Anna Mik: Bohaterami debiutu Olivera Lovrenskiego są młodzi ludzie, a prowadzoną przez niego narrację można traktować jako memoir albo młodzieżową prozę wspomnieniową. Jak pani postrzega klasyfikację wiekową tej powieści? 

Karolina Drozdowska: Ja w ogóle tego tak nie widzę i myślę, że gdyby wydawca usłyszał, że ta książka jest tak kategoryzowana, to by się bardzo zmartwił. Lovrenski moim zdaniem to jest literatura eksperymentalna, którą oczywiście mogą czytać młodzi ludzie, tak samo jak młodzi ludzie mogą czytać klasykę, Fiodora Dostojewskiego czy Gabriela Krauzego. 

Natomiast sam fakt, że bohaterowie są nastolatkami, jeśli to ma być kryterium budowania ram definicyjnych literatury młodzieżowej, o niczym nie przesądza. Na tej samej zasadzie możemy stwierdzić, że jest nią „Romeo i Julia”, gdzie bohaterowie także są nastolatkami. Moim zdaniem „Jak byliśmy młodsi” to projekt literacki, który próbuje w jakiś ironicznie „perfidny” sposób rozsadzić granicę tego, czym jest współczesna literatura norweska. Według mnie ambicje tego projektu wykraczają bardzo daleko poza ramę tego, co literatura młodzieżowa sensu stricto robi. 

Bo to, co kojarzy się stereotypowo z literaturą norweską – również dla młodych odbiorców – to kryminały czy też opowiadania detektywistyczne. Jak się natomiast ma sytuacja z norweską książką dla młodzieży w Polsce? 

Jeśli mówimy o norweskiej literaturze młodzieżowej w Polsce, to jej przykładem jest „Tęczowa Seria” wydawnictwa Dziwny Pomysł, która jest literaturą młodzieżową, konkretnie literaturą młodzieżową queerową (sześć książek). Wśród nich jest książka Moniki Steinholm („Bliżej się nie da”, tłum. Joanna Barbara Bernat), która jest typową norweską literaturą młodzieżową. Tego na rynku trochę jest, podobnie jak literatury środka, czyli ni to dziecięcej, ni to young adult.

Wracając zatem do Lovrenskiego – czym byłaby jego twórczość w sensie gatunkowym?

Moim zdaniem Lovrenski w żaden sposób się w tych ramach nie mieści, bo on się w ogóle nie mieści w ramach tego, czym jest aktualnie norweska literatura w sensie ogólnym. Jest to literatura eksperymentalna na tej samej zasadzie, co na przykład Victoria Kielland i jej książka „Moi mężczyźni”, też w moim przekładzie, wydana przez ArtRage. „Jak byliśmy młodsi” stara się eksplorować to, co można zrobić ze współczesnym językiem norweskim i ze współczesną prozą norweską. Chociażby przez fakt, że to eksperyment formalny sam w sobie (też wykraczający poza własną formalność). Są jednak dyskusje na temat tego, czy to nie jest jakiś ekstremalny biografizm performatywny, korzeni którego możemy szukać jeszcze u Karla Ovego Knausgårda. 

Uważam, że zamykanie Lovrenskiego w definicji literatury młodzieżowej to jest zły kierunek rozmowy o tej książce. „Jak byliśmy młodsi” opowiada o młodych ludziach i owszem, może być czytana przez młodych ludzi, ale z mojej perspektywy każda literatura eksperymentalna może być czytana przez młodych ludzi i może o nich opowiadać. Choćby przez elementy takie jak wspomnieniowość. 

A czy forma czy też formuła tej książki nie przypomina pani nieco tak zwanych verse novels, jak choćby „Kasieńka” Sarah Crossan czy „Brown Girl Dreaming” Jacqueline Woodson – czyli pozycji, które, odwrotnie niż Lovrenski, równie dobrze mogą być traktowane jako literatura dla dorosłych, choć często nią nie są? 

