Kierowanie się doraźnymi kalkulacjami, „rozsądek […] nie jest trybunałem na sądzenie spraw dotyczących wieków i pokoleń”. Najbardziej szalone przykłady poświęcenia, wymierzone przeciwko nieprzyjaciołom narodu, mogą zgubić człowieka względem siebie, ale „względem ojczyzny jest nieomylny”.

Nie trzeba chyba przypominać, że patriotyzm oparty na takich założeniach i przekazywany w szkołach ma się w III RP całkiem dobrze. Co więcej, po 1989 roku miał on swoich intelektualnych przewodników, jak choćby późnego Zbigniewa Herberta czy, może nawet bardziej, Jarosława Marka Rymkiewicza, apologetę patriotycznego nieokiełznania. Po upadku komunizmu Marcin Król słusznie zwracał uwagę, że prawdziwy kłopot polega na tym, że w III RP próbuje się neutralizować ten romantyczny nurt polskości lekceważeniem lub przemilczaniem. Tymczasem stanowi on na tyle ważny element tożsamości zbiorowej Polaków, że sensownym działaniem wydaje się wyłącznie otwarte przepracowywanie go od podstaw i od wewnątrz polskiej kultury. Nie pomogą krytyki z zewnątrz. I w żadnym wypadku skłonność do patriotycznej bezkompromisowości, niekiedy wiodąca do politycznego szaleństwa, nie zniknie. Na rynku idei nie ma „niewidzialnej ręki”.

Jako że niniejsza książka ukazuje się w 2024 roku, musimy tutaj wspomnieć jednak o jeszcze jednej ważnej kwestii, która nabrała aktualności i która świadczy o rozmachu „Podróży romantycznej”. Chodzi o zmagania Marcina Króla z opozycyjną wobec komunizmu myślą rosyjską.

Podróż romantyczna a sprawa rosyjska

8 czerwca 1978 roku Aleksander Sołżenicyn wygłosił legendarne przemówienie na Uniwersytecie Harvarda. Literacki noblista roku 1970 wywołał nie lada konsternację wśród wykształconych słuchaczy. Po tym, jak zamieszkał w USA, zaczął przypuszczać gwałtowne ataki na cywilizację Zachodu. Nie był to epizod czy drobny błąd. Sołżenicyn przedstawił stanowisko rosyjskie, które dałoby się określić w skrócie: ani liberalizm, ani komunizm. Z upływem czasu dla władz rosyjskich ten punkt widzenia, rzecz jasna politycznie zinstrumentalizowany dla własnych potrzeb, stawał się coraz bardziej atrakcyjny. Dawało się bowiem myśli pisarza sprowadzić do antykomunistycznego rosyjskiego nacjonalizmu. Nie jest zatem dziełem przypadku, że Sołżenicyn przyjmował odznaczenia państwowe od prezydenta Władimira Putina. Podkreślanie odrębności kultury rosyjskiej oraz odcinanie się od błędów Związku Radzieckiego pasowało nowemu reżymowi w Moskwie (Putin w sprawie oceny ZSRR pozostaje elastyczny: raz nad rozpadem sowieckiego imperium ubolewa, w innych wypowiedziach krytykuje budowniczych Kraju Rad). Nic dziwnego zatem, że w 2018 roku prezydent Putin własnoręcznie odsłaniał pomnik autora „Archipelagu GUŁag”. Obecnie Kreml uznaje dziedzictwo pisarza za ideowo bliskie.

Wspominamy o rosyjskim nobliście nie bez zasadniczego powodu. Otóż książkę Marcina Króla trzeba osadzić także w kontekście międzynarodowego życia intelektualnego, a w eseju odnajdujemy echa polemik ze stanowiskiem Sołżenicyna. Rosyjskiego pisarza Marcin Król wspomina w „Podróży romantycznej” kilkakrotnie. O efekcie związanym z harvardzkim przemówieniem noblisty, które można było obejrzeć w amerykańskiej telewizji, wprost pisał Wojciech Karpiński. Warto powiedzieć, dlaczego akurat rosyjski pisarz powraca jako polemiczny punkt odniesienia.

Na Uniwersytecie Harvarda Sołżenicyn oświadczył Amerykanom, że na pytanie, czy chciałby zaproponować dzisiejszy Zachód jako wzór dla Rosji, „odpowiedziałbym szczerze: nie”. Pisarza irytował amerykański stosunek do religii, skupienie na gromadzeniu dóbr materialnych, wreszcie jurydyzacja życia („litera prawa jest zbyt zimna i formalna, by wywierać korzystny wpływ na społeczeństwo”). Sołżenicyn domagał się wzniosłości, ponad liberalne minimum w Ameryce, wzywał do „sięgania wyżej niż litera prawa”. Pisarz podkreślał przy tym, że intensywne cierpienia Rosjan w XX wieku przyniosły wysoki stopień rozwoju duchowego: „charaktery ludzkie na Zachodzie osłabły, zaś na Wschodzie umocniły się”.

