To, jak będzie wyglądać polityka zagraniczna prezydenta Donalda Trumpa w jego drugiej kadencji, pozostaje zagadką, chyba nawet dla samego zwycięzcy wyborów sprzed tygodnia, który w swej pierwszej kadencji był w tej dziedzinie równie zaskakujący, jak niekonsekwentny. Wiemy jedynie, że teraz zapowiedział, iż „zakończy wojny, zamiast je wywoływać”, i w tym kontekście wymienił wojnę w Ukrainie i konflikt bliskowschodni.
Ważną rolę w polityce zagranicznej Trumpa będzie oczywiście odgrywał nowy sekretarz stanu. Waszyngtońska giełda typowała na to stanowisko Richarda Grenella, byłego ambasadora USA w Niemczech za czasów pierwszej kadencji Trumpa. Krótko przed publikacją tego tekstu pojawił się przeciek, że stanowisko to obejmie jednak senator Marco Rubio. Nie jest jasne, czy przeciek się potwierdzi, ale i tak warto przyjrzeć się człowiekowi, któremu Trump rozpatrywał powierzenie swej polityki zagranicznej.
Pokój albo bomby
Grenell był także wysłannikiem prezydenta Trumpa na Bałkany z misją rozwiązania konfliktu między Kosowem a Serbią. Zażądał, by Prisztina ustąpiła Belgradowi w kwestii taryf eksportowych, przystępowania do organizacji międzynarodowych, a nawet – czemu Grenell zaprzecza – ustępstw terytorialnych. W zamian Belgrad miał powstrzymać się od nakłaniania innych państw, by nie uznawały Kosowa. Trump uzyskał tyle, że oba kraje podpisały w Gabinecie Owalnym deklaracje o otwarciu ambasad w Jerozolimie, na czym prezydentowi, po przeniesieniu tam amerykańskiej ambasady, bardzo zależało. Serbia zresztą, inaczej niż Kosowo, nie dotrzymała słowa, a gabinet kosowskiego premiera, prozachodniego reformatora Albina Kurtiego, utracił władzę, gdy wyszło na jaw, jakie ustępstwa wobec Belgradu rozpatrywał.
W marcu Grenell wystąpił w amerykańskim podkaście „Self Centered”. „Jeśli się chce uniknąć wojny, to lepiej mieć jako sekretarza stanu sukinsyna [son of a bitch]”, powiedział w nim czołowy kandydat na to stanowisko. W jego słowach, rzeczony „skurwiel” powinien umieć powiedzieć swym negocjacyjnym partnerom: „Ludzie, jeśli tego tu nie załatwimy, jeśli nie przedstawimy pokoju i nie wymyślimy twardego sposobu [na rozwiązanie], to ja zabiorę te akta, wrócę do Stanów Zjednoczonych i przekażę je sekretarzowi obrony, który nie negocjuje. On was zbombarduje”. Nie wiadomo, jak to się ma do obietnic jego szefa, że będzie „kończył wojny” – ale przyznać trzeba, że to zrealizowana groźba prezydenta Clintona, iż zbombarduje Serbię, umożliwiła rozwiązanie kryzysu kosowskiego bez wielkiego przelewu krwi. Pozostawiła jednak nierozwiązane kwestie polityczne, które Grennell, w dwadzieścia lat później, usiłował załatwić metodą straszenia słabszego.
Żądania dla słabszych
Ten słabszy, czyli Kosowo, spełnił – jak widzieliśmy – bliskowschodnie żądanie Waszyngtonu, na Bliskim Wschodzie. Teraz w tej roli obsadzani są Kurdowie. Za swej pierwszej kadencji Trump wycofał z Syrii niemal wszystkie wojska amerykańskie, które wraz z oddziałami syryjskich Kurdów stabilizowały, pod dwóch tureckich inwazjach i spowodowanych nimi czystkach etnicznych, sytuację w tym, co zostało z kurdyjskiego obwodu autonomicznego na wschodzie kraju. Szczątkowa amerykańska obecność, wymuszona przez generałów US Army, pozostaje solą w oku Ankary, która uznaje syryjskich Kurdów jedynie za PKK w przebraniu, a z PKK, partyzantką tureckich Kurdów, Turcja toczy od czterdziestu lat krwawą wojnę. Prezydent Recep Tayyip Erdoğan już zapowiedział, że rozważa trzecią inwazję, chyba że Amerykanie wycofają się całkowicie. Wówczas już żadna inwazja nie będzie konieczna, bo Turcy będą i tak mogli dyktować warunki. W zamian za to Erdoğan mógłby zaproponować, że zrezygnuje ze zbliżenia z Rosją i Iranem. A Turcja zapowiedziała już chęć przystąpienia do BRICS i Organizacji Szanghajskiej. Tego rodzaju transakcyjna dyplomacja bliska jest Trumpowi, który kieruje się wszak korzyściami, a nie wartościami.
