Donald Trump bierze wszystko. Wygrywa. Pomimo porażki w debacie z Kamalą Harris i chaotycznej kampanii. Pomimo prawomocnego skazania i tego, że ciążą na nim dziesiątki innych zarzutów w sprawie przestępstw, za które prawdopodobnie już nigdy nie odpowie. Trump nigdy oficjalnie nie przyznał się do tego, że w 2020 roku przegrał wybory – a mimo to, wygrywa je cztery lata później. Jego nawoływania do szturmu na Kapitol, który zakończył się śmiercią kilku osób i był próbą podważenia wyniku legalnych wyborów – wszystko to wydaje się odległą przeszłością.

Republikanie wygrywają prezydenturę, przejmują większość w Senacie, mogą też utrzymać Izbę Reprezentantów. Gdyby to ostatnie stało się faktem, to na co najmniej dwa lata – do czasu kolejnych wyborów do Kongresu – skrajna prawica będzie niepodzielnie rządzić Ameryką. Dodatkowo, dzięki nominacjom Trumpa z pierwszej kadencji, w Sądzie Najwyższym rządzi konserwatywna większość.

Arizona, Georgia, Michigan, Nevada, Północna Karolina, Wisconsin i Pensylwania – wszystkie z siedmiu kluczowych stanów, na których koncentrowała się kampania wyborcza, trafiły w ręce republikanów. Z 538 głosów elektorskich Trump zdobył 312, Kamala Harris 226. Republikanin zwyciężył również w głosowaniu powszechnym, co kandydatowi tej partii ostatnim razem udało się w 2004 roku. Porażka demokratów wydaje się więc bezdyskusyjna.

Stąd też wysyp hottejków – zarówno amerykańskich, jak i rodzimych komentatorów. Część z nich, którzy jeszcze tydzień temu stawiali na zwycięstwo Harris, teraz z podobną pewnością tłumaczy powody jej klęski. Wyjaśniające buzzwordy są o tyle kuszące, co zwodnicze. Wszystko wskazuje na to, że na przegraną demokratów złożyło się wiele czynników – politycznych błędów, jak i obiektywnych trudności. Na ten moment nie ma danych, które jednoznacznie przesądziłyby o tym, co było elementem decydującym.

Anatomia upadku

Z pewnością Joe Biden zbyt późno zrezygnował z ubiegania o drugą kadencję. Wydaje się, że prezydent długo był przekonany, że tylko on może pokonać Trumpa. Przecież udało mu się to w 2020 roku, a dwa lata później demokraci uzyskali zaskakująco dobry wynik wyborach uzupełniających do Kongresu. Problem w tym, że nawet z wewnętrznych sondaży otoczenia prezydenta miało wynikać, że Trump może liczyć nawet na 400 głosów elektorskich.

Biden zrezygnował więc dopiero po katastrofalnej debacie. Z perspektywy czasu błędem wydaje się również to, że prezydent namaścił Kamalę Harris na swoją następczynię – wbrew kierownictwu Partii Demokratycznej. W związku z tym nie odbyły się partyjne prawybory, co uniemożliwiło realne przetestowanie najlepszego kandydata lub kandydatki. Z drugiej strony, kampania Harris trwała zaledwie 107 dni, najkrócej we współczesnej amerykańskiej historii. Organizacja prawyborów, nawet w trybie ekspresowym, dałaby demokratom jeszcze mniej czasu.

Kampania Harris, po początkowej fali entuzjazmu (a raczej ulgi związanej z odejściem Bidena), też nie była pozbawiona błędów. Demokratka próbowała przedstawić się jako kandydatka zmiany na tle starych białych mężczyzn. Pomysł dobry, gorzej było z wykonaniem.

W jednym z wywiadów, na pytanie o to, co zrobiłaby inaczej niż prezydent Biden, z rozbrajającą szczerością przyznała, że „w tej chwili nic takiego nie przychodzi jej do głowy”. Pytanie, na ile wiarygodne byłoby odcinanie się od decyzji jej bezpośredniego przełożonego, które entuzjastycznie firmowała przez ostatnie cztery lata.

Z kolei lewicowi komentatorzy wskazują, że mogła zająć znacznie bardziej krytyczne stanowisko wobec działań Izraela w Gazie. To prawda – ale polityka zagraniczna stanowiła kluczową kwestię w wyborach dla 4 procent ogółu wyborców, więc sprzeciw wobec działań Izraela prawdopodobnie nie przesądziłby o wyniku. Samokrytyka w tej sprawie mogłaby poprawić wynik wśród młodszego i bardziej lewicowego elektoratu, ale Demokraci obawiali się zarzutów o antysemityzm i utraty wyborców centrowych. Sztabowcy próbowali zbudować szeroki front przeciwników Trumpa, starając się nawet o głosy umiarkowanych republikanów.

