Wśród starych sowieckich dowcipów o telefonach do Radia Erywań jest też ten, w którym słuchacze pytają, „jakie jest najbardziej niezależne państwo na świecie?”. Odpowiedź Radia brzmi: „Mongolia – bo nic od niej nie zależy”.

Wobec tego, co od roku dzieje się na Bliskim Wschodzie, Europa jest mniej więcej w pozycji Mongolii, głównie w rezultacie podziałów i braku woli politycznej. Jednocześnie znaczenie wydarzeń oraz ich potencjalne konsekwencje dla europejskiego bezpieczeństwa i politycznej wiarygodności są kluczowe. Pozostaje zatem próba zrozumienia dynamiki wypadków i nazwania zjawisk.

Skala i konsekwencje masakry

7 października ubiegłego roku uzbrojone oddziały Muzułmańskiego Ruchu Oporu (Hamasu) – rządzącego Gazą od 2007 roku – uderzyły na izraelskie posterunki graniczne, a następnie dokonały masakry w okolicznych miejscowościach. Bilans tego dnia to 251 uprowadzonych, 379 poległych, 796 zamordowanych, około 3500 rannych, a także dziesiątki tysięcy Izraelczyków dotkniętych osobistą tragedią oraz miliony w stanie szoku.

Najnowsza historia Bliskiego Wschodu nie zaczęła się jednak 7 października. A to, co stało się tego dnia, „nie wydarzyło się w próżni” (jak zauważył sekretarz generalny ONZ António Guterres), tylko w kontekście niemal sześćdziesięciu lat izraelskiej okupacji terytoriów palestyńskich oraz szenastu lat blokady Gazy. Jednak, nawet uwzględniając ten kontekst, było to wydarzenie bez precedensu, ze względu na skalę masakry i jej konsekwencje. Powagę tych ostatnich oddają dwa cytaty z wysokich rangą amerykańskich urzędników. Jeszcze we wrześniu 2023 roku doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Jake Sullivan, twierdził, że Bliski Wschód jest – mimo problemów – „spokojniejszy niż kiedykolwiek w ciągu poprzednich dwóch dekad”. Natomiast już w styczniu 2024 roku sekretarz stanu Antony Blinken, alarmował, że sytuacja w tym regionie jest „najniebezpieczniejsza od 1973 roku”. I tylko jeden z nich miał rację.

W maju 2023 roku Izrael uroczyście obchodził 75-lecie istnienia. Pięć miesięcy później walczył o życie własnych obywateli na własnym terytorium i przegrał. 7 października był więc dla niego nie tylko nagromadzeniem indywidualnych tragedii, lecz także uderzeniem w podstawy państwa. Oczywiste było zatem, że odpowie nieproporcjonalnie. A jego celem nie będzie powrót do status quo ante, tylko zasadnicza zmiana sytuacji, zarówno w Gazie, jak i w całym regionie. Zwłaszcza odkąd 8 października ostrzały (w ramach solidarności z Gazą) rozpoczął także libański Hezbollah.

Kryzysy, szanse i okna możliwości

Jakkolwiek nieadekwatnie wobec rozmiaru tragedii może to zabrzmieć, sytuacja, w jakiej po zamachu znalazło się państwo żydowskie, była podręcznikowym przykładem ulubionego przez coachów motywacyjnych sloganu: „kryzys jako szansa”. Zwłaszcza że pojawiło się też przy tym stosowne „okno możliwości”.

Z jednej strony bowiem Izrael poniósł porażkę, z której konsekwencjami jego obywatele będą żyli przez dziesięciolecia. Z drugiej – został tak głęboko osłabiony, że znalazł się w sytuacji przymusu ruchu, uzyskując przy tym możliwość zaatakowania przeciwników w sposób, jaki w innych okolicznościach nie byłby możliwy.

Po pierwsze, liczba ofiar i okrucieństwo Hamasu uczyniły z 7 października wydarzenie niejako z odrębnego porządku, którego nie można zaklasyfikować do kategorii „kolejnej odsłony konfliktu izraelsko–palestyńskiego”. W efekcie dla znacznej części międzynarodowej (a przynajmniej zachodniej) opinii publicznej skomplikowana na co dzień rzeczywistość Bliskiego Wschodu uległa uproszczeniu do klarownego schematu napastnik–ofiara.

Argumenty propalestyńskich aktywistów, że punktem wyjścia jest izraelska przemoc były mniej przekonująca niż zdjęcia martwych młodych ludzi. I to pomimo tego, że okupacja Izraelczyków jest okrutna, zinstycjonalizowana i dehumanizująca wobec Palestyńczyków. Codzienność tej rzeczywistości skutkowała również tym, że rzadko było ona obecna na nagłówkach gazet. W konsekwencji, Izrael początkowo zyskał ze strony Stanów Zjednoczonych i Europy mandat do działań idących znacznie dalej niż w przeszłości.

