Po tym, jak Donald Tusk wycofał swoją kontrasygnatę pod dokumentem od prezydenta powołującym sędziego Krzysztofa Wesołowskiego do poprowadzenia obrad Izby Cywilnej Sądu Najwyższego w celu wybrania jej nowego przewodniczącego, politycy i dziennikarze rzucili się do komentowania tej decyzji, chociaż nawet profesorowie prawa nie wypowiadali się na jej temat zgodnie. Część z nich przekonywała, że premier nie miał prawa tego zrobić, a część, że miał. Padały różne argumenty, które podchwytywali następnie niewykształceni prawnie komentatorzy na poparcie swojej tezy.
Sam Tusk uzasadniał decyzję, używając argumentów prawniczych, chociaż raczej nie ma wątpliwości, że był to ruch wyłącznie polityczny. Wcześniej premier swoim podpisem pod dokumentem od prezydenta symbolicznie usankcjonował stan, który wprowadziło w Polsce PiS. To dzięki PiS-owi w polskim systemie prawnym pojawili się neosędziowie, a Tusk szedł do wyborów pod sztandarem przywrócenia praworządności, czyli uzdrowienia sytuacji, którą neosędziowie psują. Dlatego po nieszczęsnej kontrasygnacie premier szukał sposobu, by się z tej fatalnej sytuacji wycofać, rozpętując przy tym kolejną burzę.
A izba i tak się zebrała
Kiedy jednak trwały dyskusje, czy prawo pozwala wycofać podpis pod wpływem refleksji (tak to uzasadniał Tusk) oraz czy kontrasygnata, jak i jej wycofanie, miały jakiekolwiek znaczenie prawne, skoro dotyczą niekonstytucyjnej decyzji prezydenta, Izba Cywilna Sądu Najwyższego, nie oglądając się na opinie, spokojnie zebrała się i wybrała nowego przewodniczącego, a obrady poprowadził sędzia Wesołowski.
Tego samego dnia zebrał się również Trybunał Konstytucyjny, by orzec, że zakres działania komisji śledczej do spraw Pegasusa jest niezgodny z Konstytucją. Mogłoby to oznaczać, że komisja nie powinna działać, gdyby nie to, że opinie co do legalności działania Trybunału są podzielone – PiS twierdzi, że Trybunał jest legalny, koalicja rządząca i europejskie sądy, że nie jest. Dlatego też członkowie „niekonstytucyjnej” komisji oświadczyli wczoraj na konferencji prasowej, że będą dalej pracować.
W Polsce powstała więc sytuacja, w której prawne argumenty nie przeszkadzają w działaniu. Nie ma faktycznego znaczenia, czy jakieś ciało jest legalne, czy nie, tylko to, że ono zbiera się i podejmuje decyzje. Co z tego, że neosędziowie nie są prawidłowo powołanymi sędziami, jeśli chodzą do pracy, uczestniczą w zebraniach, podpisują papiery i odbierają pensje? Co z tego, że w składzie Trybunału Konstytucyjnego są osoby, które nie mogą tam być, skoro też pobierają pensje i wydają orzeczenia? I co z tego, że premier tych orzeczeń nie publikuje, a posłowie nie uznają, skoro sędziowie i tak pozostają na swoich stanowiskach?
Demokracja walcząca
Drugim elementem państwowej rzeczywistości jest prawna domyślność podejmowanych decyzji.
Najnowszym przykładem są, znowu kontrowersyjne i chętnie komentowane, słowa premiera podczas konferencji poświęconej przywracaniu praworządności. Tusk oznajmił na niej, że jest zmuszony podejmować decyzje, które nie odpowiadają purystom i według autorytetów prawnych mogą być niezgodne z zapisami prawa, bo bez tego nie mógłby prowadzić prac rządu. Tłumaczył też, że z powodu demolowania systemu przez PiS jednoznaczna interpretacja prawa bywa niemożliwa. Dlatego rząd musi funkcjonować w stanie „demokracji walczącej”, nie mając narzędzi, musi podejmować ryzyko decyzji, które będą kwestionowane
Sens tych słów jest zrozumiały – koalicja dostała pod zarząd państwo zaminowane prawnie, jak pisał zaraz po wyborach Jarosław Kuisz, oraz ma prezydenta, który niechętnie współpracuje. Nie może więc usuwać min ustawami. Od początku szuka innych rozwiązań, by móc sprawować władzę, czy stopniowo przywracać praworządność. Zaskakujące w słowach premiera jest jednak to, że publicznie zapowiada ryzyko nieprawnych decyzji.
To pokazuje, jak daleko zaszliśmy po 15 października 2023 roku. Wtedy, a także jeszcze przed wyborami, w dyskusjach o przywracaniu praworządności ścierały się wizje „gołębi” i „jastrzębi”. Ci pierwsi, autorytety stojące twardo na gruncie prawa, przestrzegały przed pokusą zbyt łatwych i efektownych, ale wątpliwych prawnie rozwiązań. Przypominały, że przywracanie praworządności nie może polegać na łamaniu jej.
Jastrzębie mają przewagę
Komunikat jastrzębi sprowadzał się w skrócie do tego, żeby wszystko zaorać – zgasić światło w Trybunale, w nielegalnych izbach Sądu Najwyższego za pomocą uchwał, a w ich następstwie zwykłego wstrzymania wypłat. Głos gołębi brzmiał mocniej, a osoby, które zajęły się naprawą systemu były bliskie ich argumentacji.
Wydaje się, że teraz głosy gołębi są słabsze także dlatego, że z czasem niektórym z nich bliżej zrobiło się do jastrzębi, bo tak można być skutecznym. A już na pewno jastrzębim głosem wypowiada się premier. Pytanie, co ma na myśli. Czy tylko to, że nie wszystkie działania da się jednoznacznie ocenić, bo stopień dekonstrukcji prawa jest tak duży, czy też ma plany, które spodobałyby się najbardziej drapieżnym jastrzębiom? Tusk i tak jest krytykowany przez tych, których nazywa purystami, zarówno przez autorytety prawnicze, jak i komentatorów, publicystów – więc być może zaostrzenie kursu nie sprawi już różnicy?
Niejednoznaczność ocen prawnych i sytuacja, w której w Polsce wszyscy stali się prawnikami, bo to łączy się nierozerwalnie z polityką, paradoksalnie ułatwia sytuację jastrzębiom.