Jak nazwać stan, w jakim znajduje się obecnie polska demokracja? Przy pomocy jakich metafor należałoby opisać kondycję polskiego państwa po ośmiu latach rządów Zjednoczonej Prawicy i roku nowej koalicji? Co dzieje się z potencjałem obywatelskiej energii uruchomionym 15 października zeszłego roku?
Demokracja strachu
Mimo że w demokracji zmiana władzy nie powinna być niczym nadzwyczajnym, sytuacja w Polsce nie jest pod tym względem typowa. Rekordowa frekwencja wyborcza, która tak zachwyciła większość politologów, wydaje się raczej miernikiem tego, jak głębokiej polaryzacji uległa nasza wspólnota. Polska demokracja stała się demokracją strachu, to znaczy ustrojem, w którym przeważająca większość obywateli obawia się, że do władzy mogliby dojść „ci drudzy”.
Podstawowe pojęcia i hierarchia wartości po obu stronach barykady wydają się odmienne. Samo w sobie to również nie powinno być niczym nadzwyczajnym, skoro liberalna demokracja opiera się nie tylko na dialektyce wolności i równości, ale obejmuje również różne rozumienie tych wartości.
Owa „nietypowa” „nadmiarowa” linia podziału, o którą mi chodzi, przebiega więc gdzie indziej niż tradycyjny podział na liberałów i konserwatystów. Ma bardziej fundamentalny charakter. Ruchy nazywane populistycznymi nie widzą siebie jako partii stanowiących część demokratycznej całości, ale uznają, że są reprezentantem istniejącej niejako poza obecnym porządkiem politycznym wspólnoty. W tym sensie spełniają opisaną przez Hannah Arendt definicję „partii ponad partiami”. Z kolei ugrupowania antypopulistyczne zmuszone są zepchnąć na dalszy plan swoje partykularne tożsamości i stawać w obronie całości liberalno-demokratycznego ładu, ponieważ właśnie jako całość jest on podważany.
Zauważmy, że ukształtowany w wyniku wyborów nowy układ w parlamencie doskonale odzwierciedla kluczową oś, wokół której podzieliło się (lub zostało podzielone) społeczeństwo. Po jednej stronie mamy więc koalicję obrońców liberalnej demokracji, od konserwatystów aż po postępowców. Po drugiej – zwolenników demokracji nieliberalnej czy też, by użyć innego nośnego terminu, demokratycznego suwerenizmu. Wskazuje to, że wyzwanie, przed którym stoimy, ma charakter ustrojowy, dotyka najważniejszych zasad wspólnoty politycznej.
Demokracja stanu wyjątkowego
W tym sensie mówienie o „populizmie” wydaje mi się mylące i pozbawione ostrości potrzebnej do opisania tego, z czym mamy do czynienia. Zgodnie ze słownikową definicją populista to ktoś, kto popiera lub lansuje idee oraz zamierzenia zgodne z oczekiwaniami większości społeczeństwa. W tym sensie demokracja pozbawiona populizmu brzmi trochę jak sucha woda albo żelazne drewno. Zagrożenie, jakie reprezentują politycy PiS-u (a do pewnego stopnia również Konfederacji), bynajmniej nie polega na tym, że zanadto schlebiają pragnieniom ludu. Aby zrozumieć istotę tego zagrożenia, należy dokładnie określić instytucjonalne i ustrojowe cele ich polityki.
Przed kilkoma laty na łamach „Przeglądu Politycznego” zaproponowałem, aby budowany przez PiS ustrój polityczny określić mianem „demokratycznej dyktatury”. Przez dwie kadencje swoich rządów Zjednoczona Prawica przeprowadzała pełzający zamach stanu, czyli podejmowała próbę faktycznej zmiany ustroju państwa bez formalnego przekształcenia jego oficjalnego porządku prawnego. Wymagało to zniesienia niezależności określonych instytucji i podporządkowania ich w pełni woli partii. A z drugiej strony – punktowego i czasowego zawieszania przepisów prawa decyzją rządzących. Innymi słowy, kluczowe było, aby tam, gdzie uznano to za konieczne lub pożądane, dawało się rządzić „bez żadnego trybu”.
