Wiele lat temu w Bratysławie znajomy opowiedział mi historię z czasów niesławnej pamięci księdza Józefa Tiso, przywódcy słowackiego państwa kolaborującego z III Rzeszą. Pewien młody człowiek w obawie, że jego żydowskie pochodzenie wyjdzie na jaw, postanowił uciec z kraju, w którym czekała go niechybna śmierć. Pozwolenie na wyjazd było związane z niekończącymi się korowodami w urzędach. Na koniec trzeba było nawet pójść po pieczątkę do budzącego grozę, wyjątkowo brutalnego esesmana – bo w formalnie słowackim państwie hitlerowskich „doradców” było sporo. 

Młody człowiek drżał z przerażenia i był pewny, że się w trakcie tej rozmowy rozsypie. Poprzedzającego spotkanie dnia usłyszał jednak od przyjaciela poradę: „Jak z nim będziesz miał już gadać, to wyobraź go sobie, że siedzi z opuszczonymi gaciami na kiblu! To ci pomoże!”.

No i się udało. Nie wiem, czy esesman miał dobry dzień, czy też ujął go dziwnie rozchichotany młodzian? Wyobrażam sobie tę scenę: gabinet z potężnym, dębowym biurkiem, na ścianach swastyki, przerażający oficer z kamienną twarzą – i naprzeciw niego roztrzęsiony, młody facet, który wie, że to rozmowa życia i śmierci. Młody człowiek zamyka oczy i wizualizuje sobie poczerniałe deski wychodka, niemal słyszy bzykot tłustych much siadających na czapce z trupią czaszką, aż w końcu zamiast marsowej miny widzi sterczące, białe kolana i włochate łydki człowieka w bardzo krępującej sytuacji.

Opowiadam tę historyjkę od lat swoim dzieciom, kiedy boją się iść do szkoły.


Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku…
W obliczu szybko zmieniających się technologii i mediów nie pozostajemy bierni. Aby móc nadal dostarczać Ci jakościowe treści, prosimy o podzielenie się swoją opinią na temat pracy Kultury Liberalnej i wypełnienie anonimowej ankiety.
Dołącz do nas i współtwórz Kulturę Liberalną — wypełnij ankietę >> 

Suma wszystkich strachów 

Bo sprawdzian, bo klasówka, bo test, bo będą pytać, bo nie zrobiłam pracy domowej. Twierdzą, że ta metoda działa. Teraz już same jedne drugim powtarzają: jak się boisz w szkole nauczyciela, wyobraź go sobie siedzącego na sedesie. Wiedzy nie przybędzie, zadanie domowe się nie napisze – ale na paraliżujący strach pomaga.

Nauczyciel, który czyta ten tekst, może poczuć się nieswojo. „Zaraz, zaraz, a co to za niesmaczne żarty? Nie chodzi nawet o ten kibel, ale ja sobie wypraszam porównywanie mnie z hitlerowcami – to więcej niż przesada, to obraźliwe!”. Jasne, grubo przestrzeliłem, ale proszę się nie gniewać.

Nie opowiadam tego, żeby obrażać. Wojenna Słowacja owszem, czasem przypominała kiczowatą operetkę, ale przecież to był zbrodniczy system, z dziesiątkami tysięcy ofiar na sumieniu. Cóż tu porównywać z niewinnymi kłopotami dziecka w szkole…

Tylko że teraz to ja zaprotestuję: proszę mnie nawet nie próbować uspokajać, że to są takie niewinne, zabawne, dziecięce strachy. Proszę mi nie mówić, że „ja też się bałem i wyrosłem na ludzi”. 

Dzieci boją się naprawdę. Szkolny strach w ich głowach nie ma skali, one nie mają tego z czym porównać, nie mają też życiowego doświadczenia ani dystansu do siebie. Kiedy zobaczyłem pierwszy raz atak paniki u takiego dziecka, nie wiedziałem, jak się zachować, ale myślałem o wezwaniu pogotowia, bo wyglądało to na fizyczną zapaść: dreszcze, wywrócone oczy, sine usta łapiące ze świstem powietrze.

W ośrodku wychowawczym, w którym pracuję, spora część podopiecznych dotknięta jest lękiem szkolnym. Początek pracy z pierwszą klasą liceum to zwykle bolesne zderzenie z nastolatkami, które boją się nauczycieli. Nie patrzą w oczy, kłamią, uciekają, wściekle klną w atakach desperacji. Wszystko ze strachu.

Dziewiętnastowieczny obowiązek

No i z przymusu. Prawny obowiązek chodzenia do szkoły, znany w większości krajów świata, uważany jest za coś naturalnego. Tymczasem w historii ludzkości, a nawet w historii edukacji, to wynalazek relatywnie świeży – pierwsze wprowadziło go Królestwo Prus w 1819 roku, a potem cały świat. I tak trwa do dziś. Jakoś mało refleksji nad tym, kiedy, w jakich warunkach i po co. A przecież to był świat, w którym lwią część ludności stanowili chłopi, zwykle niepiśmienni. Kapitalizm raczkował, potrzebni byli robotnicy, którzy potrafili przynajmniej czytać.

W tamtym świecie, w małej wiosce jedynym źródłem wiedzy był nauczyciel, którego przysłano z miasta, ewentualnie książki, które ze sobą przywiózł. Były drogie i święte. Papier podobnie – moja babcia nie miała zeszytów, uczyła się jeszcze pisać rysikiem na drewnianej tabliczce. Podręczników, rzecz jasna, też nie było. Dzieci musiały chodzić do szkoły, żeby zdobywać wiedzę, bo nigdzie poza szkołą tej wiedzy nie było. Obowiązek szkolny był historyczną koniecznością. A strachu, jaki wzbudzał przymus, nikt wtedy nie traktował poważnie. Uważano go za oznakę słabości.

Takiego świata już nie ma. Wiedzę czerpiemy, w ogromnej większości, z internetu. Jest tam trochę chaosu, intelektualnej sieczki i fałszerstw, ale w większości jest to wiedza użyteczna. Wszystko jedno, czy chcemy przeliczyć euro na złotówki, płacąc w wakacje za obiad, przypomnieć sobie datę bitwy pod Maciejowicami czy sprawdzić, co to są te sinice, przez które nie wolno się kąpać. Ta wiedza jeszcze kilkanaście lat temu była dostępna głównie w szkole. Kto się nie nauczył, ten tej wiedzy nie miał. Teraz po sekundach mamy odpowiedź i – nie oszukujmy się – wszyscy tak robimy. Ba, znam przypadki nauczycieli, którzy zadają uczniom zadanie z podręcznika i każą im podać rozwiązania bez korzystania z internetu, a sami pod ławką upewniają się, czy ich obliczenia są trafne. Często ci sami ludzie domagają się, by uczniom zakazać przynoszenia smartfonów do szkoły.

Proszę zwrócić uwagę, jak często w tym tekście wracają te same słowa: obowiązek, przymus, nakaz, zakaz. Po co to? Przecież żyjemy w świecie zalewanym w każdej sekundzie potokami informacji. Problemem, z którym mierzy się nasze dziecko, nie jest niedostatek i głód, ale nadmiar i przesyt. Ze śmieciowym jedzeniem zaczynamy sobie radzić. Może czas zabrać się za szkołę?