Czytałam „Rzeki, których nie ma” [1], kiedy na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie rzeki właśnie znowu zaczynały bardzo być. W mojej rodzinnej Warszawie, w której Wisła uporczywie spadała do nieco ponad 20 centymetrów głębokości, początkowo trudno było uwierzyć, że w kolejnych miejscowościach rzeki też mają taką głębokość, tyle że płynąc u kogoś w domu. I że tych 20 centymetrów szybko stawało się wspomnieniem lepszego, bo ktoś, kto mieszka w Kłodzku, Lądku czy Stroniu, 20 centymetrów miał na pierwszym piętrze. A potem znowu 20 centymetrów, tym razem śmierdzącego szlamu pokrywającego wszystko i sprawiającego, że to wszystko – składające się na czyjeś życie – nadawało się do wyrzucenia.

Kiedy piszę te słowa w piątek, powódź nadal trwa. W Kłodzku, Lądku, Stroniu, Lewinie, Głuchołazach i wielu mniejszych miejscowościach nie ma już zalewającej miasta wody, tylko szlam. We Wrocławiu woda w Odrze powoli opada, ale z uwagi na długość fali powodziowej stres nie mija, a mieszkańcy śledzą komunikaty, czy woda w ich kranach nadaje się do picia. W Brzegu Dolnym poziom rzeki stale wzrasta. Województwa lubuskie i zachodniopomorskie szykują się na nadchodzącą falę. Mieszkańcy zadają sobie jedno pytanie: czy wały wytrzymają. Do tego pytania jeszcze wrócę.

Ludzie

Z całej Polski płyną (choć marne to słowo) pieniądze i dary rzeczowe, a ochotnicy i ochotniczki przyjeżdżają, by usuwać skutki powodzi. W takich zrywach jesteśmy dobrzy, a w tragicznej sytuacji ludzi i miast każda złotówka i każda pomocna para rąk są na wagę złota. Wydaje się, że jest to dobrze zorganizowane i odeszliśmy już jako społeczeństwo od organizowania pomocy na zasadzie „jakoś to będzie”. Chyba pomoc wojennym uchodźcom i uchodźczyniom z Ukrainy dała nam wiedzę, jak to skutecznie zrobić: w sposób zaplanowany, minimalizujący bezsensowną pracę, dostosowany do potrzeb. Już wiemy, że zamiast kupić 1 dezodorant, 1 mydło w płynie, 1 paczkę podpasek, 10 różnych batoników i 2 ręczniki, lepiej za te same pieniądze kupić karton dezodorantów. Ktoś, kto straciłby czas na sortowanie darów, będzie mógł go wykorzystać sensowniej.

Z drugiej strony, po zniszczonych przez powódź miasteczkach grasują szabrownicy, w internecie pojawiają się kolejne fałszywe zrzutki, szerzą się teorie spiskowe dotyczące roli Czech (lub Czechów – w sumie nie wiadomo, czy brzydkie rzeczy miało zrobić państwo, czy ludzie) w wywołaniu powodzi w Polsce, a przez media przewijała się informacja o 50 (albo i 100 – zależy od medium) ofiarach śmiertelnych. Nie można też pominąć ujętego przez ABW mężczyzny, który przez kilka dni, przebrany za żołnierza, siał panikę w kolejnych miejscach, przekonując mieszkańców, że wojsko ma wysadzać wały. Potem pojawił się drugi, straszący dokładnie tym samym (także ujęty).

Czy te dwa ostatnie elementy mogą być efektem działania rosyjskich służb? Obniżanie poziomu zaufania do państwa jest z pewnością bardzo na rękę państwu, które prowadzi w Polsce wojnę hybrydową. Pojedynczy „zielony ludzik” mówiący ludziom, że polskie władze postanowiły potajemnie, bez uprzedzenia zalać ich domy, co groziłoby pozbawieniem ich życia, nie jest co prawda obcą armią na naszym terytorium, jednak osłabia nasze bezpieczeństwo w kryzysowej sytuacji. Wszak każdy polski obywatel, w którym zasieje się ziarno niepokoju i braku zaufania do państwa, w przyszłości może zaprocentować jako podatny na inne elementy propagandy albo już teraz, ze strachu, utrudniać walkę z powodzią.

Społeczeństwo

Jak zwykle w sytuacjach kryzysowych, polskie społeczeństwo zdało egzamin. Gremialnie wspieramy powodzian, a samo to słowo dla wszystkich, którzy pamiętają 1997 rok, niesie ze sobą silny ładunek emocjonalny. Wpłacamy, zbieramy, sortujemy dary w naszych miastach, jeździmy pomagać ludziom na miejscu. Trudniej przychodzi nam czekanie, aż minie pierwszy napływ ochotniczek i ochotników, żeby pojechać tam nie już, tylko za tydzień lub dwa, kiedy pomoc będzie nadal potrzebna, a chętnych mniej, ale są tacy, którzy grzecznie czekają. Poświęcenie mieszkańców i mieszkanek uszczelniających wały w swoich i sąsiednich miejscowościach, a także przyjmujących sąsiadów, których domy zostały zalane, może się wydawać bardziej naturalne, ale jest przede wszystkim niewyobrażalne.