Tyle że porzucenie Kurdów, dotąd wiernych sojuszników w wojnie najpierw z Saddamem Husajnem, a potem z ISIS, nie tylko oznaczałoby ich zdradę. Zostałoby także przyjęte z zadowoleniem w Teheranie, również walczącym z kurdyjskimi dążeniami do autonomii. Zaś Teheran pozostanie głównym bliskowschodnim wrogiem USA i Trumpa osobiście; prokuratura w Nowym Jorku toczy postepowanie w sprawie irańskiej próby zamachu na prezydenta-elekta. Z kolei Izrael, najbliższy bliskowschodni sojusznik Ameryki, zapowiedział polityczny zwrot w stronę uznania roszczeń Kurdów, więc byłby bardzo przeciwny ich porzuceniu przez USA. Kurdowie wiedzą wprawdzie, że to nie o nich chodzi, tylko o chęć udzielenia kontry Ankarze i Teheranowi, ale, osamotnieni, nie bardzo mogą wybierać. Pamiętają wszelako, że licząca się pomoc wojskowa, jaką im w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Iraku udzielał Izrael z terytorium sojuszniczego wówczas Iranu, skończyła się nagle, gdy szach Reza Pahlawi zawarł z Husajnem pokój.
Z Izraelem może iskrzyć bardziej niż za Bidena
Sam Izrael oczekuje zasadnie, że za Trumpa skończą się amerykańskie naciski w sprawie sposobów prowadzenia wojny w Gazie i Libanie: Trump oczekuje pełnych zwycięstw, a prawami człowieka nigdy się nie przejmował. Nie wyklucza to możliwości, że w ostatnich dwóch miesiącach swej prezydentury Biden może zaszkodzić Izraelowi, ograniczając dostawy broni lub, jak Obama przed pierwszą kadencją Trumpa, powstrzymując się od zawetowania krytykującej Jerozolimę rezolucji Rady Bezpieczeństwa. Ale tak jak Trump nie będzie przejmował się Gazą, tak też nie będzie – inaczej niż szczerze popierający Izrael Biden – przejmował się Jerozolimą, jeśli uzna, że jej polityka sprzeczna jest z interesami USA.
Co więcej, stosunki Trumpa i Netanjahu wcale nie są tak bliskie, jak się wydaje: amerykański prezydent nadal nie może wybaczyć izraelskiemu premierowi, że w ogóle, choć z opóźnieniem, pogratulował Bidenowi zwycięstwa. Co więcej, księżycowy plan pokojowy Trumpa, zasadnie przez Palestyńczyków odrzucony, zakładał jednak powstanie państwa palestyńskiego na 70 procent Zachodniego Brzegu, co dla Netajahu, i jego faszystowskich koalicjantów, jest nie do przyjęcia. Na linii Jerozolima–Waszyngton może iskrzyć bardziej niż za Bidena.
Obaj politycy jednak rozmawiali już trzykrotnie po wyborach i uzgodnili, że przynajmniej w kwestii Iranu są jednomyślni. Tyle tylko, że kwestia ta właśnie się zmieniła. Arabia Saudyjska, która w pierwszej kadencji Trumpa bezskutecznie wzywała go, by „zmiażdżył głowę [irańskiego] węża” i została odprawiona z kwitkiem, gdy prosiła o wojskową reakcję na zbombardowanie przez proirańskich Hutich jej głównej rafinerii, zmieniła kurs. Z Iranem, który jest o włos od uzyskania bomby atomowej, przeprowadziła wspólne manewry morskie, wysłała do Teheranu delegację z ministrem obrony, a ostatnio książę Mohammad bin Salman wezwał świat muzułmański, by „udaremnił izraelską agresję na Iran”, dla dobrej miary oskarżając Jerozolimę o ludobójstwo w Gazie. A wszak zaledwie rok temu nadal rozpatrywano trójstronne porozumienie Izrael–Arabia–USA. Transakcyjne rozmontowanie rysującego się nowego sojuszu może i Amerykanów, i Izrael dużo kosztować.
I zupełnie nie wiadomo, kogo w odpowiedzi na te kłopoty miałby przyszły nowy sekretarz obrony USA zbombardować.