Brneński zegar astronomiczny (Brněnský orloj). Fot. Radler59. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)

W namiętnie ćwiczonej przez wszystkie nacje sztuce porównywania narodowych zalet i przywar sąsiedzi zawsze zajmują wyjątkowe miejsce. W Polsce na pierwszy ogień idą, rzecz jasna, Niemcy i Rosjanie. Nasze niełatwe z nimi, by ująć sprawę eufemistycznie, historyczne relacje powodują, że mamy na ich temat cały zestaw mniej lub bardziej trafnych spostrzeżeń, które w perspektywie porównawczej działają zazwyczaj na naszą korzyść. Zwłaszcza jeśli używamy dużych historycznych uogólnień. Innymi słowy, Niemcami („bo to byli zbrodniarze”) i Rosjanami („bo to byli i są zbrodniarze”) w łatwy sposób poprawiamy swoją samoocenę.

Czesi również potrafią nas wprawić w dobry nastrój („to ci, co, w przeciwieństwie do nas, nie walczyli”), ale nasz stosunek do południowych sąsiadów od lat się komplikuje. Coraz więcej z nas Czechom najzwyczajniej w świecie zazdrości: humoru, luzu, dystansu, umiejętności cieszenia się drobnymi przyjemnościami, zsekularyzowanego państwa i wreszcie – dobrego samopoczucia w byciu małym, a jednocześnie cywilizowanym narodem. W takim ujęciu wszystko, co czeskie wydaje się idyllicznym przeciwieństwem polskiego cierpiętnictwa, mesjanizmu, kościółkowości i podszytej poczuciem krzywdy megalomanii, co potwierdzają – jak część z nas lubi wierzyć – i czeski film, i czeska literatura.

Ile w tym prawdy, a ile stereotypu? O tym trochę dalej. Tu przyznam się tylko, że też łapię się na tej zazdrości. Czechy na wielu poziomach wydają mi się krajem o wiele mniej straumatyzowanym i o wiele bardziej skrojonym na ludzką miarę niż Polska. Jest w nich jakaś swojskość, lokalność, łagodność. Przynajmniej tak to wygląda z daleka.

Nie tylko Praga

No właśnie, z daleka. Dobrze jednak czasami skrócić dystans do naszych czeskich sąsiadów, żeby spojrzeć na nich we właściwych proporcjach. I dobrze robić to w sprawdzonym towarzystwie. Na przykład Michała Tabaczyńskiego, którego reportażowo-eseistyczna książka „Święto nieważkości. Morawy” wydana w znakomitej serii Sulina już na wstępie wprowadza ważną korektę do stereotypowego ujęcia Czech. Te ostatnie, często zupełnie nieświadomie, zwykliśmy bowiem widzieć przez pryzmat jednego miejsca – Pragi. Weźmy dziedzinę mi najbliższą – literaturę. Jeśli spojrzymy z lotu ptaka, niemal wszystkie ważni czescy pisarze współcześni pochodzą lub tworzyli głównie w tym mieście: Čapek, Hašek, Seifert, Hrabal, przedemigracyjni Kundera i Škvorecký, Havel, Ota Pavel, Topol, Denemarková. Podobnie czeska polityka wydaje się robiona głównie tutaj (mieliśmy przecież „praską wiosnę”, a nie bardziej ogólnie – „czeską”). Stąd już bardzo blisko do przekonania, że i czeska historia sprowadza się tak naprawdę do perypetii mieszkańców stolicy.

Tabaczyński zaburza ten jednostronny obraz Czech, zabierając nas w podróż do miejsca niby znanego, a jednak dziwnie egzotycznego. Morawy bowiem co i rusz każą nam rewidować nasze wyobrażenia o ojczyźnie dobrego piwa i wojaka Szwejka.

