Alice Weidel, liderka Alternatywy dla Niemiec (AfD), partii, która w wyborach lokalnych w Turyngii zdobyła pierwsze miejsce, a w Saksonii drugie, powtarza, że kordon sanitarny utrzymywany przez inne partie wokół jej ugrupowania jest antydemokratyczny. Przypomnijmy – chodzi o antyeuropejską, prorosyjską, antyimigracyjną AfD, która jest izolowana nawet przez część europejskiej skrajnej prawicy z powodu wychwalających nazizm wypowiedzi jej polityków.
Tok myślenia Weidel jest taki: skoro głosowało na nas około 30 procent wyborców inne ugrupowania powinny pogodzić się z prowadzoną przez nas polityką i wejść z nami w koalicję, żebyśmy mogli mieć udział w rządach. Oznaczałaby to legitymizowanie ugrupowania, które grozi, że jeśli nie będzie słuchane, doprowadzi do wyjścia Niemiec z Unii Europejskiej. Jeśli pozostałe partie niemieckie nie chcą tego robić, to oznacza, że nie szanują demokracji?
Niedemokratyczna demokracja
Do pewnego stopnia podobne, swoiste pojmowanie demokracji prezentowało Prawo i Sprawiedliwość przez dwie kadencje swoich rządów. Wprawdzie PiS dostało wystarczającą liczbę głosów, by sprawować władzę i nie musiało szukać argumentów, że na przykład Koalicja Obywatelska czy Lewica powinny z nim współpracować w związku z tym, czego chcą jego wyborcy. Jednak filozofia rządzenia Jarosława Kaczyńskiego sprowadzała się do tego samego: możemy robić, co chcemy, kwestionować istniejące normy, ustrój i obowiązki wynikające z przynależności do Unii Europejskiej, bo poparło nas najwięcej głosujących.
PiS ignorowało to, że inne partie poparło też dużo wyborców, którzy nie chcą, by ustrój ich państwa był zmieniany bez zmiany Konstytucji.
Później okazało się, że rządy większości nie polegają tylko na ignorowaniu istnienia mniejszości, ale także na ignorowaniu różnicy między publicznymi a partyjnymi pieniędzmi.
Ofiary „opresyjnego państwa”
Teraz ma to swoje konsekwencje. Prokuratura nazywana przez polityków PiS-u i sprzyjających mu publicystów „bodnarowcami” bada sprawy związane z przeświadczeniem PiS-u na temat publicznych pieniędzy. A także inne potencjalnie bezprawne działania osób związanych z poprzednią władzą. W środę policja przeszukała z tego powodu dom Roberta Bąkiewicza, przez pewien czas jednego z organizatorów Marszu Niepodległości w Warszawie.
„To zemsta za głoszenie prawdy o działaniach obecnego rządu” – napisał na platformie X Bąkiewicz. Od rana, kiedy policja weszła do jego domu, a także później, kiedy przeszukiwała siedzibę Marszu Niepodległości, przedstawiał się w mediach jako ofiara opresyjnego państwa. Tak samo jak Jarosław Kaczyński po decyzji Państwowej Komisji Wyborczej o obniżeniu dotacji i subwencji dla PiS-u. I jak były wiceminister Marcin Romanowski, którego prokuratura sprawdza w związku z nieprawidłowościami w wydawaniu pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwości. Tak samo jak Zbigniew Ziobro po przeszukaniu jego domu w związku z tym samym Funduszem. Komentarze polityków i sympatyków PiS-u kreują wizję Białorusi nad Wisłą, w której „tuskowcy” i „bodnarowcy” próbują wyeliminować siłowo opozycję i zbudować państwo bezprawia.
Logika części obserwatorów polityki przypominająca trochę logikę Alice Weidel z AfD prowadzi do wniosku, że tego typu działania prokuratury i policji prowadzą do mobilizacji wyborców PiS-u. Gdyby postępowania prowadzić oszczędniej, nie przeszukiwać domów, formułować mniej zarzutów, nie wyciągać konsekwencji, takich jak te, które wyciągnęła PKW, politycy PiS-u i ludzie z nimi powiązani korzyściami materialnymi nie mogliby teraz stawiać się w roli ofiar i zarzucać władzy prześladowań. A robiąc tak, mobilizują wyborców tej partii. Co więcej, kiedy nastąpi zmiana władzy, niepokojona obecnie przez przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości opozycja będzie się mścić.
Rozliczenia są konieczne
Rozumowanie to jest więc takie: rozliczając PiS, władza sprzeniewierza się demokracji, bo budzi gniew PiS-u i jego wyborców. Tak jak w przypadku AfD – izolując ją, partie niemieckie sprzeniewierzają się demokracji, bo narażają się na gniew AfD i jej wyborców.
Czy należy więc nie rozliczać PiS-u, żeby uchronić się przed oskarżeniami o prześladowania, a następnie przed odwetem? Oznaczałoby to, że należy zbagatelizować wszelkie nadużycia byłej władzy, które mogła popełniać, dlatego że była władzą (a może będzie i w przyszłości), a więc z powodu istnienia demokracji. W takich warunkach demokracja rzeczywiście mogłaby stać się Białorusią, jak mówi o obecnych realiach często proszony o komentarze w prawicowych mediach Marcin Romanowski.
Osobna kwestia dotyczy tego, czy w razie zmiany politycznej rzeczywiście PiS pozamykałoby w więzieniach obecnych polityków koalicji rządzącej. Musiałoby przecież mieć jakieś dowody przestępstw, a „bodnarowcy” słuchają się sądów, o czym przekonał się sam Romanowski, kiedy za sprawą decyzji sądu nie został zamknięty w areszcie.