Izraelska odpowiedź na irański atak rakietowy przyszła dopiero po trzech tygodniach i była bardzo wstrzemięźliwa. Do tego stopnia, że Teheran ją zrazu oficjalnie zbagatelizował, a niektórzy izraelscy politycy – i z koalicji, jak Itamar Ben Gvir, i z opozycji, jak Avigdor Lieberman – skrytykowali rząd za nadmierną ostrożność.
Jest prawdą, że irański atak, w którym odpalono 180 rakiet balistycznych, spowodował szkody umiarkowane, choć większe niż zrazu podawano, była też tylko jedna ofiara śmiertelna. Rakiety balistyczne – inaczej niż dużo wolniejsze zwykłe pociski rakietowe oraz drony, użyte przez Teheran w pierwszym, kwietniowym ataku – potrzebowały zaledwie 12 minut, by pokonać 1600-kilometrową odległość od granic Iranu do Izraela. Mimo to ponad 80 procent zostało zestrzelonych, przede wszystkim przez izraelską Żelazną Kopułę, ale także przez antyrakiety odpalone z brytyjskich i amerykańskich okrętów. Ale w kwietniu zestrzelono aż 96 procent pocisków: albo rakiety balistyczne są celem trudniejszym do zestrzelenia, a więc groźniejszym, albo Jerozolima, w obliczu systematycznego ostrzału z Libanu i sporadycznego z Gazy, zaczyna oszczędzać antyrakiety.
Izraelska odpowiedź – podobnie jak sam irański atak, w reakcji na skuteczne uderzenie Jerozolimy w Hezbollah, sojusznika Iranu – była więc koniecznością, a jej plany niewątpliwie były przygotowywane od dawna. To, że do nalotu doszło dopiero po trzech tygodniach wynikało zapewne przede wszystkim z presji Stanów Zjednoczonych: Waszyngton kategorycznie żądał, by nie atakowano irańskich celów atomowych oraz naftowych. Atak na te pierwsze byłby zresztą nieskuteczny bez udziału USA, które jako jedyne posiadają konieczne bomby burzące ogromnej mocy i bombowce B2 zdolne do ich przenoszenia. Przypomniały o tym niedawno, przeprowadzając nalot z ich użyciem na podziemne składy broni jemeńskich Huti. Jemeńczyków w broń wyposażył Teheran, by umożliwić im ostrzał statków na Morzu Czerwonym.
Jednak izraelski nalot na irańskie wirówki i reaktory spowodowałby irański odwet na cele amerykańskie nawet i bez bezpośredniego udziału w nim USA. To zaś dramatycznie ugodziłoby w szanse wyborcze Kamali Harris – stąd weto Waszyngtonu wobec ewentualnych planów uderzenia w cele atomowe. Podobny skutek, z powodu wzrostu cen ropy, wywołałoby zaatakowanie irańskich celów naftowych – stąd drugie weto. Zaś bezprecedensowy wyciek amerykańskich danych wywiadowczych o stopniu zaawansowania izraelskich przygotowań, niemal na pewno kontrolowany, przypomniał Izraelowi o cenie, jaką musiałby zapłacić, gdyby zignorował weta amerykańskiego sojusznika.
Dobra mina do złej gry?
Dane o skuteczności izraelskiego nalotu są nadal oszacowywane, ale ich bagatelizowanie przez Iran jest niemal na pewno zmyłką. Izrael twierdzi, i nikt poza Teheranem nie zaprzecza, że zniszczona została ochrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa Teheranu (słynne rosyjskie S300) oraz kompleksy zbrojeniowe w Parczinie i Karażu i pod Maszhadem. W ataku uczestniczyło około stu izraelskich samolotów, które przeleciały nad Syrią i odpaliły rakiety z irackiej przestrzeni powietrznej. Wszystkie samoloty powróciły do baz; a Irak zaprotestował przeciwko naruszeniu jego przestrzeni.
W tym samym zresztą czasie naruszyła ją Turcja, bombardując cele kurdyjskiej PKK. W nalotach miało zginąć 27 osób – według PKK w ogromnej większości cywili, a według Ankary bojowników kurdyjskich. Iran podał, że w przeprowadzonym w sobotę nad ranem izraelskim nalocie zginęło czterech irańskich żołnierzy, Jerozolima – że irańską stolicę skutecznie pozbawiono obrony przeciwlotniczej oraz rakiet produkowanych w Karażu i paliwa do nich w Parczinie. Innymi słowy Iran nie będzie już mógł odpowiedzieć rakietowo, zaś jego lotnictwa nie stać nawet w przybliżeniu na przeprowadzenie ataku takiego jak izraelski. A jeśli by ajatollahowie podjęli inne próby odwetu, na przykład zamachy terrorystyczne na wielką skalę (w Izraelu zlikwidowano właśnie dwie irańskie siatki szpiegowskie: jedną arabską i jedną, rzecz dotąd niespotykana, żydowską), to nie będą mieli jak się obronić przed kolejnym izraelskim odwetem.