W efekcie, odwołując się do woli demokratycznego suwerena, Zjednoczona Prawica de facto uzurpowała sobie rolę analogiczną do tej, jaką w starożytnym Rzymie przyznawano dyktatorowi. Przypomnijmy, że mógł on działać poza regułami istniejącego prawa – ale wyłącznie w określonym z góry okresie czasu. Co więcej, sama intencja nadania dyktatorskich prerogatyw miała źródło w przekonaniu, że w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia obowiązujące na co dzień normy okażą się niewystarczające. Dyktatura była więc nadzwyczajnym środkiem mającym za cel rozwiązanie nadzwyczajnego problemu.
Rozwiązanie ustrojowe forsowane przez Kaczyńskiego et consortes zmierzało do ustanowienia swoistego dualizmu. Na jednym poziomie mamy normalnie obowiązujące reguły prawa (ustrój Rzeczypospolitej formalnie nie został zmieniony); na drugim obowiązuje logika stanu nadzwyczajnego, w ramach której reguły z pierwszego porządku przestają obowiązywać.
Nie ma w tym żadnego przypadku: filozoficznym mistrzem polskiej prawicy pozostaje Carl Schmitt, niemiecki jurysta, który definiował suwerenność właśnie jako zdolność do zawieszenia obowiązujących normalnie reguł. Zgadzam się więc z Przemysławem Czaplińskim, który w opublikowanej przez Fundację Batorego pracy zbiorowej „Prawda po wyborach 15 października 2023” pisze, że „kluczowy dla prawicy pomysł na sprawowanie rządów” polegał na „zatarciu granicy między demokracją a stanem nadzwyczajnym. Stworzona w ten sposób demokracja stanu wyjątkowego nie jest już tylko pokusą albo ukrytym we wnętrzu demokracji zatrutym ziarnem. Jest realną, wprowadzoną w życie, sprawdzoną na kilka sposobów modalnością polskiej demokracji”.
Oznacza to, że pęknięcie nie dotyczy jedynie polskiego społeczeństwa, ale że znalazło swoje odzwierciedlenie w stanie państwa. Przykładem są instytucje, które wciąż istnieją pod wyniesioną z ancien régime’u nazwą, ale których nie sposób już traktować tak, jak gdyby faktycznie spełniały przewidzianą dla nich w konstytucji rolę (głównie w obszarze władzy sądowniczej – Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Krajowa Rada Sądownictwa – ale nie tylko). Prawicowa rewolucja skutecznie zmieniła ich status, czyniąc z nich instrument posłuszny woli jednej partii.
Rząd Donalda Tuska staje tym samym wobec tego, co odnosząc się do tytułu klasycznej książki Jerzego Szackiego, można nazwać „kontrrewolucyjnym paradoksem”. Jak nowa władza ma odnosić się do dokonanych wbrew Konstytucji zmian, skoro jednocześnie są one bezprawne i faktyczne? Czy polityka „cofania faktów” sama nie powtarza rewolucyjnego schematu oraz nie napędza dodatkowo i tak rozpędzonej już ponad miarę dynamiki politycznego sporu? Z drugiej strony: czy przejście nad owymi faktami do porządku dziennego nie jest dla społeczeństwa głęboko demoralizujące i czy nie utwierdza obywateli w przekonaniu, że prawo można bezkarnie łamać? Wreszcie, skąd gwarancja, że ustanowiona przez PiS nowa modalność demokratycznej polityki nie przejdzie do stałego repertuaru wykorzystywanych przez każdą nową władzę chwytów, jak stało się już choćby w przypadku kryzysu na granicy? Na żadne z tych pytań nie ma prostej odpowiedzi.