Po pierwsze – na polu czysto literackim. Autor, jak przystało na pisarza i tłumacza, znaczną część książki poświęca właśnie ludziom pióra i pokazuje, że istnieje lub istniało całkiem żywe środowisko pisarskie poza Pragą. A nawet więcej – że Praga zawdzięcza Morawom więcej, niż można to wywnioskować po pobieżnym przeglądzie najważniejszych tytułów w czeskiej literaturze. Mało kto przecież pamięta, że Hrabal i Kundera korzeniami tkwią właśnie w Morawach. Hrabal spędził tam (w Brnie-Židenicach w domu swoich dziadków) trzy pierwsze lata swojego życia. I co prawda sam Tabaczyński przyznaje, że czas tego wczesnego dzieciństwa był w umyśle pisarza „okresem głębokiej niepamięci” i nigdy nie pojawi się bezpośrednio w jego twórczości, jednak zaraz dodaje, że zmitologizowany w książkach autora „Święta przebiśniegu” Libień był dalekim powidokiem morawskiego domu dziadków. W końcu nie bez przyczyny Hrabal zanotował kiedyś takie oto pełne nostalgii słowa: „Ratowało mnie zawsze wspomnienie domu babci w Żidenicach, tam było wszystko tak, jak wtedy, kiedy się urodziłem”.

Podobnie rzecz się miała z Kunderą: urodził się w stolicy Moraw, Brnie, i też praktycznie nie wspominał o tym miejscu w swoich książkach. Z tą różnicą, że w Brnie będzie mieszkał całkiem długo, do czasu rozpoczęcia studiów w Pradze, a więc w kluczowym okresie kształtowania się swoich literackich i artystycznych gustów. To tu zachwycał się surrealistyczną poezją Vítězslava Nezvala (zaczynał w końcu jako poeta), tu również poprzez swojego ojca, kompozytora i wykładowcy brneńskiego konserwatorium zetknął się z muzyką tak ważnego dla niego Janačka. Z Brna jednak uparcie próbował uciec. Najpierw, jak pisze Tabaczyński, fizycznie, na studia do Pragi. Potem literacko – wymazując ze swoich wczesnych opowiadań z tomu „Śmieszne miłości” wszelkie brneńskie ślady. Wreszcie kulturowo – opuszczając nie tylko Brno, ale po prostu Czechy – czeski język i czeskie tematy. Być może uciekał dlatego, zastanawia się autor „Święta nieważkości”, że chciał uniknąć etykiety bycia z miejsca, które – jak przyznawał sam Kundera w jednym z wywiadów – jest „gdzie indziej”, z czeskiej prowincji.

Hrabal i Kundera, choć najbardziej znani, nie wyczerpują jednak całego morawskiego pejzażu literackiego i artystycznego. Tabaczyński to doskonale wie i poświęca im jedynie jeden wspólny tekst. Znaczenie więcej, i ciekawiej, pisze o innych autorach. Poecie Janie Skácelu, który spędził w Brnie całe twórcze życie, złamane przez reżim komunistyczny po stłumieniu Praskiej Wiosny (od 1970 roku Skácel był objęty zakazem druku). Artystce Helenie Bochořákovej-Dittrichovej, autorce słynnej serii drzeworytów „Z mojego dzieciństwa” będących zapowiedzią późniejszych powieści graficznych. Czy też nietypowym księdzu katolickim i pisarzu Jakubie Demlu, który mieszkał morawskim Tasovie i tworzył niedającą się zaklasyfikować literaturę o surrealistycznej i ekspresjonistycznej poetyce.

Melancholia i wizja nowego człowieka 

Literatura i sztuka to jednak nie wszystko. Tabaczyński jest w końcu specjalistą od melancholii (tłumaczył Roberta Burtona, a i sam dobrze się czuje w takich klimatach) i jak na melancholika przystało namiętnie wałęsa się, niczym paryski, pardon, brneński flâneur, po najbardziej nietypowych zakątkach stolicy Moraw i jej nieoczywistych okolicach. Odwiedza cmentarze, blokowisko zagubione w środku lasu, Zvonařkę, czyli dworzec autobusowy będący przykładem komunistycznego modernizmu, „stalowo-betonowe monstrum”, typowy przykład „architektury depresyjnej”. Jego spacery odkrywają przed nami znacznie smutniejsze i znacznie bardziej refleksyjne oblicze Czech, niż to by wynikało z naszych pobieżnych obserwacji. Jeśli dorzucimy do tego przejmującą opowieść Tabaczyńskiego o poecie Jiřím Ortenie, prześladowanym przez władze okupacyjne za żydowskie pochodzenie „apokaliptycznym pesymiście i namiętnym kochanku słów”, to nagle zadźwięczą nam w uszach niekojarzące się z Czechami nuty – pieśń pustki i rozkładu, ciche murmurando nostalgii, strzeliste arie szaleństwa.