Ale w dwa dni po nalocie temperatura reakcji w Iranie podniosła się. Rzecznik MSZ oznajmił, że Iran „użyje wszelkich dostępnych narzędzi” w swej odpowiedzi na izraelski atak, „której konsekwencje będą gorzkie i niewyobrażalne”, jak zapowiedział dowódca Gwardii Rewolucyjnej.
Podobnej retoryki władze irańskie używały już wprawdzie po izraelskiej reakcji na kwietniowy atak, więc być może chodzi jedynie o robienie dobrej miny do złej gry. Jednak nikt nie rozumie, dlaczego nie była mocniejsza reakcja Hezbollahu na skuteczne izraelskie kontrataki. Iran wyposażył libańską organizację w ponad 120 tysięcy pocisków i rakiet, które miały stanowić polisę ubezpieczeniową ajatollahów przed atakiem izraelskim, bo ich odpalenie musiałoby spowodować tysiące izraelskich ofiar. Trudno jednak sobie wyobrazić, by Hezbollah miał jeszcze takie rezerwy i nie zdecydował się ich użyć w obronie własnej – a następnie zdecydował się je jednak odpalić w obronie Teheranu. Już bardziej prawdopodobne jest, ze Izraelczycy skutecznie zniszczyli znaczącą część pocisków i ich wyrzutni, a przede wszystkim całkowicie zdezorganizowali złożoną strukturę dowodzenia, niezbędną dla ich skoordynowanego użycia.
Należy też pamiętać, że gdy zaczęły gasnąć nadzieje, jakie kraje Zatoki Perskiej wiązały z porozumieniami abrahamowymi (zawartymi między Izraelem a państwami arabskimi w 2020 roku) Zjednoczone Emiraty Arabskie nie doczekały się obiecanych amerykańskich F35, a Arabia Saudyjska amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa.
Kiedy po ataku Hutich na saudyjską rafinerię w 2019 roku ówczesny prezydent Donald Trump oznajmił, że może, owszem, pomóc Saudyjczykom, ale tylko jeśli zapłacą – sunnickie monarchie jęły rewidować stosunki z Iranem. Obawa przed wojną z ajatollahami była głównym czynnikiem, który je pchnął do zbliżenia z Izraelem, ale w 2022 roku Emiraty, a rok później Arabia Saudyjska wznowiły zerwane stosunki dyplomatyczne z Teheranem. Saudyjczycy przeprowadzili wręcz w ubiegłym miesiącu wspólne manewry morskie z Irańczykami. Saudyjczycy i Emiraty, podobnie jak Jordania, uczestniczyli wprawdzie w odpieraniu pierwszego, a być może i drugiego irańskiego ataku na Izrael, ale kategorycznie odmówiły pomocy w przeprowadzeniu izraelskich kontrataków. Na razie nic nie zapowiada odwrócenia sojuszy, ale sama taka możliwość musi budzić głębokie zaniepokojenie i w Jerozolimie, i w Waszyngtonie.
Ryzyko dalszej eskalacji
Skuteczny nalot izraelski musiał w Teheranie zintensyfikować debaty na temat produkcji irańskiej bomby atomowej. Oficjalnie obowiązuje fatwa ajatollaha Chameneiego, zakazująca broni masowej zagłady jako nieislamskiej. Jednak Iran (podobnie jak Irak) używał na dużą skalę gazów bojowych w wojnie w Zatoce na początku lat osiemdziesiątych.
W Iranie odnotowano także, jakie były losy libijskiego dyktatora Mu’ammara Kaddafiego i irackiego Saddama Husseina, po tym, jak wyrzekli się atomowych marzeń – i jak inne są losy koreańskiej dynastii Kimów. Wprawdzie fakt, że Izrael jest atakowany i przez Hamas, i przez Hezbollah, i przez sam Iran, pokazuje, że posiadanie broni atomowej nie daje absolutnych gwarancji bezpieczeństwa – ale niewątpliwie radykalnie to bezpieczeństwo poprawia.
Eksperci Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej oceniają, że Iran wyprodukował już wystarczająco dużo wysoce wzbogaconego uranu, by wyprodukować w ciągu tygodni, jeśli nie wręcz dni, co najmniej trzy ładunki atomowe. Wprawdzie ich przekształcenie w funkcjonalne głowice musiałoby zająć jeszcze przynajmniej kolejnych 18 miesięcy i nie wiadomo, czy technologia rakietowa Teheranu zdołałaby przenieść je do celów – ale sama zdolność posiadania broni atomowej, a nie tylko gotowy produkt musiałaby także działać odstraszająco.
Irańczycy wiedzą oczywiście, że są tak głęboko spenetrowani przez wywiad izraelski (o współpracę z Mossadem jest podejrzewany między innymi szef kontrwywiadu Gwardii Rewolucyjnej), a tym samym Jerozolima będzie wiedziała w czasie realnym, jaki jest stan zaawansowania prac. Może to zadziałać, zgodnie z oczekiwaniami, odstraszająco. Może też – zgodnie z izraelskimi i amerykańskimi zapowiedziami, że nie dopuszczą do powstania irańskiej bomby atomowej – spowodować, zamiast odstraszenia, atak wyprzedzający. Ryzyko bliskowschodniej gry na krawędzi stało się właśnie o rząd wielkości większe.