W tym pamiętnym zbaraskim okopie
Pewnych rzeczy wyjaśnić się nie da. Zgoda, wzruszenie ściskające gardło, kiedy pierwszy raz czytałem, jak Lauda wchodzi z błyskiem szabel do kościoła w Upicie, było zrozumiałe i należy „w polskiej ziemi” do uczuć niemal odruchowych. Ale ten dziecięcy spazm utrwalił się i Lauda już nie mogła mi być obojętna. Rozważania nad polskością, nad polskim czyśćcem i polskim niebem, nad polskością – sprowadzającą w dół czy raczej zamykającą mnie, nas wszystkich, w Zbarażu, w wielkim obozie obronnym, oraz nad polskością – wyzwaniem i szansą, jaką się ma rzadko, jaka zdarzyła się memu pokoleniu, jaka bywa raz na wiele lat, może raz na stulecie – te rozważania trzeba zacząć od własnego nie tyle intelektualnego, ile odruchowego stosunku do polskości, od opisu tego zanurzenia się w polskości, w owym lesie, w którym chroni się duchy, i zarazem w owidnokrężniającym błocie, od opisu życia między niebem a czyśćcem stereotypów.
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku…
W obliczu szybko zmieniających się technologii i mediów nie pozostajemy bierni. Aby móc nadal dostarczać Ci jakościowe treści, prosimy o podzielenie się swoją opinią na temat pracy Kultury Liberalnej i wypełnienie anonimowej ankiety.
Dołącz do nas i współtwórz Kulturę Liberalną — wypełnij ankietę >>
Miłosz mówi o „podwójności przywiązania-odrazy, dumy-wstydu, miłości-nienawiści. Podwójność ta – pisze – występuje w wielu wariantach zawsze zawierających jakąś nierozwiązalną wewnętrzną sprzeczność […]. Warianty te polegają na układaniu w coraz to nowe kombinacje dwóch skrajnych postaw, rzadko dostrzegalnych w ich postaci czystej: lubi się naprawdę tylko swój kraj, ale wierzy się tylko w Zachód; lubi się naprawdę Zachód, ale wierzy się tylko w swój kraj”. Otóż owidnokrężniające błoto pochodzi z listu Zygmunta Krasińskiego, który zajmował skrajną postawę w „postaci czystej”: lubił tylko Zachód i wierzył tylko w Polskę. Z Knyszyna pisał: „Co za czas, co za słota, co za wicher, co za paskudztwa. Cały chory się czuję, a bardziej jeszcze na umyśle niż na ciele! Wieś, a słota i zimno – to rodzaj piekła. Owidnokrężniło mnie błoto i woda. Ach! To nie ule lipne Gueraud! To nie Sabaudii wąwozy! To nie Chaumony, to nie przecudowny Leman, to nie szczyt jurajski, to nie Dole zielone! To nie smugi, łąki, pola, wzgórza do Annecy doprowadzające!”. Ale z Genewy pisał: „My, ośmielam się rzucić te słowa w twarz całej Europie i oszalałej Francji, i dumnej Anglii, my, choć uciskani, okuci w kajdany, więcej mamy sił żywotnych niż Francja i niż Anglia; bo nasze ogromne lasy mogą jeszcze dać schronienie duchom, podaniom i zjawom; bo my jeszcze mocno wierzymy w prawdę Bożą…”.
Gdzie jest więc Polska? Czym jest polskość? Można naturalnie pytania te odrzucić, można sądzić, że z tego, że się jest Polakiem, że się jest „między swemi”, nie wynika nic więcej niż z tego, że się jest Francuzem lub Amerykaninem. Można – ale jest to błąd i nie tylko w porządku intelektualnym, bo dla myślenia zawsze niebezpieczne jest nieliczenie się z rzeczywistością.
Wreszcie jest to strata szansy. „Polskość” ujęta w stereotyp, w symbol, w narodową liturgię i narodowe wychowanie jest przecież samą naszą rzeczywistością, a skoro tak, to muszę pod karą oddalenia się od rzeczywistości i zdania się na los niepowagi jakoś z polskością dać sobie radę.