Dla Marcina Króla ten atak Sołżenicyna był filozoficznym wyzwaniem. Polski intelektualista w tamtym czasie gościł na stypendium na Uniwersytecie Yale. O wystąpieniu noblisty zaś było bardzo głośno. Jednak z polskiego punktu widzenia ważniejsza niż skandal, jak sądzę, była – i jest – odpowiedź na pytanie, czy krytyczne spojrzenie na Zachód z Polski różni się czymś od rosyjskiego? A jeśli tak, w jakich dokładnie punktach?

Pewną pomocą w zmaganiach mogły być teksty autora, którego nazwisko także przewija się na stronach „Podróży romantycznej”. A mianowicie Alaina Besançona (1932–2023), francuskiego intelektualisty, który przeszedł od zauroczenia komunizmem do jego zdecydowanego potępienia. Besançon był znany w kręgu polskich dysydentów, jego ostrą polemikę z Sołżenicynem bardzo szybko opublikował drugoobiegowy „Aneks”. Francuski intelektualista podkreślał, że laureat literackiej Nagrody Nobla nie ma pojęcia o realiach, w których żyją na co dzień mieszkańcy Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej. Z pewnością natomiast ulega automatyzmom słowianofilskim, starym rosyjskim odruchom obronnym wobec Zachodu. Besançonowi szczególnie podniosły intelektualne ciśnienie uwagi Sołżenicyna na temat liberalnej praworządności, co może warto przytoczyć obszerniej:

„W Rosji nie ma prawa – i Sołżenicyn uskarża się na to z mocą – ale nie ma także wszystkich napięć społecznego życia na Zachodzie. W braku prawa, w braku stałych ram stosunków międzyludzkich, ustanawia się ciągłe porozumienie między zwierzchnikiem a podwładnym, między podwładnymi, którzy są wszyscy równi wobec samowoli władców. Jeśli te stosunki nie są sprawiedliwe, to przynajmniej są osobiste. I w końcu ulega się pokusie identyfikacji ciepła stosunków osobistych z prawem, przedłożenia ciepła ponad prawo. Bliskość w ciemności obory, mieszanie się oddechów, czułość wylewna, niekończące się zwierzenia – oto jak rozumie się często w Rosji człowieczeństwo. Sprawia to, że życie rosyjskie, nawet w obozie, wydaje się w końcu dostarczać więcej przyjemności niż amerykańskie mieszczańskie przedmieście”.

Marcin Król z Sołżenicynem miał jeszcze inny problem niż Besançon. Owszem, podobnie uważał, że apologia szlachetności cierpienia to grube nieporozumienie („teoria głosząca, że brak wolności sprzyja pracy duchowej, opiera się w gruncie rzeczy na bardzo prymitywnej ocenie natury człowieka. Uważa się mianowicie, że człowiek zajmuje się swoim życiem duchowym tylko wtedy, kiedy nie ma już zupełnie nic innego do roboty”). A jednak jednocześnie polski intelektualista także uważał, że liberalny Zachód wykazuje niebezpieczne deficyty duchowości – deficyty, które mogą ostatecznie zagrozić kruchemu ustrojowi politycznemu. Sam problem „zimnej praworządności liberałów” w PRL doby stanu wojennego jawił się raczej jako abstrakcja. Natomiast odpowiedź na pytanie, do jakiego stopnia wzorować się na liberalnym Zachodzie, który nie jest dla Marcina Króla ideałem, jednocześnie nie osuwając się na pozycje rosyjskie spod znaku Sołżenicyna – oto był problem konkretny.

Autor „Podróży romantycznej” odpowiadał na te wątpliwości jasno: Polska jest kulturową częścią Starego Kontynentu, w tym sensie sytuuje się na Zachodzie, nie na Wschodzie. Na tym stanowisku stała już pierwsza odsłona „Res Publiki” z lat 1979–1981. Niemniej polskość, jak pisał Marcin Król w latach osiemdziesiątych, wykazuje pewną specyfikę, odrębność, która wydaje się szansą na przyszłość dla Zachodu.

Zdanie, że „Rosja rozwijała się inaczej niż kraje Zachodu, a wobec tego nie zmierzała do upowszechniania wolności” – było punktem wyjścia do podkreślenia „polskiej odrębności”. W brawurowym finale eseju Marcin Król stwierdza, że istnieje „koniunktura duchowa sprzyjająca Polsce”. Możliwe jest zatem nie tylko przebudowanie polskości od wewnątrz (wyjście poza Nieustający Zbaraż, defensywno-emocjonalny), lecz także uszlachetnienie liberalizmu Zachodu wybranymi elementami polskiego romantyzmu. To miał być intelektualny wkład w rozwój Europy i być może USA, plan, dla którego Marcin Król widział trzy etapy: po pierwsze, w ogóle należy zdać sobie sprawę, że istnieje spór pomiędzy mentalnością liberalną a mentalnością sakralną. Polskie umysły, ukształtowane, „wychowane w świecie religii”, jednocześnie hołdujące indywidualizmowi, mogą doprowadzić do koniecznej regeneracji światowego liberalizmu duchowością. Drugim elementem polskiej szansy, wedle Króla, było upowszechnianie się przekonania o historycznym charakterze demokracji liberalnej. Jeśli ten ustrój nie jest żadną nową utopią, żadnym „końcem Historii”, to należy o jego uszlachetnianiu pomyśleć z wyprzedzeniem. A skoro ideologia liberalna XIX–XX wieku nie wytworzyła żadnej metafizyki, a potrzeby duchowe obywateli nie znikają, to, zdaniem Marcina Króla, tę lukę można, czy wręcz należy zapełnić rozbudowaną posttotalitarną duchowością katolicką z Europy Środkowo-Wschodniej. Trzecim elementem układanki owej szansy dla polskiej duchowości w świecie wedle „Podróży romantycznej” stawały się przemiany w katolicyzmie właśnie. Wdrażanie programu soboru watykańskiego II (1962–1965) trwało i inspirowało do myślenia o Kościele otwartym.