Ta strategia była jednak realizowana kosztem twardego elektoratu, który oczekiwał bardziej zdecydowanych postulatów. Z perspektywy czasu widać, że to był błąd. Trump nie łagodził, a radykalizował przekaz, do czego przyczyniły się dwie próby zamachu na jego życie. W tym porównaniu finisz kampanii Harris, mimo tłumów na wiecach, wypadł nijako.

„Dziwne, u mnie działa”

Załóżmy jednak, że Harris poprowadziłaby idealną kampanię. Czy wówczas demokraci byliby w stanie po raz kolejny wygrać wybory, chociaż około 70 procent Amerykanów uważa, że gospodarka znajduje się w złym stanie?

Demokraci i ich otoczenie tłumaczyli, że to nieprawda, bo przecież wskaźniki makroekonomiczne są doskonałe. I rzeczywiście, to dzięki Bidenowi Ameryka w imponujący sposób wydostała się z pandemicznej recesji a stopa bezrobocia w USA wynosi obecnie zaledwie 4 proc. Efektem gigantycznych pakietów stymulacyjnych dla gospodarki był wzrost inflacji, do którego przyczyniła się również napaść Rosji na Ukrainę i skok cen energii. Pomimo to, demokratom udało się zbić inflację z ponad 9 procent w czerwcu 2022 roku do 2,4 procent we wrześniu tego roku.

Tyle tylko że to, co dobrze wygląda w Excelu, nie zawsze ma przełożenie na rzeczywistość i nastroje społeczne. W ciągu ostatnich czterech lat skumulowana inflacja na produkty żywnościowe wyniosła 26 procent. Co więcej, realna płaca minimalna jest na najniższym poziomie od 68 lat (tu warto dodać, że jej podniesienie zablokowali w 2021 roku republikanie). To wszystko uderza przede wszystkim w mniej zamożne rodziny, które zarabiają poniżej 50 tysięcy dolarów rocznie. To one przez dekady stanowiły trzon elektoratu demokratów.

I to tym rodzinom administracja Bidena i Harris pokazywała zielone strzałki na wykresach, przekonując, że gospodarka ma się świetnie. Tymczasem wyborcy właśnie lata 2016–2020, przypadające na pierwszą kadencję Trumpa, pamiętają jako okres względnego gospodarczego dobrobytu.

Zaklinanie rzeczywistości

I w tym wydaje się tkwić zasadniczy problem demokratów, którzy są oderwani od własnych wyborców i rzeczywistości. To, że wiek Bidena jest problemem, podnoszono już podczas partyjnych prawyborów w 2020 roku. Podczas jego kadencji większość wyborców demokratów uważało, że jest on za stary na to, żeby pełnić urząd. Podobnie jak większość z nich uważała, że politykę wobec Gazy należy zmienić, a jedzenie po prostu jest coraz droższe.

Dlatego na demokratów w większości głosowali ludzie z wyższym wykształceniem. To grupa, która w mniejszym stopniu podejmuje decyzje wyborcze na podstawie cen w sklepach. I o ile w Polsce ma sens spór o to, czy partia deklarująca się jako lewicowa powinna zabiegać o elektorat robotniczy, czy raczej o tych „młodych, wykształconych i z wielkich miast”, to w Stanach już nie. Orientując się tylko na tych drugich, nie da się wygrać wyborów, a w amerykańskich realiach zwycięzca zgarnia wszystko.

Obrońcy upadłego systemu  

W efekcie demokraci, chcąc podkreślić znaczenie swojego obiektywnie pozytywnego dorobku, ustawili się w pozycji defensywnej. Co więcej, bronili systemu, którego radykalnej zmiany domaga się większość obywateli. Przekaz o obronie demokracji i jej instytucji, szlachetny w założeniu, był postrzegany jako obrona skorumpowanego układu.

Bo co wyborcę w Pensylwanii obchodzi to, że USA z recesji wyszło szybciej niż Europa, skoro on po czterech latach „wielkich sukcesów” ma mniej pieniędzy w portfelu. Gospodarka w kampanii wyborczej jest w dużej mierze kwestią opierającą się na zaufaniu. Żaden z licznych planów podatkowych Donalda Trumpa nie poprawi przecież sytuacji klasy średniej. Mimo to, republikanin miał w tej kwestii więcej wiarygodności od demokratów.

Nie zawsze tak było, co pokazała druga kampania Baracka Obamy w 2012 roku, który również rządził w czasach kryzysu finansowego. Porażka demokratów jest jednak obecnie częścią globalnego zjawiska. W tym roku, po raz pierwszy od 1905 roku, wszystkie partie rządzące w krajach wysokorozwiniętych przegrały wybory. W największym stopniu przyczyniła się do tego inflacja i kwestie migracyjne.