WOŚP w ciągu kilku dni zebrał 13 milionów złotych; na dwie zrzutki dla Ośrodka Rehabilitacji Jeży „Jerzy dla Jeży” w Kłodzku w sumie wpłynęło ponad 630 tysięcy złotych. Jak przy każdej tragedii, otwieramy nasze serca i portfele. Na wysokości zadania, a właściwie znacząco powyżej niego, stanęli prezydenci i prezydentki, burmistrzowie i burmistrzynie miast i gmin ogarniętych powodzią. Ich traktuję jako emanację społeczeństwa, a nie przedstawicieli państwa. Oni (raczej) nie zawiedli. Nie spali od wielu dni, robili wszystko, by ochronić swoje miasta, miasteczka i wsie. Tylko co mieli zrobić, nawet jeśli byli najbardziej zaangażowani i ofiarni – i jak burmistrz Kłodzka, przez 4 godziny nie dostali oficjalnej informacji o tym, że tama w Stroniu Śląskim została przerwana? Woda doszła do Kłodzka po 3 godzinach, a więc jeszcze przed oficjalnym komunikatem.

Powódź dotknęła także Czechy, Słowację, Rumunię i Austrię i zagraża kolejnym państwom naddunajskim. W polskich mediach informacji o sytuacji za granicą jest jak na lekarstwo. To naturalne. Żargonowe pojęcie „trupokilometra” nie powstało bez powodu – jako ludzi interesuje nas to, co bliskie, a tragedia ludzi podobnych do nas porusza nas bardziej, niż odmiennych. Czyli bliższa koszula ciału, a woda Dunaju, która wystąpiła z brzegów, porusza nas mniej, niż robiąca to samo w którejś z polskich rzek. 

Pisząc ten tekst, próbowałam sprawdzić, czy społeczeństwa pozostałych państw dotkniętych powodzią także wykonały „pospolite ruszenie”. Znajduję informacje o solidarności i zaangażowaniu Czechów i ich prezydenta. O podobnych działaniach w Austrii nie udaje mi się znaleźć informacji. Nie oznacza to, że wzajemnej pomocy mieszkańców nie ma, ale nie jest to coś, co wybija się w mediach. Może tamtejsze społeczeństwo w pełni zdało się na państwo i jest przekonane, że to ono ma dobrze funkcjonować, a jeśli nie, to trudno?

Oczywiście chciałabym, żeby polskie państwo działało tak dobrze, żebym nie musiała się martwić, że w sytuacji kryzysowej ludzie zostaną bez pomocy. Żebym wiedziała, że moje państwo działa tak sprawnie, że wyniesioną z harcerstwa potrzebę niesienia chętnej pomocy drugiemu człowiekowi mogłabym realizować gdzie indziej i w kwestiach raczej niedotyczących fizycznej egzystencji. A jednak – być może ze względu na wychowanie – nie wyobrażam sobie, że zdrowe może być społeczeństwo, którego członkinie i członkowie nie okazują sobie solidarności w sytuacjach granicznych, a taką jest powódź. Jest wiele sytuacji, w których polskiego społeczeństwa nie lubię – za ksenofobię, za brak dbałości o dobro wspólne, za kombinatorstwo, za podatność na populistyczne hasła. A jednak ta solidarność jest czymś nie do przecenienia. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś w przyszłości w Polsce będą dobrze działać wszelkie procedury, tej troski o drugiego człowieka, choćby tylko w sytuacjach granicznych i od święta, mimo wszystko nie zatracimy.

Państwo 

Śledzę pilnie decyzje rządowego sztabu kryzysowego i nie posiadam wystarczającej wiedzy, by móc ocenić jego działanie. Nie mam wątpliwości, że teraz zrobi wszystko, żeby jak najszybciej odbudować zniszczenia, a dobra pozycja Donalda Tuska w Unii Europejskiej już zaowocowała obietnicą szybkiego przekazania Polsce 5 miliardów euro na odbudowę. Pozostaje pytanie, jak faktycznie państwo sobie z tym poradzi.