Co gorsza, jest absolutnie jasne, że opisana tu sytuacja współistnienia normalnego porządku prawnego oraz stanu nadzwyczajnego sama w sobie nie może zostać zażegnana normalnymi środkami. Przeciwnie: z definicji stanowi sytuację nieobjętą jakąkolwiek regułą, żaden porządek prawny nie może bowiem zakładać stanu, w którym jednocześnie obowiązuje i nie obowiązuje.
Jak stwierdza filozofka Małgorzata Kowalska we wspomnianej książce „Prawda po 15 października 2023”, kluczowym wyzwaniem zarówno dla obecnie rządzących, jak i dla pragnących sprawiedliwie ocenić ich działania obserwatorów okazuje się zatem „sprzeczność między liberalno-demokratycznymi celami a autorytarnymi metodami ich osiągnięcia”. Innymi słowy, wydaje się, że znieść dualizm pomiędzy normalnie funkcjonującą demokracją a stanem nadzwyczajnym można, jedynie sięgając po nadzwyczajne środki.
Stanowi to jednak działanie podwójnie niebezpieczne pod względem politycznym. Po pierwsze, grozi tym, że skoro zarówno próby podważenia porządku konstytucyjnego państwa, jak i jego przywrócenia stosują logikę stanu wyjątkowego (pierwsza z własnej woli, druga z konieczności), to z perspektywy opinii publicznej zamazana zostanie granica pomiędzy działaniem w ramach prawa i bezprawnym. W rzeczy samej, odkręcanie i zakręcanie butelki to czynności, które z zewnątrz są do siebie bliźniaczo podobne, mimo że różnią się diametralnie zarówno punktem wyjścia, jak i celem, do którego zmierzają. Po drugie, ryzyko polega na tym, że cel zostanie pogrzebany przez środki, po jakie sięgnięto, aby go zrealizować.
Moment populizmu
Owo podwójne zagrożenie określa stan, w jakim się obecnie znajdujemy. Proponuję nazwać je „momentem populizmu” – skoro słowo „populizm” na dobre weszło już do słownika współczesnej debaty. Moment ten nie dotyczy jakiejś części naszej sceny politycznej, ale jej całości, zaś jego stawką jest przyszły kształt demokracji jako ustroju politycznego.
Po zeszłorocznych wyborach ów moment bynajmniej nie został osłabiony, ale przeciwnie, jedynie się nasilił. Do jego istoty należy swoista normalizacja logiki stanu wyjątkowego, a więc sytuacja, w której sięganie po pozaprawne środki w celu rozwiązywania kolejnych kryzysów stanowi konieczność lub, w najlepszym razie, pokusę.
Moment populizmu to wreszcie stan, w którym coraz bardziej dopuszczalne staje się stosowanie przemocy. Wymowny jest tu fakt, że dwa ostatnie tego rodzaju akty w szeroko rozumianym świecie zachodnim były wymierzone przeciwko populistom – mam na myśli zamachy na Roberta Fico i Donalda Trumpa. Czy można zasadnie twierdzić, że do obydwu tych wydarzeń doprowadziła retoryka liberałów, którzy wspomnianych polityków opisywali jako egzystencjalne zagrożenie dla demokracji? Można. Czy jednak oznacza to, że ani Fico, ani Trump nie stanowią tego rodzaju zagrożenia? Niewątpliwie je stanowią. I na tym właśnie polega dramat: znaleźliśmy się w sytuacji, w której nazywanie rzeczy po imieniu może potencjalnie prowadzić do aktów przemocy, ponieważ odsłania egzystencjalny charakter współczesnego konfliktu politycznego. Jest tak nie tylko w Polsce, ale w większości zachodnich społeczeństw.
Jak wyjść z tej sytuacji? Jak przełamać logikę momentu populizmu? Czytelnika, który w tym miejscu spodziewa się prostych i skutecznych recept rozczaruję – nie potrafię ich wskazać. Istotne wydaje mi się jednak, aby przynajmniej spróbować określić bardzo ogólne kierunki przemian.