Droga rozpoczyna się więc od uznania stereotypu polskości, odruchowo-obronnego polskiego patriotyzmu, za rzeczywistość. Od uznania polskości za Nieustający Zbaraż. Nie jest to bowiem ani błędny czy nawet skrajnie banalny pogląd tego lub owego, nie jest to otumanienie motłochu ani nie są to zjawy i majaki chorej wyobraźni. Są to fakty, jest to rzeczywistość Nieustającego Zbaraża Polskości. I dopiero uznanie istnienia tej rzeczywistości umożliwia dokonywanie zmian, ale na jej gruncie, umożliwia wycieczki ofensywne, przegrupowania taktyczne i – najważniejsze – przekształcenie Nieustającego Zbaraża w tętniące serce Europy, wyjście z rzeczywistości okopów do rzeczywistości ducha. Uznanie polskości za fakt nie może jednak zamieniać się w mizdrzenie się do niej. Trzeba się z nią liczyć, ale nie musi się jej kochać bezkrytycznie. A już na pewno nie należy łez płynących nam z oczu w chwilach narodowych uniesień brać za trunek, którym da się napoić nasze umysły.
Zanim jednak przystąpimy do szkicowania planów wycieczek, do drążenia w głąb i budowania wzwyż, opiszmy teren Nieustającego Zbaraża. Muszę przyjrzeć się jego obrońcom, ich sile i talentom, szczególnym właściwościom tej oblężonej twierdzy. Nieustający Zbaraż to bowiem potęga, o czym niejeden krytyk tej strategii, mędrek i sceptyk, człowiek wielkich idei i wielkiego ducha, poeta i myśliciel miał się okazję przekonać na własnej skórze. Autorów strategii ofensywnych było niewielu, a ich światła – światła przewodników wycieczek poza okopy Zbaraża – choć potężną rozpalane myślą, pobłyskują pojedynczo i z oddali. Ich doświadczenia są jednak bezcenne i będę musiał nieraz zwracać się do nich po radę. Do nich, więc do Mochnackiego, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, Brzozowskiego, Gombrowicza i Miłosza oraz z odrobinę mniejszą dozą zaufania do Klaczki i Zdziechowskiego, Wyspiańskiego, Herberta i Kisielewskiego. Aby wszelako dobrze ich ofensywne strategie zrozumieć, muszę poznać dokładnie myśli, sztuczki i życie wewnętrzne Nieustającego Zbaraża.
Teren obozu warownego tej Nieustającej Reduty jest obszerny, a życie, jakie toczy się pośród fortyfikacji, wcale bogate. Oblężeni najbardziej interesują się historią i to historią niespełnioną. Wprawdzie wiedzą, że Traugutt został stracony, a Anders nie napisał ostatniego rozdziału, ale rozmawiają i piszą na te tematy bez końca i bez poczucia, że są to rzeczy nieodwracalne. Teren Nieustającej Reduty zabudowany jest dworami wiejskimi, poprzecinany drogami, którymi jeździ patrol powstańczy. Bardziej z lewej widzimy brodatych studentów, suchotników i katorżników oraz kilka paryskich kawiarni, z prawej panów z przyciętymi bródkami, w porządnych ubraniach, którzy rozważają sens i warunki ugody, środkiem łany zboża, a między nimi idzie Anioł z Tobiaszem. W tyle grupka konnych śpiewa „My pierwsza…”, a grupka pieszych nieogolonych, w podniszczonych ubraniach, zawodzi nad ogniskiem „Rozszumiały się…”. Z przodu, od strony kawiarni, krowy wychodzą na niezmeliorowaną łąkę, a płowowłose dziewczę sypie kurom ziarno. Obok grono młodych i strapionych kobiet słucha mężczyzny w okularach, który na tablicy wypisuje kredą cyfry oznaczające śmiertelność niemowląt w uboższych regionach kraju. Dookoła zaś całego terenu, po wałach, kroczy tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy w modlitewnym geście złożywszy ręce, śpiewają „Przed Twe ołtarze…”.