A wzmianki w książce o pontyfikacie papieża Polaka, Jana Pawła II, który ówcześnie cieszył się niemal niekwestionowanym autorytetem w kręgach popkultury, pozwalają zrozumieć, skąd brały się inspiracje dla tak ambitnego programu intelektualnego w latach osiemdziesiątych. Jak się wydaje, Marcin Król upatrywał szans w ukształtowaniu umysłowości Karola Wojtyły przez polski romantyzm (na przykład analogie z poglądami Zygmunta Krasińskiego), jednocześnie widząc, jaki efekt polityczno-medialny przynoszą publiczne wystąpienia i przemówienia papieża z Wadowic. Co więcej, papież faktycznie współpracował z polskimi intelektualistami. Wsparł przecież założenie przez Krzysztofa Michalskiego, Hansa-Georga Gadamera oraz księdza Józefa Tischnera The Institute for Human Sciences w Wiedniu (rok 1982), patronował spotkaniom w Castel Gandolfo itd.

Pamiętajmy przy tym, że uwagi o koniunkturze duchowej osadzone są w swoim czasie i miejscu. Po 1989 roku Marcin Król należał do grona katolików, których po upadku komunizmu publiczna postawa Kościoła katolickiego w Polsce stopniowo rozczarowywała. Zamiast podejmowania tematów metafizycznie ważkich, zajmowania się teologicznymi odpowiedziami na duchowe rozterki współczesnych ludzi, instytucja zajmowała się polityką partyjną, drugorzędnymi sprawami obyczajowości czy wręcz kryminalnym tuszowaniem skandali z udziałem kleru. Tak czy inaczej, z punktu widzenia „Podróży romantycznej” to są sprawy przyszłości. W 1986 roku autor zdecydowanie opowiadał się po stronie traktowania Europy jako większej ojczyzny, a Polski jako części Zachodu – Zachodu, do którego liberalnej odsłony należy wnieść zasoby kultury pogłębionego, zindywidualizowanego romantyzmu i duchowości katolickiej. Pogodzenie chrześcijańskiego sacrum oraz liberalnego profanum to program, który ówcześnie wydawał się Marcinowi Królowi dobrze zabezpieczać intelektualną granicę pomiędzy rosyjskim a polskim stosunkiem do metafizycznych deficytów liberalnego Zachodu.

Nie przypadkiem jeden z najobszerniejszych rozdziałów eseju poświęcony został kresowi nowożytnej filozofii racjonalistycznej. Odnosząc się do ostatnich publikacji Leszka Kołakowskiego, autor „Podróży romantycznej” postulował w poszukiwaniu prawdy stanowisko pośrednie pomiędzy filozoficznym racjonalizmem a chrześcijaństwem. Zadeklarował zatem sprzeciw wobec nihilizmu epistemologicznego i metafizycznego, wobec odrzucania poszukiwania prawdy w związku z wyczerpaniem drogi filozofii racjonalistycznej. Wedle Marcina Króla jednocześnie należy prawdę poznawać rozumowo, ale i bez udziału rozumu – pozostając w obrębie tradycji rzymskokatolickiej.

W swojej książce z 1986 roku otwarcie deklarował wiarę w Boga i związane z tym wyznaniem konsekwencje intelektualne, między innymi: postulowany uniwersalizm wartości, zachowanie hierarchii w świecie kultury wysokiej, korygowanie codziennych postaw życiowych. Poruszając się pomiędzy tradycją a teraźniejszością, z perspektywy nadwiślańskiej docierał do takich pytań, jak pytanie o możliwość „sakralizacji liberalizmu” – w istocie o możliwość pogodzenia najważniejszego ówcześnie prądu w filozofii polityki z romantyczną polskością w kształcie z lat osiemdziesiątych XX wieku. Owe zabiegi miały tchnąć optymizm w czytelników, jednocześnie zanurzać ich we własnej tradycji politycznej i kierować uwagę w stronę najnowszych idei na liberalnym Zachodzie. Jak zapewniał Król: „Istnieje obecnie – w moim przekonaniu – koniunktura duchowa sprzyjająca Polsce”. 

Jak się okaże w 1989 roku, nie pomylił się.