Co najmniej kilka instytucji i organizacji sporządza cykliczne lub okazjonalne rankingi polskich miast pod względem jakości oferowanego w nich życia. Ostatnio takie zestawienie przedstawił jeden z serwisów biznesowych, przyznając miano najatrakcyjniejszego Poznaniowi. Z tego wynika, że najlepszym do życia polskim miastem jest takie, któremu ubywa mieszkańców: Poznań od 1989 roku stracił ich około 50 tysięcy (z 590 do 540 tysięcy).
Jak się okazuje, jednym z kryteriów oceny jakości życia, przyjętym w tym rankingu, była dostępność mieszkań. W tej kategorii pierwszą dziesiątkę obsadziły miasta o kurczącej się populacji. Zwyciężyły Katowice, którym w ubiegłym roku przybyło raptem stu kilkudziesięciu mieszkańców, po 35 latach ich stałego ubytku (w tym czasie straciły ich około 90 tysięcy). Wysoka dostępność mieszkań dzięki malejącej liczbie mieszkańców – to nader dziwaczna miara atrakcyjności. Na samym dole zestawienia znalazły się zaś Warszawa i Kraków, gdzie mieszkania są najdroższe. Oba te miasta należą jednak do tych nielicznych, do których więcej ludności napływa, niż z nich ubywa.
Bajdurzenie o niskiej dostępności mieszkań
Lepszą miarą jakości życia są migracje, w tym wewnętrzne. Skoro Warszawa i Kraków mają dodatnie saldo migracji, to znaczy, że życie w stolicach Polski i Małopolski jest atrakcyjniejsze i to właśnie dlatego wciąż napływają do nich nowi przybysze. Mimo dostępności mieszkań uznawanej za niską, bo mierzonej ich ceną.
Ani władze Poznania i Katowic – trzeciego w rankingu miast najatrakcyjniejszych do życia – nie mają więc powodów do dumy i radości, ani włodarze Warszawy i Krakowa do rozpaczy. Ci pierwsi muszą myśleć, jak powstrzymać ucieczkę mieszkańców, ci drudzy – jak przybyszom zapewnić odpowiednie warunki mieszkaniowe. Idzie im nieźle. W Krakowie od początku obecnego stulecia (i zarazem tysiąclecia), czyli w ciągu ćwierćwiecza, przybyło około 50 tysięcy mieszkańców (z 755 do 805 tysięcy). Tymczasem tylko w ciągu drugiej dekady wybudowano, z głównym udziałem prywatnych deweloperów, około 100 tysięcy mieszkań (jak wykazał Narodowy Spis Powszechny Ludności i Mieszkań z 2021 roku). Inaczej: w ciągu roku Krakowowi przybywa średnio 2–3 tysiące mieszkańców i 10 tysięcy mieszkań. Ze wskaźnikiem 542 mieszkania na 1000 mieszkańców stolica Małopolski jest w czołówce dostępności (średnia dla Polski to 412/1000, w Warszawie 590/1000). Lokowanie Krakowa i Warszawy na końcu rankingów jest więc nieporozumieniem.
Zresztą podobnie jak demagogiczne są głosy o dostępności lokali w Polsce ogółem. Od 1989 roku wybudowano około 3 miliony mieszkań, a ubyło 1,5 miliona stałych mieszkańców. Zatem sugerowanie, że dostępność mieszkań pogarsza się, to bajdurzenie.
Drogo? To porównajmy
Ostatnio przedstawiono też wyliczenia (dokonane przez Deloitte) dostępności mieszkań w Europie, mierzonej relacją ceny 70-metrowego lokalu do przeciętnych zarobków. Polska uplasowała się w środku stawki, z wynikiem 7,9 rocznych dochodów potrzebnych na zakup takiego lokum, pomiędzy Czechami (13,3 roku) i Danią (4,7 roku). Z kolei sporządzany przez Bank for International Settlement, w oparciu o kilka kryteriów, indeks dostępności cenowej mieszkań HAI (Housing Affordability Index) plasuje Polskę w ubiegłorocznej edycji w ścisłej czołówce najatrakcyjniejszych pod tym względem państw. A w rankingu europejskich stolic aż w 25 z nich dostępność mieszkań, mierzona podobnie, jest gorsza niż w Warszawie.
Eurostat w raporcie Housing in Europe podaje, że koszty eksploatacji mieszkań są w Polsce przeciętne, identyczne z ponoszonymi przez Austriaków (17,9 procent), podczas gdy polska lewica epatuje przykładem Wiednia jako miasta wzorcowo rozwiązującego problemy mieszkaniowe. Przy tym jakość polskich mieszkań jest jedną z wyższych (niski odsetek substandardowych, zdewastowanych, zapuszczonych).
Trzeba jednak odnotować, że są to na ogół mieszkania małe, pod względem liczby osób przypadających na jedno pomieszczenie. Częściowo wynika to z bardzo wysokiego odsetka mieszkań własnościowych. Polacy lubią mieszkać na swoim, choćby niewielkim, w przeciwieństwie do zachodnioeuropejskich społeczeństw mieszczańskich, przywykłych do wynajmowania lokum odpowiedniego dla swoich dochodów i potrzeb (najliczniej robią to Szwajcarzy i Niemcy). Skoro jednak mieszkania w Polsce są zbyt małe (to także spuścizna gomułkowsko-gierkowskich klitkowatych lokali blokowiskowych), to należy budować większe.
W takich oto okolicznościach i kontekstach odbywa się w Polsce debata o polityce mieszkaniowej, niewolna od demagogii i przekłamań. Tymczasem wielkim, być może największym polskim problemem i wyzwaniem jest dezurbanizacja, sprzeczna z ogólnoświatowymi trendami cywilizacyjnymi. Spośród 107 miast tak zwanych prezydenckich, liczących w czasie ustanawiania władzy samorządowej powyżej 50 tysięcy mieszkańców (czyli tych największych), jedynie kilka powiększa lub choćby zachowuje swoją populację, prawie wszystkie się wyludniają. Polska mająca i tak już jeden z najniższych wskaźników urbanizacji w Europie jeszcze go obniża. I nie ma to związku z dostępnością mieszkań, skoro miasta pod tym względem rzekomo atrakcyjne tracą mieszkańców, a ponoć najmniej atrakcyjne ich zyskują.