Anna Wyrwik: Czym jest gównodziennikarstwo? Czym różni się od dziennikarstwa? I czy dziennikarstwo jeszcze w Polsce w ogóle istnieje?

Paulina Januszewska: Istnieje, ale jako nisza w gąszczu treści niekoniecznie dobrej jakości. Bohater artykułu „Plaga gównodziennikarstwa. O kondycji autorów pogardzanych” Magdaleny Czubaszek, który ukazał się na łamach „Krytyki Politycznej” i który był dla mnie inspiracją do napisania książki, mówi: „Jakościowe dziennikarstwo jest dziś dodatkiem. Nie jest wisienką na torcie. Jest wisienką na gównie”.

Dla mnie clou gównodziennikarstwa stanowią portaloza i clickbaitoza, czyli obejmujące większość rynku mechanizmy rządzące mediami, w których taśmowo produkuje się teksty pisane na szybko i na kolanie. Zawierają często niesprawdzone informacje albo takie, które nic nie wnoszą. Bywa, że są przepisywane z mediów zagranicznych. Tematycznie dopasowują się do trendu z danego dnia, do algorytmów i tego, by się klikały. Czasem mają podkoloryzowanych czy wręcz zmyślonych bohaterów.

Z czego to wynika?

Z presji czasowej i ekonomicznej. Trzeba wyrobić normę, czyli klikalność i inne parametry mierzące uwagę odbiorców w internecie. Sprowadza się to do pisania bardzo dużej liczby tekstów w bardzo w krótkim czasie.

Osoby młode, niedoświadczone mami się obietnicą, że jak natrzaskają dużo gównotekstów, to kiedyś w końcu będą pisać wielkie i odważne reportaże. Ten moment często nie nadchodzi.

Kim jest gównodziennikarz?

Najprościej mówiąc, jest to dziennikarz wykonujący w kiepskich warunkach pracę bez sensu. To oznacza, że prawdopodobnie każdy pracownik mediów parał się gównodziennikarstwem co najmniej raz w życiu. Nie ma się co obrażać. Jesteśmy do tego mniej lub bardziej zmuszani ze względów ekonomicznych i politycznych.

Oczywiście najczęściej wykorzystuje się do tego osoby młode, niedoświadczone, niemające żadnej karty przetargowej ani wiedzy o tym, jak wygląda rynek. Mami się je obietnicą, że jak natrzaskają dużo gównotekstów, to kiedyś w końcu będą pisać wielkie i odważne reportaże. Ten moment często nie nadchodzi. 

Nie dzieliłabym jednak branży na dziennikarzy i gównodziennikarzy, bo w takich podziałach jedni pogardzają drugimi i nie ma miejsca na dialog. Jeśli zaś już jakiś podział istnieje, nie jest on – jak wielu sądzi – pokoleniowy. Choć oczywiście trzeba przyznać, że wchodzenie w dziennikarstwo w czasach przedinternetowych wyglądało zupełnie inaczej niż obecnie. Kluczowy jest tu jednak podział klasowy. Jeśli dziennikarstwo nie stanowi dla kogoś źródła zarobku, bo dobrze się urodził czy ma własne mieszkanie, może sobie pozwolić na tworzenie tylko takich tekstów, które chce pisać i które obiektywnie można uznać za ważne czy ambitne. Ci, którzy nie mają finansowego zaplecza, muszą produkować gównoteksty.

Optymalizacja kosztów powoduje, że dziś rolą dziennikarza jest nie tylko znalezienie tematu, zdobycie informacji, sprawdzenie ich i napisanie tekstu. Musi też swój artykuł opatrzyć zdjęciami, zredagować go, zrobić fact-checking, korektę, być specem od SEO.

Wspomniałaś o podkoloryzowanych czy wręcz zmyślonych bohaterach artykułów. O takich wymyślonych artykułach piszesz też w swojej książce. Czy w Polsce w ogóle istnieje fact-checking?

Są organizacje czy oddziały, które się tym zajmują, jak Demagog czy Konkret24. W redakcjach, w których pracowałam, nie ma jednak działów fact-checkingowych ani osób na stanowiskach fact-checkerów. To powszechna w branży reguła. Przed napisaniem tej książki nigdy też nie zapytano mnie, czy bohaterka albo bohater mojego tekstu są prawdziwi. Ludwika Włodek w tekście „Czy prawda nas wyzwoli”, który w 2016 roku ukazał się w „Krytyce Politycznej”, przyznała wprost: „Przez 10 lat pracy nigdy żaden redaktor, z żadnej gazety ani z żadnego portalu, nie zapytał mnie, czy to, co piszę, jest prawdą. Nigdy nikt nie sprawdził, czy moi rozmówcy naprawdę istnieją, czy fakty, o których opowiadam, rzeczywiście miały miejsce”. W mediach weryfikacją faktów zajmuje się osoba, która pisze i ewentualnie redaktor. Dziś dziennikarz to człowiek orkiestra.