Czy w Zbarażu toczy się jeszcze inne życie niż to ograniczone do obronnych działań, gestów i symboli? Bez wątpienia tak, chociaż dowody na to udaje się uzyskać, kiedy raz na lat kilkanaście obrońcy z poczuciem godności, poświęceniem, ale i chłodną kalkulacją, wylewają się poza okopy, zajmują jak najwięcej ziemi, by potem po kolejnej porażce wycofać się na dobrze im znany teren Reduty. Czy sama obrona nie jest dostatecznie ważna? Jest – bo bez niej nie byłoby polskości, polskość od dwu stuleci mieszka w Nieustającym Zbarażu. Ale czy właśnie na tym zamkniętym terenie, pośród – zdawałoby się – do cna zrytualizowanych myśli i wyglądów, pomników i pamiątek, nie ma źródeł ożywczych, zapasów energii ofensywnej? Sądzę, że są, może przykryte, może zapomniane, ale są. Zaś pierwszym jest samo wyzwanie, sama prowokacja, jaką stanowi dla umysłu istnienie Nieustającego Zbaraża – jego wielkość i małość. Poszukiwanie tych źródeł, poszukiwanie siły w słabości, energii w zrytualizowanym „zaleniwieniu”, wielkiej wizji w kurczowej obronie, rzeczywistości duchowej w Polsce nierozumiejącej samej siebie będzie treścią tej książki.
[…]
Polska nierozumiejąca samej siebie
Nieustający Zbaraż istnieje. Polskość jest faktem, jest rzeczywistością. Opis okopów i reguł w ich obrębie obowiązujących przeprowadzam, pamiętając stale o tym, że sam przecież też mieszkam za tymi szańcami i że reguły owe i mnie dotyczą.
Na zakończenie rzut oka na treść i los krytyki polskości moim poglądom najbliższej.
Najwybitniejszym, najbardziej konsekwentnym i naprawdę tragicznym krytykiem polskości w moim odczuciu był Norwid. Z Norwidem, jak wiadomo, sprawa jest trudna. Kiedy czytamy zachwyty nad jego poezją lub poglądami, raczej wierzymy ich autorowi na słowo, niż je podzielamy. Bo też jest w myśli i w twórczości Norwida coś nie w porządku, coś tak bardzo ułomnego, zniechęcającego do bliższego kontaktu, kiedy trzeba i podziwiać siłę wewnętrzną tego człowieka, który mimo wszelkich przeciwności pracował i myślał poważnie, zasadniczo, i irytować się (irytowali się nawet jego przyjaciele: Krasiński i Cieszkowski) na te wszystkie dziwactwa językowe i myślowe, i wzdrygać z niechęcią na tę pychę, na tę niezmąconą pewność siebie. W ostatnich dziesięcioleciach myśl Norwida poddawano licznym i najzupełniej dowolnym interpretacjom. Nie wolno stawiać pisarzom zarzutów dlatego tylko, że poddawani byli błędnym lub szkodliwym interpretacjom, ale niejasności i dziwactwa języka Norwida bez wątpienia takie dowolności interpretacyjne ułatwiały.
Diagnoza Norwida jest prosta. Polaków w dziewiętnastym wieku cechuje skłonność do ucieczki od rzeczywistości. Dlaczego? Bo „od czasu, kiedy rzeczywistość zaczęła być nikczemną czyli raczej nikczemność stała się u nas rzeczywistą – przeklęto wszelką rzeczywistość…”. Norwid doceniał wysiłek duchowy Mickiewicza, pojmował pożyteczność „Pana Tadeusza”, nie mógł jednak pohamować się przed sarkazmem: „poema arcy-narodowe-polskie? w którym jedyna figura serio jest… Żyd (Jankiel) – zresztą awanturniki, facecjoniści, gawędziarze i dwie niewiasty: z tych jedna metresa, druga pensjonarka”. „Pan Tadeusz” to jeszcze jeden dowód na to, że kultura polska ucieka od rzeczywistości. Ucieczka doprowadziła do tego, że Polska to wielki symbol jako sztandar narodowy i nic jako społeczeństwo. Tak wyraźnie widzieli oprócz Norwida tylko Mochnacki i Brzozowski.
Norwid nie jest krytykiem „Europejczykiem”, który z wyższości prawdziwego obywatela świata pogardza polskimi narodowymi pieśniami i konspiracjami, ani krytykiem pozytywistą, dla którego romantyczne zapały to marnowanie czasu i atłasu. Dlaczego Europa rzuciła się na pomoc Grecji? Europa przecież tej nowej Grecji nie znała, nic ją ona przedtem nie obchodziła, ale sprawa Grecji została utożsamiona z ideałami szczególnie żywymi w tym okresie kultury europejskiej. Nieszczęście polskiej kultury, będące rezultatem ucieczki od rzeczywistości polega na tym, że ideały przez nią oferowane są albo nieprzemyślane, albo anachroniczne.