Zaniedbania państwa są wieloletnie i nie można po prostu stwierdzić, że przyczyną jest osiem lat rządów PiS-u. Tak, to PiS scentralizowało zarządzanie polskimi wodami, tworząc – jak się okazuje – niewydolne Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie. Działalność tego tworu niewątpliwie przyczyniła się do tragedii, bo to ta istniejąca od sześciu lat instytucja odpowiadała między innymi za stan tamy w Stroniu, za grożące obecnie przerwaniem wały na środkowej Odrze i za brak informowania miast (takiego jak wspomniane Kłodzko) o bieżącej sytuacji. Dodatkowo, tworząc Wody Polskie, poprzedni rząd odebrał część kompetencji samorządom, które mogłyby – mając bardziej lokalną perspektywę – również bardziej dbać o stan budowli hydrotechnicznych. A ten, jak wynika z kolejnych artykułów prasowych, bywa katastrofalny – wały porastają wysoką, niekoszoną trawą i chwastami, są rozjeżdżane przez quady i ciężarówki, a zwierzęta kopią w nich nory, co osłabia konstrukcję.

Państwo nie zdało jednak egzaminu przede wszystkim przez przedkładanie doraźnego interesu politycznego ponad dobro ogółu. Istnieje szansa, że nie doszłoby do tej tragicznej w skutkach powodzi, a przynajmniej zalania Kłodzka, Stronia i Lewina Brzeskiego, gdyby zrealizowano plan budowy 9 zbiorników retencyjnych na Ziemi Kłodzkiej. Dlaczego go nie zrealizowano? Bo został oprotestowany przez część mieszkańców (konieczne byłoby wysiedlenie 1200 z nich), dwa samorządy, a także Koalicję Ratujmy Rzeki. Ta ostatnia wskazywała, że w tak zwanej dyrektywie powodziowej istnieją inne sposoby zapobiegania powodziom, a budowa suchych zbiorników jest metodą najbardziej inwazyjną, szkodliwą dla środowiska naturalnego i lokalnych społeczności. Mnie osobiście argumenty Koalicji tym razem nie do końca przekonują, aczkolwiek, gdyby Wody Polskie właściwie dbały o tamę w Stroniu, zapewne przekonywałyby bardziej. No i akurat w tej kwestii poprzedni rząd postanowił posłuchać mieszkańców i ekologów, tyle tylko, że ani nie zbudował zbiorników, ani nie wdrożył innych elementów dyrektywy i wynikających z niej rekomendacji Koalicji Ratujmy Rzeki, a Wody Polskie dbały niedostatecznie o tamę w Stroniu.

Zaufanie

Polska nieodmiennie jest jednym z państw o najniższym poziomie zaufania społecznego na świecie. Nie mamy zaufania do innych ludzi (poza tymi z własnej rodziny i bliskiego kręgu znajomych), nie mamy zaufania do obcych (przybyszów z innych krajów), nie mamy zaufania do państwa ani – to już najbardziej – do polityków. Dezinformacja siana przez – być może – rosyjskiego wysłannika, dotycząca politycznych decyzji o wysadzeniu wałów, miała więc szansę trafić na podatny grunt, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia. Część ludzi oczywiście w to uwierzyła, bo jako społeczeństwo zdecydowanie bardziej ufamy żołnierzom niż politykom, a wizja wysadzenia wałów, by kosztem małych miejscowości chronić Wrocław, wydała się niektórym prawdopodobna. Na podkopywaniu zaufania do rządu korzysta najbardziej jeden gracz: Rosja.

Innym przykładem braku zaufania jest sprawa dewelopera z Jeleniej Góry – Cieplic. Prokuratura prowadzi śledztwo w sprawie przerwania wałów przeciwpowodziowych. W sieci pojawiają się informacje, że deweloper przekopał wał, by chronić swój ośrodek. Ten zaprzecza, wskazując, że w okolicy ośrodka nie ma żądnych wałów, a za pomocą koparki okopywał swoje domki. Nie wiem, jak było naprawdę – niech ustali to prokuratura. Wiem natomiast, że mój poziom zaufania do przedsiębiorców jest na tyle niski, że akurat tę informację łyknęłam jak pelikan.

W tym całym braku zaufania jest jeden jasny element: Straż Pożarna, tak Państwowa, jak Ochotnicza. Stały lider rankingów zaufania. Formacja, której ufa 84 procent badanych. Ludzie, którzy jadą nieraz z drugiego końca Polski, by ratować powodzian, ale też którzy – jeśli są w lokalnej OSP lub PSP – ratują swoich sąsiadów. Eksperci od zarządzania kryzysowego. Poświęcający się, skromni, skoncentrowani na swojej pracy, a raczej: służbie. Nie wiem, jak wyglądały kulisy przejęcia przez generała straży pożarnej, nadbrygadiera Michała Kamienieckiego zarządzania kryzysowego od burmistrzów Stronia Śląskiego i Lądka Zdroju i dwóch oficerów w Głuchołazach i Lewinie Brzeskim – czy przyjęli to z ulgą, czy z poczuciem niedocenienia. Nawet jeśli nie uczestniczyli w podejmowaniu tej decyzji, to przekaz płynący z PSP był skromny: dotyczył wspierania mieszkańców, docenienia ofiarnych lokalnych urzędników walczących z powodzią, wskazania konkretów, do których niezbędne jest doświadczenie. Nikt nie wlatywał w pelerynie supermena, jak lubią to robić politycy.