Co masz na myśli?

Optymalizacja kosztów powoduje, że dziś rolą dziennikarza jest nie tylko znalezienie tematu, zdobycie informacji, sprawdzenie ich i napisanie tekstu. Musi też swój artykuł opatrzyć zdjęciami, zredagować go, zrobić fact-checking, korektę, być specem od SEO, by tekst był dobrze pozycjonowany w wyszukiwarkach. Dobrze byłoby, gdyby potrafił wypromować swoją pracę w social mediach. W efekcie coś, co robiło kilka osób, dziś spada na jedną. W 2023 roku była dziennikarka „Gazety Wyborczej” Adriana Rozwadowska powiedziała mi, że wkrótce redakcje uznają zawód korektorki i korektora za niepotrzebny. Wtedy w to nie wierzyłam. Rok później „Wyborcza” zlikwidowała dział korekty. Obawiałam się, że moja książka szybko się zdezaktualizuje, ale jest odwrotnie – spełniają się zawarte w niej prognozy. Niestety te negatywne.

Dziennikarzom przybywa obowiązków, ale to oczywiście nie ma odzwierciedlenia w wynagrodzeniach, tylko przekłada się na fatalną kondycję mediów. Materiały nie przechodzą weryfikacji ani korekty, czyli i spojrzenia drugiej czy trzeciej pary oczu, a przecież długa i samotnicza praca nad tekstem sprawia, że łatwo coś przeoczyć. Zwolnienia w mediach idą jednak w setkach osób, co oznacza, że na kolektywne tworzenie dobrych jakościowo materiałów nie ma miejsca. Xavier Woliński twierdzi, że „samodzielnie nie jesteśmy w stanie stworzyć nie tylko ołówka, ale także tekstu”. I ja się z nim zgadzam.

Dziennikarstwo lokalne uważam za najbardziej pierwotny rodzaj dziennikarstwa, ale też najtrudniejszy. Łatwo się tu komuś narazić. Dlatego uważam, że media powinny być chronione systemowo.

Piszesz, że esencją dziennikarstwa są media lokalne. Dlaczego w wielu krajach świata one wciąż istnieją, a w Polsce nie ma ich już prawie w ogóle?

Nie wszędzie. W USA w ciągu 15 lat zlikwidowano 20 procent gazet lokalnych. Szacuje się, że do 2025 roku zniknie ich aż jedna trzecia. Natomiast na zachodzie Europy, na przykład we Francji, Austrii, Szwecji, Norwegii czy Wielkiej Brytanii media lokalne działają dlatego, że są traktowane jak nieusuwalny, wspierany systemowo (między innymi legislacyjnie, finansowo) element demokracji.

Dziennikarstwo lokalne uważam za najbardziej pierwotny rodzaj dziennikarstwa, ale też najtrudniejszy. Gdy dziennikarz z wielkiego medium pisze o aferze w rządzie, ma za sobą dużą redakcję, prawników itd. Gdy dziennikarz lokalny opisuje aferę związaną z burmistrzem, jest na pierwszej linii ognia. Sprawa dotyczy ludzi, których zna prawdopodobnie z imienia i którzy prawdopodobnie zatrudniają jego krewnych. Łatwo się komuś narazić. Dlatego uważam, że media powinny być chronione systemowo.

Dziś w mediach lokalnych przejętych przez samorządy ogląda się zdjęcia ze studniówki, a nie czyta reportaż, w którym patrzy się władzy na ręce.

Kiedy media lokalne na dobre zaczęły mieć problemy?

Proces ich upadku w Polsce rozpoczął się już w latach dziewięćdziesiątych, gdy – w bardzo dużym skrócie – zostały przejęte przez zagraniczne koncerny medialne albo samorządy, które uczyniły z nich propagandówki. Dziś w mediach lokalnych ogląda się zdjęcia ze studniówki, a nie czyta reportaż, w którym patrzy się władzy na ręce. Uważam, że samorządy nie powinny mieć prawa do tworzenia własnych mediów, co najwyżej biuletynów informacyjnych. Kryzys napędziły też inne zmiany rynkowe i cyfryzacja. Gdy reklamodawcy zaczęli przenosić się do sieci, upadło wiele lokalnych gazet i rozgłośni radiowych.