Jak dobrze znam ten rodzaj zastrzeżeń i ileż razy Polacy musieli światu tłumaczyć, że ich zachowania i postawy nie są anachroniczne. Od wojny 1920 roku, pojmowanej na Zachodzie jako wojna anachroniczna, wojna z tym, co postępowe, wojna o ziemie, wojna nieprzyzwoita, przez pozory anachronizmu (a potem anachronizm rzeczywisty) rządów Piłsudskiego, po anachroniczny honor powstańców warszawskich, anachroniczne – zdaniem wielu zewnętrznych obserwatorów – formy religijności powojennej i anachroniczne rządy Kościołem sprawowane przez prymasa Wyszyńskiego. Łatwo jest szydzić z niezrozumienia przez europejską lewicę i kręgi liberalne słuszności, moralności i wyższości nawet polskich postaw, ale z faktu, że nie były one rozumiane, że czasem wprawdzie udawało się chętnemu słuchaczowi wyjaśnić, o co chodzi, ale nigdy nie były one bliskie nikomu w Europie, wynikały negatywne konsekwencje dla Polski; dopiero „Solidarność” roku 1980 trafiła nagle i całkowicie do przekonania. Dopiero wtedy nastąpił nieoczekiwany, ale znamienny i każący inaczej myśleć o przyszłości zbieg europejskiej koniunktury duchowej z kolejną fazą ożywienia w Polsce. I nagle ludzie klęczący w kościołach, moralistyczne wielosłowie, idealizm w polityce przestały być li tylko przedmiotem etnograficznej ciekawości, a stały się dla Zachodu zrozumiałe i godne podziwu. Nie sądzę jednak, żeby ten zbieg – tak niezwykle rzadki zbieg – koniunktur europejskiej i wewnątrzpolskiej został w Polsce przemyślany i wykorzystany w myśli politycznej. Jeżeli więc krytyka Norwida, zarzut głoszący, że polskość nie potrafi się umieścić w głównym nurcie europejskiej problematyki, nie stosuje się do lat 1980–1981, to – jak można sądzić po trzech latach, w końcu roku 1984 – zarzut ten jest trafny w odniesieniu do niewykorzystania intelektualnego owej sprzyjającej koniunktury.
W XIX wieku stworzono z romantyzmu rzeczywistość zastępczą, kiedy jednak ta stworzona rzeczywistość kultury zaczęła przybierać poważne, przemyślane kształty i od nich z kolei salwowano się ucieczką, wybierając narodowy sztandar, czyli Zbaraż. Nie dopuszczono krytycznej myśli politycznej do udziału w życiu narodu. „Nic więc się nie spodziewam odważnie naprzód ujętego – pisał Norwid w 1863 roku – bo gdyby nawet poruszyła się Inteligencja polska, to nie wezmą tam Augusta Cieszkowskiego, ale doświadczonego jakiego i przysięgłego konspiratora, tak jak w 1831 wezwaliby na to miejsce rannego byłego oficera kawalerii”. I rzeczywiście, do powstania wezwano Mierosławskiego, który spełniał wymienione przez Norwida negatywne warunki. Ale Cieszkowski? Przecież to autor prac tak mało z polityką mających wspólnego, to twórca Ojcze nasz i wielki filozof romantyczny. Cieszkowski reprezentuje więc ideę uintelektualnienia działań politycznych.
Brak szacunku dla myśli, dla tej warstwy, której zadaniem jest myślenie, sprawia, że los Polski nie może się wydostać z zaczarowanego kręgu. W języku Mochnackiego i Norwida powiedzmy, że Polska niedoceniająca roli inteligencji i inteligencja niedoceniająca własnej roli składają się na społeczeństwo nierozumiejące siebie, Polskę nierozumiejącą samej siebie. Polska została wyposażona w pewien dar szczególny, w pewien talent czy skłonność, z której użytek czyni jedynie przypadkowy, z której świadomie skorzystać, której pogłębić nie potrafi. Dlaczego tak się dzieje?