Rzeki, których nie ma i rzeki, które (za) bardzo są

Wspomniałam na początku, że informacja o powodzi zastała mnie nad książką poświęconą rzekom, których nie ma. To rzeki tropione przez autora w miastach i miasteczkach, na łąkach i polach, ale też w nazwach ulic, bo czasem tylko tyle z nich zostało. Wędrówka Macieja Roberta zaczyna się w Łodzi – mieście, które swoje rzeki zamknęło pod ziemią. Te rzeki zostały podporządkowane, zdominowane i wykorzystane przez człowieka i dziś trudno nawet powiedzieć, że są rzekami. Nad jaką rzeką leży Łódź – pytają zapewne nawet niektórzy Łodzianie i Łodzianki, a goście odpowiadają, że „nad żadną”. Może dziś mieszkańcy i mieszkanki Łodzi cieszą się, że w ich mieście nie miało co wylać, tak jak w Warszawie, patrząc na te nieszczęsne 20 centymetrów wody w Wiśle, na samym początku nieco tęsknie zerkaliśmy na wskaźniki z Odry.

Oczywiście, kiedy Odra ma 952 centymetrów w Brzegu, zagrożenie jest dużo bardziej namacalne, niż kiedy Wisła ma 20 centymetrów w Warszawie. Boimy się tu i teraz, wiedząc, że tak wezbrana rzeka może zakończyć nasze życie w ciągu kilku chwil. Jednak rzeka, której (prawie) nie ma, jak warszawska Wisła od paru lat osiągająca kolejne rekordy płytkości, nie jest ani trochę mniej straszna. Jeszcze ją mamy, jeszcze jest skąd nieprzerwanie czerpać wodę pitną, jeszcze nie wymarły nadwodne rośliny i zwierzęta. Rolnictwo już ma się coraz gorzej, bo cała centralna Polska boryka się z suszą hydrologiczną. Na razie doskwierać mogą nam wzrosty cen, ewentualny zakaz podlewania ogródków (no trudno) i upały, które na co dzień jakoś marnie łączą się w głowach z dramatycznie niskimi stanami rzek. Do powszechnej świadomości bardzo opornie przedziera się informacja, że odpowiedzialny za obecną powódź niż genueński wynika z niespotykanie wysokiej temperatury Morza Śródziemnego i wynikającego z tego parowania. 

Marudy będą twierdzić, że działania pojedynczej osoby niczego nie zmienią, bo złe koncerny produkują tyle ciepła, że nie warto zmieniać swoich przyzwyczajeń. „Klimatyczni sceptycy” będą przekonywać albo że żadnych zmian klimatycznych nie ma (bo przecież w styczniu był śnieg i mróz!), albo – kiedy je już dostrzegą – że człowiek nie ma na nie żadnego wpływu, to naturalne cykle i tym podobne nienaukowe bzdury. Jednak, jeśli jesteśmy lub chcemy być odpowiedzialnymi obywatelami i obywatelkami świata i Polski, to musimy zrezygnować z takiego marudzenia i przeciwdziałać dezinformacji denialistów. Musimy nie tylko zmieniać własne przyzwyczajenia (żywieniowe, ubraniowe, konsumpcyjne, transportowe), lecz także rozsądnie wybierać polityków, którzy nie będą uprawiali greenwashingu, tylko podejmowali realne działania na rzecz klimatu, w tym ochrony polskich rzek. O to może być akurat trudno, bo przed ostatnimi wyborami wszystkie partie deklarowały walkę z Zielonym Ładem, więc może przynajmniej wybierajmy takich, którzy tego typu szkodliwe deklaracje składają, tylko żeby poprawić wynik wyborczy. Musimy wybierać takich, którzy będą słyszalni w Unii Europejskiej i którzy tam będą działać na rzecz dobra wspólnego, a nie doraźnych interesów politycznych. I którzy, kiedy sztab kryzysowy zakończy swoją misję, a na południowym zachodzie Polski zostanie przywrócona stabilność, podejmą mądre decyzje nie w pespektywie kadencji czy dwóch, tylko dekad. Tak żebyśmy za 20 czy 30 lat mogli pójść na spacer brzegiem rzeki – ani nie obawiając się, że za chwilę porwie nas jej nurt, ani nie wspominając, że w tym suchym korycie rzeka kiedyś płynęła, ale nikt jej dawno nie widział. 

Przypis:

[1] Maciej Robert, „Rzeki, których nie ma”, wyd. Czarne 2023.