W książce znalazł się wywiad z Andrzejem Adrysiakiem, który wydaje „Gazetę Radomszczańską”. Jego przykład pokazuje, że da się robić media lokalne niewygodne dla władzy i pożyteczne publicznie.

Pytanie brzmi – czy to zwiastun nowego trendu, czy wyjątek? Obawiam się, że to drugie. Dlaczego? Odpowiedzią oprócz systemowego zaplecza może być wielkomiejski charakter rynku medialnego. Andrysiak w wywiadach i książce „Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu” zwraca uwagę na masowe przeprowadzki z małych do dużych miast, bo to tam znajduje się większość struktury urzędowej, uniwersyteckiej, instytucjonalnej, kulturalnej. Nie inaczej rzecz ma się z redakcjami usytuowanymi głównie w stolicy (co na marginesie dużo mówi też o tym, że polskie media są warszawsko-centryczne i skupione na polityce ogólnopolskiej). To oznacza, że cały potencjał intelektualny/kreatywny/ideowy wynosi się z polski powiatowej do dużych ośrodków. I tam też zostaje, bo w małym mieście ma do wyboru głównie pracę na taśmie produkcyjnej albo w samorządzie, ale to drugie w zależności od tego, jak dobrze żyje się z władzą.

Nasze media nie są kolektywne, nie są odważne, nie są progresywne w myśleniu i nie są oparte na solidarności. Często powielają propagandowe schematy i przekazują to, co ludzie chcą usłyszeć.

Mam wrażenie, że branża medialna, a szerzej rynek pracy, jest kolejnym klockiem, obok zdrowia, edukacji czy mieszkalnictwa, który wypada z polskiej układanki… Czy chodzi tu o naszą mentalność? Piszesz o dysfunkcyjnym społeczeństwie, o ludziach, którzy wychodzą z dysfunkcyjnych rodzin i swe traumy przenoszą na środowiska pracy. Przez to one też stają się dysfunkcyjne. Twoja rozmówczyni, doktorka psychologii i terapeutka uzależnień Ewa Woydyłło-Osiatyńska, mówi: „Jesteśmy narodem amatorów i antyprofesjonalistów”.

Wielu ludzi w Polsce wychodzi z dysfunkcyjnych rodzin i nie ma obszarów, w których nauczyliby się zdrowych relacji z innymi. Nie jest nim szkoła, która nie uczy ani pracy kolektywnej, ani krytycznego myślenia. Dlatego nasze media nie są kolektywne, nie są odważne, nie są progresywne w myśleniu i nie są oparte na solidarności. Często powielają propagandowe schematy i przekazują to, co ludzie chcą usłyszeć, zamiast spełniać swoją podstawową rolę, czyli zdobywać informacje, sprawdzać, dlaczego coś jest takie, a nie inne, a także podważać rzeczywistość w interesie publicznym.

Rozmowa z Ewą Woydyłło-Osiatyńską była dla mnie najbardziej otrzeźwiającym elementem pracy nad książką. Nie chciałabym mówić, że jesteśmy beznadziejnym narodem i nic się nie da zrobić. Jednak kilku lekcji nie odrobiliśmy. Moja rozmówczyni zauważa, że w czasach, gdy kraje z Europy Środkowo-Wschodniej dostały pieniądze na warsztaty dla managerów, Polacy jako jedyni z nich nie skorzystali. Nasza klasa managerska – o czym pisze doktor Jakub Sawulski w książce „Pokolenie ’89: młodzi o polskiej transformacji” – jest zwyczajnie niekompetentna. Osoby na wyższych stanowiskach, nawet jeśli mają tylko namiastkę władzy, z łatwością identyfikują się z zarządem, a nie z szeregowymi pracownikami. Mimo że znajdują się na łasce właścicieli swoich miejsc pracy i w każdej chwili mogą zostać odwołani, nie wykazują solidarności z zespołem podwładnych.

Skąd taka postawa?