W przypadku Lovrenskiego, żeby w ogóle zacząć rozmowę o tej książce, trzeba powiedzieć sobie jedno: autor stara się rekonstruować język ulicy. Natomiast nie dość, że jest to język ulicy, jest to także multietnolekt (język złożony z różnych etnolektów, czyli z języków, którymi mówią określone grupy migrantów), używany w niektórych częściach Oslo. Warstwa językowa jest więc bardzo hermetyczna. Zatem oprócz tego, że to jest multietnolekt, to jest też socjolekt, bo to jest multietnolekt gangsterski. Czy mamy tu jednak do czynienia z autentycznym językiem? Czy Lovrenski sięga po faktyczny język ulicy, bo sam się nim kiedyś posługiwał? Taka zdaje się sugestia, tak nam się ten tekst sprzedaje. Ale gdy przyjrzymy się biografii Lovrenskiego (niedługiej, bo autor ma dopiero 21 lat), to dochodzimy do faktu, że ma on korzenie chorwackie: matka jest Chorwatką, zaś jego ojciec to Håvard Rem, bardzo znany, prominentny norweski pisarz.

Na ile więc „uliczność” Lovrenskiego może być autentyczna?

Nie wiem, i tak naprawdę nikt nie wie. I to jest dyskusja, którą norwescy literaturoznawcy i krytycy prowadzą od bardzo dawna. Czy ta książka nie jest przypadkiem eksperymentem, który mieści się w takich kanonach jak biografizm performatywny (jak to robi aktualnie w Danii Madame Nielsen czy Knausgård).Czy to jest wspólny projekt ojca i syna, może koncepcja wypracowana przez Lovrenskiego i na przykład przez wydawcę poleconego przez ojca, kogoś z jego otoczenia? 

W 2023 roku byłam na spotkaniu z Sindrem Hovdenakkiem, który jest jednym z głównych krytyków literackich w Norwegii. Mówił o tym, że czeka, aż nastąpi demaskacja projektu Lovrenskiego, kiedy ten ze swoim ojcem albo z redaktorem staną przed kamerą i powiedzą, że tak naprawdę „Jak byliśmy młodsi” to eksperyment, pewnego rodzaju kreacja. Nic takiego dotychczas nie nastąpiło, czy nastąpi – nie wiemy.

Wiemy natomiast, że w tej książce jest bardzo dużo odwołań intertekstualnych, których nawet ambitny piętnastoletni gangster raczej nie zna. Bo mamy tam Dorę (z kreskówki dla dzieci „Dora poznaje świat”) i inne odwołania do popkultury, ale mamy też odwołania do Larsa Saabye’a Christensena, Jana Erika Volda czy do Orwella. Byłam również na spotkaniu z samym Lovrenskim w 2023 roku w Trondheim, gdzie został zapytany o odwołania intertekstualne właśnie. Nie potrafił do końca odpowiedzieć na te pytania. To może sugerować, że jakaś część tekstu nie była jego autorstwa. Ponownie zatem możemy podejrzewać, że jego książka jest pewnego rodzaju kreacją. Podobnie jak stosowany w niej język. Kreacją trudno weryfikowalną, bo gangsterskie środowisko multikulturowego Oslo ogranicza się w porywach do stu osób. Większość profesjonalnych czytelników nie jest w stanie zweryfikować tego, czy język Lovrenskiego jest mistyfikacją. Czytelnicy nieprofesjonalni też mają problem z oceną tego stylu i weryfikacją jego autentyczności. Mieszkam z osobą partnerską pochodzącą ze Stavanger, dla której norweski jest pierwszym językiem. Kiedy „testowałam” na niej próbki Lovrenskiego, język ten okazał się niezrozumiały. 

Tłumaczenie tego języka na polski musiało być zatem szczególnym wyzwaniem.

Jest to eksperyment, który musiałam przełożyć jakoś na język polski, w którym nie ma multietniolektów, przynajmniej rozwiniętych do tego stopnia jak w języku norweskim, i znaleźć jakoś język, który byłby na jakimś poziomie autentyczny i jednocześnie zrozumiały. Operujemy tutaj, wydaje mi się, na nieco bardziej abstrakcyjnym poziomie niż rozmowa o tłumaczeniu języka młodzieży – nie wiemy przecież, czy język Lovrenskiego faktycznie nim jest. To też jest jakąś kreacją na temat języka bardzo ograniczonej grupy młodzieży w Norwegii. 