Zwycięstwo Trumpa musi być więc kubłem zimnej wody dla Partii Demokratycznej i liberałów na całym świecie. Nie należy jednak wyciągać na jego podstawie zbyt pochopnych i radykalnych wniosków. Słynny politolog Francis Fukuyama, który jeszcze nie tak dawno mówił o „końcu historii”, teraz ogłasza „śmierć liberalizmu”. Wielkie kwantyfikatory i kasandryczne narracje dobrze się klikają, ale nie zastąpią metodycznej pracy.

Trump a sprawa polska

Z polskiej perspektywy kluczowe jest to, jak zwycięstwo Trumpa wpłynie na wojnę w Ukrainie. Narracja o amerykańskim strongmenie, rodem z programów wrestlingowych (w których przyszły prezydent wielokrotnie występował), wydaje się przekonująca dla wyborców.

Wystarczająco wielu z nich uwierzyło w to, że gdyby to Trump był prezydentem, to Hamas nie zaatakowałby Izraela, a Putin nie uderzyłby na Ukrainę. W kampanii deklarował, że zakończy ten drugi konflikt w 24 godzin, co jest w jego stylu – lecz kompletnie nierealne. Wiceprezydent-elekt J.D. Vance stwierdził z kolei: „szczerze mówiąc, niewiele obchodzi mnie los Ukrainy”. Trump ma jednak możliwości do tego, żeby zmusić obie strony do rozmów. Mało prawdopodobne jest jednak to, że ich efektem byłoby trwałe porozumienie.

Problem w tym, że sytuacja Ukrainy jest zła i bez zasadniczej zmiany polityki sojuszników będzie się pogarszać. Kijów, po części słusznie, uważa, że przyczyniła się do tego błędna polityka administracji Bidena w zakresie wsparcia. W skrócie można by ją określić hasłem: „za mało i zbyt późno”.

Dlatego Ukraińcy mogą próbować grać na nieprzewidywalności Trumpa, chociaż jest to strategia ryzykowna. Zwłaszcza że Wołodymyr Zełenski ma skłonności do licytowania zbyt wysoko – co pokazała ostatnia seria błędów Ukrainy w stosunku do Polski.

Obietnica Trumpa o tym, że będzie on kończył wojny, w które jest zaangażowana Ameryka, to kampanijny standard. Trudniej będzie z ich realizacją. Światowa hegemonia Stanów Zjednoczonych słabnie, ale wciąż zapewnia globalny prymat amerykańskiego dolara i gwarantuje zasady wolnego handlu.

Co więcej, model wsparcia Ukrainy czy Izraela jest niezwykle korzystny dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, jednej z najpotężniejszych grup lobbingowych w kraju. Wystarczy prześledzić polskie zakupy zbrojeniowe z ostatnich kilku lat oraz wziąć pod uwagę rekordowe 5 procent PKB przeznaczone na obronność w przyszłym budżecie RP.

Europa się obudzi – kijem lub marchewką

Zwycięstwo Trumpa oznacza, że proces przerzucania kosztów pomocy Ukrainie na Unię Europejską zostanie przyspieszony. Nie musi to być jednoznacznie zła wiadomość, bo Europa, przez dekady żyjąca pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa, będzie musiała się usamodzielnić.

Do tego potrzebni są jednak odpowiedni przywódcy i tu – kiedy patrzy się na Niemcy i Francję – problem jest fundamentalny. Dlatego zamiast rozpoczynać kolejną jałową dyskusję o „strategicznej autonomii Europy”, warto zacząć od odbudowania przemysłu obronnego. Kiedy nie ma czołgów, to powtarzanie frazesów o europejskiej armii staje się irytującym i niebezpiecznym banałem. Zwłaszcza że na odwrót od interwencjonizmu w amerykańskiej polityce nie ma co liczyć. Szczególnie w Europie, której strategiczne znaczenie spada.

Zwrot amerykańskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji ogłosił jeszcze w 2011 roku to Barack Obama. Uznanie Pekinu za strategicznego rywala pozostaje jedną z niewielu kwestii, w których republikanie i demokraci pozostają zgodni. Cel jest ten sam, różni ich dobór środków. Z kolei Chiny bacznie obserwują politykę Stanów Zjednoczonych wobec Ukrainy i na tej podstawie kalkulują, na ile mogą sobie pozwolić względem Japonii, Korei Południowej, Filipin, czy – co kluczowe – Tajwanu. To system naczyń połączonych i tutaj trend się nie zmieni. Gdyby wygrała Harris, to byłby on po prostu realizowany w większym stopniu za pomocą marchewki, a nie kija.

Dlatego, nawet jeśli założymy, że deklaracje Trumpa dotyczące ograniczenia wojskowej obecności USA na świecie są prawdziwe, to ich realizacja będzie bardzo trudna. To od niej zależy dobrobyt zwykłego Amerykanina i Amerykanki. Oni nie muszą tego wiedzieć, ale wie to Trump oraz jego otoczenie. Na to pozostaje nam liczyć. I się zbroić.