Przede wszystkim: nie ma powrotu do tego, co było. Modernizacyjny konsensus, który określał główny nurt polskiej polityki w okresie transformacji, uległ wyczerpaniu. Nie można już „iść za Europą” czy „iść ku Zachodowi”. Europa przestała być modernizacyjnym mitem, a Polska stanowi jej część. Zamiast kopiować rozwiązania od innych, musi samodzielnie określić, jaki kształt chciałaby nadać własnej przyszłości. Oznacza to konieczność wyjścia poza schemat, poza doraźność. Jednym z czynników budujących wiarygodność PiS-u pozostaje to, że jego liderów nie można posądzać o modernizacyjny konformizm.
Skoro kryzys dotyczy liberalnej demokracji jako ustroju politycznego, należy dokonać w nim odważnych, fundamentalnych przewartościowań. Po pierwsze, w sferze ekonomicznej warto położyć większy nacisk na solidarność społeczną i konieczność zmniejszenia dystansu pomiędzy dynamicznie rozwijającym się centrum a pozostającymi w tyle peryferiami. Realna (acz niewystarczająca) poprawa warunków życiowych tych ostatnich stanowi, czy to się komuś podoba, czy nie, realną zasługę Prawa i Sprawiedliwości.
Po drugie, kluczową aspiracją wydaje się nie tylko posiadanie sprawnego państwa z silnymi instytucjami, ale również poczucie obywatelskiej sprawczości. Jak podkreśla Zofia Krajewska, jedna z najmłodszych autorek z cytowanego tomu Fundacji Batorego, „jeśli zmiana w sposobie uprawiania polityki zatrzyma się na poziomie poprawy kultury sejmowej i języka debaty, potwierdzi to argumenty m.in. młodego pokolenia co do bezsensowności jego zaangażowania”. Małgorzata Kowalska słusznie zauważa z kolei, że demokracja „umiera w warunkach masowego odpolitycznienia, gdy jednostki zamykają się w sferze prywatnej. Wymaga przekonania, że od polityki wiele zależy i można dzięki niej wiele zmienić – lub, przeciwnie, zachować, przeciwstawiając się zmianom uważanym za złe. Demokrację zabija również odrywanie porządku prawnego od woli obywateli, postrzeganie go jako autonomicznego lub narzuconego przez jakieś zewnętrzne siły (choćby tak cywilizowane jak europejskie elity i trybunały)”.
Jeżeli moment populizmu oznacza nasilenie polityczności w rozumieniu Carla Schmitta, odpowiedzią może powinno być wzmocnienie działania politycznego w znaczeniu Hannah Arendt. Zamiast kłaść nacisk na suwerenność rozumianą jako zdolność zawieszenia obowiązującego porządku prawnego, być może należy stworzyć mechanizmy wzmacniające suwerenność rozumianą jako rzeczywisty udział obywateli w sprawowaniu władzy. Czy nie warto spróbować rozszerzyć konsultacji społecznych, przemyśleć stworzenia nowych instytucji obywatelskich, zbudować praktyki pozwalające obywatelom na większe zaangażowanie w sprawy publiczne? Słowem: czy momentu populizmu nie zrodził kryzys liberalnej demokracji polegający na tym, że zamknięta w swojej prywatnej sferze jednostka zaczęła dominować nad działającym wraz z innymi we wspólnym świecie obywatelem?
Być może tym, czego potrzebujemy, jest właśnie tego rodzaju korekta w duchu liberalnego republikanizmu. Byłby to, jak sądzę, powrót do zapomnianej, ale zawartej przecież w samym sercu współczesnej demokracji obietnicy. Nie obietnicy ekonomicznego dobrobytu, bezpieczeństwa ani nawet indywidualnego szczęścia, ale obietnicy par excellence politycznej: bycia wolnym obywatelem, który wraz z innymi decyduje o wspólnym losie.