Myślę, że to jest pokłosie mechanizmów dziejowych – folwarczności, która w Polsce trwała bardzo długo, oraz opresji kreującego postawy bezwzględnego posłuszeństwa Kościoła katolickiego. Do tego dochodzi kolejny historyczny aspekt. O wolność i demokrację w Polsce zawsze walczyła inteligencja i to ona dużymi hasłami nadawała ton, ignorując interesy klasy pracującej lub nią zwyczajnie gardząc. Ta narracja jest cały czas powielana. Mówiąc o mediach, często rozmawiamy o Polsce, o niezależności, o demokracji, w której nie ma miejsca na przyziemne sprawy, jak godna płaca, bo o nią uprzywilejowani intelektualiści i publicyści martwić się nie muszą.

Dlaczego wciąż boimy się wyznaczenia standardów w środowiskach pracy, a w środowisku dziennikarskim szczególnie? Może dlatego, że to miejsce pracy jest półformalne.

Ewa Woydyłło-Osiatyńska mówi też: „[…] tak naprawdę musimy głośno powiedzieć sobie, że nie tylko rodziny mamy złe, ale generalnie stosunki pracy, jak i te społeczne. Godzimy się na opresję władzy, instytucji publicznych. To stamtąd płynie także wzorzec degrengolady, podlany zresztą równie opresyjnym, wspomnianym przeze mnie katolicyzmem”.

Gdy ma się już przetrącone granice w środowisku rodzinnym, a potem żyje się w społeczeństwie opartym na różnych formach opresji, zdolność do sprzeciwu jest niewielka. Autorytet szefa wydaje nam się czymś niepodważalnym tak samo, jak autorytet ojca w rodzinie czy księdza w kościele. Jedną przyczyną tego stanu rzeczy jest więc patriarchat, który rozumiem jako dominację silnych nad słabszymi, a drugą – kapitalizm, który istnieje dzięki wyzyskowi klasy pracującej, a w którym my po 1989 roku upatrywaliśmy raju. W efekcie doprowadziliśmy do wytworzenia prekariatu, zwiększenia nierówności społecznych i tego, że wielu pracodawców uważa czas pracowników za swoją własność. W słabo uzwiązkowionych i sprekaryzowanych mediach podział na panów i wyzyskiwanych chłopów widać jak na dłoni.

Czy możesz podać jakiś przykład?

Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego przygotowało projekt „Równościowe standardy pracy w redakcji” i w tym kierunku prowadziło warsztaty. Zapotrzebowanie jest duże, jednak zainteresowanie widać było głównie wśród tak zwanych szeregowych dziennikarzy, a mniejsze wśród wydawców czy naczelnych. O zarządach nawet nie wspomnę. Myślę, że to symptomatyczne. Temat fatalnych warunków pracy w mediach podejmujemy my, właśnie ci najniżsi rangą dziennikarze, ale już nie osoby na kierowniczych stanowiskach czy decydenci.

Dlaczego wciąż boimy się wyznaczenia standardów w środowiskach pracy, a w środowisku dziennikarskim szczególnie? Może dlatego, że to miejsce pracy jest półformalne. Wszyscy są ze sobą na ty. Tematy na teksty zdobywa się przy piwie. Protestujemy przeciw twardym ramom. Uważamy dziennikarstwo za wolny zawód, wręcz misyjny. Walczę z tym, ponieważ sądzę, że myślenie, że jesteśmy zbyt wyjątkowi i ważni, by obowiązywał nas jakiś kodeks, rodzi pole do nadużyć.

Gdyby wszyscy gównodziennikarze rzucili papierami, media by upadły. Jednak ja takiego buntu nie widzę.

Mam wrażenie, że wielu ludziom niezwiązanym z branżą medialną wydaje się, że to bardzo opłacalna praca. Zatem wyjaśnijmy im – ile zarabiają dziennikarze oraz na jakich umowach i warunkach pracują?

Wiele redakcji szczyci się tym, że ma etaty i nie zatrudnia osób na śmieciówkach. Prawda jest jednak taka, że liczba zwolnień rośnie, a wiele tekstów pochodzi od autorów zewnętrznych, czyli freelancerów pracujących na umowach o dzieło czy zlecenie. Oni prawie nigdy nie wiedzą, czy, ile albo kiedy dostaną pieniądze za tekst. Czasami muszą się upominać miesiącami. I tyle samo czekają na publikację.