To ostatnie przejawia się na Morawach w szczególnie namacalny sposób – w postaci architektonicznej utopii. W swojej książce Tabaczyński zabiera nas w podróż po tym mało znanym rozdziale czeskiej kultury kilkukrotnie. Najpierw w samym Brnie, w którym znajdują się jedne z najciekawszych przykładów czeskiego funkcjonalizmu (pałac Alfa, hotel Avion, budynek Banku Czeskiego, willa Tugendhatów). Potem w morawskim Zlínie, „mieście przedsiębiorstwie”, wielkiej, nowoczesnej, sterylnej termitierze zarządzanej przez biznesmena, wizjonera, filozofa, proroka i szamana w jednym – Tomaša Baťę.

Opowieść o Bacie i Zlínie jest na tyle wciągająca i niezwykła, że sam Tabaczyński poświęca jej w książce najwięcej miejsca. Zaczyna się skromnie – od rodziny biednego szewca, w której w 1876 roku rodzi się przyszły potentat obuwniczy Tomaš. Gdy ten kończy osiemnaście lat, wraz z dwojgiem rodzeństwa zakłada niewielki zakład szewski. Biznes mozolnie, ale się rozrasta. W roku 1900 cała trójka przenosi produkcję do większej fabryki. Cztery lata później Tomaš jedzie do Ameryki. Raz, drugi. Podgląda najnowsze technologie, zawiera pierwsze umowy. Wreszcie wybucha I wojna światowa, która przyspiesza wszystko. Tomaš Baťa, niczym Wokulski, robi interes życia, zdobywając umowę na produkcję butów dla wojska. „W ostatnim roku wojny – pisze Tabaczyński – przedsiębiorstwo produkuje sześć tysięcy par kamaszy wojskowych dziennie, a liczba pracowników sięga czterech tysięcy”. Miarą sukcesu niech będzie ekspansja. Tuż po wojnie Baťa otwiera sklepy w Belgradzie i w Lynn w Stanach Zjednoczonych.

Dzieje firmy (nie zawsze z górki, jak w kryzysowych latach 30.) to jedna historia, druga – to architektoniczne przepoczwarzenie Zlína, jej głównej siedziby. I rozwój przedsiębiorstwa, i nowy kształt miasta były wynikiem pewnej odważnej, by nie rzec szalonej wizji Baťy, jednak to Zlín – może przez to, że jak pisze Tabaczyński, „utopia i dystopia ściśle tu do siebie przylegają” – robi większe wrażenie.

Baťa nie tylko pragnął produkować buty. Pragnął też stworzyć nowego człowieka. Słowa klucze, których trzeba użyć przy jego opisie, pochodzą wprost ze słownika biznesu: miał być wydajny, zdyscyplinowany, zdrowy, pracowity, lojalny. Aby to osiągnąć, trzeba było zorganizować mu życie prywatne równie precyzyjnie, co jego dzień pracy. I w sposób równie planowy zadbać o jego otoczenie. Baťa, niczym Le Corbusier, który zresztą w latach 30. Zlín odwiedził, zabrał się do tego z rozmachem. W okresie międzywojennym w mieście powstała na jego zlecenie dziesiątki podobnych do siebie, modułowych domków robotniczych, kino, internaty, zakłady szkoleniowe, wreszcie olbrzymi biurowiec – najwyższy w Czechosłowacji drapacz chmur. Zlín stał się w ten sposób unikatowym przykładem przemysłowej utopii, w którym, jak w każdym tego typu przedsięwzięciu, „miesza się raj z koszmarem” i z którego „wyjeżdża się jak ze snu”.

Jak ze snu opuszcza się też Morawy Tabaczyńskiego. Czy oby na pewno byliśmy w Czechach? – ma się ochotę zapytać na głos. Czy nie był to inny kraj? Jakaś smutna Austria z nieczystym sumieniem i nieprzepracowanymi traumami? Albo melancholijne Węgry z zimnym wiatrem hulającym po puszcie? Skąd ten cień Saturna w miejscu, gdzie ironia zawsze jest ciepła, a piwo cudownie chłodne? A jednak to nadal Czechy, które również potrafią być „krainą tragiczności i utopii”. Trzeba tylko wiedzieć, kogo o to zapytać.

Książka:

Michał Tabaczyński, „Święto nieważkości. Morawy”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.