Po drugie, wydarzenia na Bliskim Wschodzie zbiegły się ze szczególnym momentem politycznym za Oceanem. Głównym decydentem pozostawał Joe Biden – nazywający się „dumnym irlandzko-amerykańskim syjonistą” i wyjątkowo proizraelski, nawet jak na amerykańskie standardy. Co więcej, wszystko działo się w warunkach prezydenckiej kampanii wyborczej, w której starzejący się prezydent wypadał blado, a Donald Trump punktował go za słabość na arenie międzynarodowej, czego atak Hamasu miał być rzekomo jednym z licznych dowodów. Na dodatek demonstracje lojalności wobec izraelskiego sojusznika są w amerykańskiej kulturze politycznej warunkiem sine qua non dla każdego pretendenta do prezydentury.

W efekcie Amerykanie – od ponad dekady konsekwentnie dążący do ograniczenia obecności na Bliskim Wschodzie – natychmiast udzielili Izraelowi wsparcia militarnego i dyplomatycznego. Uzyskali jednak przy tym ograniczony wpływ na postępowanie sojusznika. Zaś pomimo wielokrotnego rozczarowania izraelskimi działaniami, do czasu listopadowych wyborów, nie mogą pozwolić sobie na zmianę kursu.

Po trzecie, to, że do konfrontacji między Izraelem a frakcjami palestyńskimi w Gazie przyłączyła się oś proirańska (Hezbollah, jemeński ruch Huti, ugrupowania szyickie w Iraku), dostarczyło premierowi Benjaminowi Netanjahu argumentu na potwierdzenie tezy, którą stawiał przez większość swojego politycznego życia. A mianowicie, że źródłem całego zła w regionie jest Iran a wszystkie zagrożenia bezpieczeństwa Izraela związane są właśnie z Teheranem.

Triada Netanjahu

Połączenie tych trzech okoliczności pozwoliło władzom w Jerozolimie na rozdzielenie frontów i sekwencjonowanie walki, od najsłabszego przeciwnika do najsilniejszego. I tak – korzystając z amerykańskiego parasola dyplomatycznego i militarnego – Izrael rozpoczął od inwazji Strefy Gazy. Nie musiał przy tym przesadnie przejmować się kosztami humanitarnymi, ani obawiać dużej eskalacji na innych frontach.

Zarazem jednak od Hezbollahu nie tylko przyjął wyzwanie, lecz także systematycznie podnosił stawkę, mówiąc niejako: „Chcecie strzelać? To postrzelajmy!”. Według danych amerykańskiej organizacji ACLED (monitorującej konflikty zbrojne) spośród ponad 10 tysięcy uderzeń wymienionych między państwem żydowskim a Hezbollahem w okresie 7 października 2023 – 20 września 2024, to pierwsze odpowiadało za ponad 80 procent z nich.

Wreszcie – po niemal roku od zamachu – to Liban stał się głównym teatrem izraelskich działań. Dalej były wybuchające pagery, krótkofalówki, likwidacja większości kierownictwa Hezbollahu, ciężkie bombardowania Bejrutu i operacja lądowa w południowej części kraju. Równolegle Izraelczycy konsekwentnie zwiększali presję na Iran. Ich działania, takie jak zbombardowanie irańskiego konsulatu w Damaszku w kwietniu (z irańskimi generałami w środku), zabicie Isma’ila Hanijje (politycznego przywódcy Hamasu) w Teheranie w lipcu oraz przywódcy Hezbollahu Hasana Nasrallaha pod koniec września miały jeden wspólny mianownik – publiczne upokarzanie Iranu. W rezultacie, Iran znalazł się w – nielubianej przez siebie – sytuacji przymusu ruchu. A także konieczności odejścia od wygodnej formuły działań cudzymi rękami z dala od swoich granic. Efektem były dwa ostrzały izraelskiego terytorium – pierwszy w kwietniu i drugi, bardziej zmasowany, w październiku, które – jakkolwiek niewiarygodnie by to z europejskiej perspektywy zabrzmiało – są zwycięstwem premiera Netanjahu.

Zwodnicza przewaga

Po latach starań polityk ten osiągnął koniunkcję czynników, o którą mu zawsze chodziło – ma po swojej stronie pozbawionych ruchu Amerykanów, po przeciwnej zaś zdegradowany Hezbollah oraz słabych wewnętrznie Irańczyków, którzy swoim atakiem dostarczyli mu pretekstu do zmasowanego odwetu.

Jaki ten odwet będzie – pozostaje się domyślać. Izraelczycy mają jednak poczucie, że gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. A nagroda główna – na przykład w postaci obalenia irańskiego reżimu, a przynajmniej korzystnej zmiany sytuacji w regionie, jest w ich zasięgu. Nie będą się zatem ograniczać. I dopóki wygrywają, nie odejdą od stołu.

Mogą też jednak – jak w każdej grze – przelicytować. Trudno kontrolować eskalację działań zbrojnych, a wojna już teraz generuje ogromne koszty dla Izraela. Zwłaszcza że słynna izraelska chucpa (w uproszczeniu mieszanina brawury i bezczelności) stojąca za wieloma sukcesami tego państwa, miewa w sobie nieraz wyraźny rys pychy. A to właśnie ona stała za porażką z 7 października.

 

* 15.10.2024, 11:14 – w tekście zostały przywrócone fragmenty, które zostały usunięte w wyniku pomyłki redakcyjnej.