Co do zarobków dziennikarzy, mediana według Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń Sedlak&Sedlak wynosi około 4200 złotych netto. Warto jednak podkreślić, że w tej branży panują duże dysproporcje, uznaniowość oraz brak możliwości awansu. O waloryzacji inflacyjnej nawet nie wspomnę. Jedna z dziennikarek powiedziała mi, że zarabiała niewiele ponad 4 tysiące złotych przez dwadzieścia lat! Dziennikarstwo to praca prekariacka, niepewna, niby ośmiogodzinna, ale w praktyce całodobowa. Oczywiście to nasz zawodowy, często świadomy wybór, bo zwyczajnie interesujemy się tym, co się dzieje dookoła. Ale musimy być też w pogotowiu, wiedząc, że gdy spadnie samolot, redakcja do nas zadzwoni.

Ludzie patrzą na ten zawód poprzez pryzmat gwiazd dziennikarstwa, które faktycznie dużo zarabiają. Ale to jest garstka. Praca większości dziennikarzy wygląda zupełnie inaczej. Do niskich i niewaloryzowanych pensji oraz śmieciówek dochodzą jeszcze mobbing i seksizm.

Czy dziennikarze powinni się zbuntować?

Dziennikarka Anna Kiedrzynek, która prowadziła ze mną spotkanie autorskie wokół książki, powiedziała, że gdyby wszyscy gównodziennikarze rzucili papierami, media by upadły. Jeśli zrobiłoby to kilka gwiazd dziennikarstwa czy znanych reporterów, spokojnie by przetrwały.

Jednak ja takiego buntu nie widzę. A bardzo bym chciała. Nie będę jednak gorąco nikogo namawiać, bo byłam przekonana, że epilogiem do napisania książki będzie zakończenie przeze mnie pracy w mediach i znalezienie normalnej pracy, czyli w miarę dobrze płatnej, stabilnej, niewycieńczającej fizycznie i psychicznie. Na przykład przy opisywaniu kosmetyków. Jednak mimo gniewu wciąż nie potrafię tego rzucić. Nie wiem, czy to kwestia toksycznej relacji z pracą i nieumiejętność wyjścia z niej, czy naiwny idealizm. W wywiadzie dla „Dwutygodnika” powiedziałam, że pewnie gdybym poszła do firmy z pomadkami, szybko wytknęłabym im, że testują je na zwierzętach i by mnie wyrzucili. Nie mam dobrej odpowiedzi. Buntujcie się, jeśli macie na to przestrzeń, a na pewno w pierwszej kolejności zapiszcie się do związku zawodowego.

Jest jeszcze jedna sprawa. Przez osiem lat rządów PiS-u w mediach najważniejsze stało się to, by odsunąć ich od władzy, by bronić niezależności dziennikarskiej. PiS odsunięte, ale niezależność wciąż zagrożona. Może to jest właśnie moment na znalezienie w sobie śmiałości, by upomnieć się o własne prawa? Wątpię, ale nie wykluczam.

Jaka zatem przyszłość czeka dziennikarstwo w Polsce?

Możliwe, że media pójdą w kierunku rozdrobnienia finansowego i będą powstawać za pomocą serwisów typu Patronite. Jednak widzę tu pewnie zagrożenie. Jeśli bowiem instytucjonalne, tradycyjne dziennikarstwo upadnie, nie mamy pewności, że to niszowe będzie robić rzetelne materiały. Nie mamy pewności, że będzie mieć zasoby i odwagę, by prowadzić śledztwa dziennikarskie. To się raczej nie uda.

Nie chcę siać paniki, ale niestety zagrożenie upadku dużych mediów istnieje… Jednym z największych problemów jest dziś branża cyfrowa, która kradnie treści dziennikarskie. Cieszę się, że potrafiliśmy się zsolidaryzować w walce o prawa autorskie, choć nie wierzę, że państwo stanie się silnym wsparciem dla wydawców. Ważna jest rosnąca świadomość oraz dyskusja o równości i prawach pracowniczych, którą napędzają młodzi, którzy nie wierzą w kapitalizm i w to, że praca ma być najważniejsza i kosztem całej reszty. Szansę dla dziennikarstwa widzę też w książkach. Wielu reporterów spełnia się, prowadząc śledztwa, w ramach pisania już nie artykułów, a właśnie większych form. Czy jest to rzecz opłacalna? Średnio. Ale być może tam jest potencjał.

Jeśli miałabym wymienić swoje trzy marzenia związane z branżą medialną, byłaby to większa solidarność wśród dziennikarzy, wyższe uzwiązkowienie, a także edukacja medialna całego społeczeństwa.

Książka:

Paulina Januszewska, „Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2024.