Czyli pani zdaniem dla kogo w zasadzie byłaby ta książka? Bo sama pani wspomniała o tym, że język w oryginale jest czasami niezrozumiały dla innych Norwegów, czy może raczej nie do końca przejrzysty.

To jest ciekawe, bo wydaje mi się, że kiedy czytałam kilka recenzji polskiego przekładu tej książki, które porównują „Jak byliśmy młodsi” do przekładu Tomasza S. Gałązki „Tu byli, tak stali” Gabriela Krauzego, uznałam, że takie zestawienie jest bardzo trafione. To nieco podobna historia, napisana podobnym językiem, dlatego bardzo się tym tłumaczeniem inspirowałam i próbowałam wydobyć znaczenia z poziomu norweszczyzny do poziomu polszczyzny.

W moim przekonaniu grupa docelowa tej książki to typowa grupa docelowa czytelników ArtRage (więc mnie w ogóle nie zdziwiło, kiedy wydawnictwo kupiło Lovrenskiego), chociaż pierwsze, co pomyślałam to: „ O Jezu, jak to się w ogóle da przetłumaczyć, co z tym zrobić po polsku!”. Natomiast wydaje mi się, że grupą docelową jest ambitny czytelnik literatury współczesnej. Taki, który sięga też do literatury eksperymentalnej, czyli raczej wprawny konsument wyrafinowanej literatury. Taka jest moja definicja grupy docelowej.

Natomiast moja rodzina, która nie składa się z profesjonalnych czytelników, była bardzo zainteresowana tą książką. Do mojej mamy „Jak byliśmy młodsi” jakoś przemówiła, bo pomimo konwencji eksperymentu, znajdziemy w niej uniwersalne emocje, typu poczucie wspólnoty, przyjaźń. Jeśli czytało się „Beatlesów” Larsa Saabye’a Christensena, wydanych u nas w tłumaczeniu Iwony Zimnickiej, to widać bardzo wyraźne inspiracje tą książką u Lovrenskiego. 

U Lovrenskiego jest bardzo dużo nawiązań, i dosłownych, i niedosłownych, do tej powieści. Mamy zatem grupę przyjaciół, tożsamość, problemy w rodzinie, problemy klasowe, które są coraz częściej poruszanym tematem w najnowszej literaturze norweskiej. Mówi się o norweskim społeczeństwie jako o społeczeństwie bezklasowym, co jest oczywiście bzdurą. Bardzo wielu autorów porusza tę kwestię, jak choćby Maria Navarro Skaranger i jej książka „Emily Forever”, wydana w Polsce pod tym samym tytułem. Uniwersalność Lovrenskiego to więc klasowość, narodowość, tęsknota za miłością, tęsknota za rodzinnym ciepłem. 

Oprócz tego, że mamy do czynienia z eksperymentem, który nas uwodzi i zwodzi, i nie odsłania się do końca jako to, tylko pozostawia wiele niedopowiedzeń, mamy dużo uniwersalnych tematów po prostu podanych „w nowym sosie”. Mimo że wciąż uważam, że rdzeniem grupy czytelniczej jest czytelnik poszukujący eksperymentu literackiego, to „Jak byliśmy młodsi” ma właściwości uniwersalne. Bardzo dużo moich znajomych, którzy mają nastoletnie dzieci, przeżywało tę książkę. Być może rodzice to też jest jakaś grupa docelowa. 

Zatem nawet jeżeli nie traktujemy tej książki jako literatury młodzieżowej, czy „chropowatość” świata Lovrenskiego nie byłaby dla młodzieży wyjątkowo atrakcyjna? Czy do młodzieży bardziej by trafiły takie teksty jak „SKAM”, na podstawie którego stworzono bardzo popularny (również w Polsce) serial? 

Właśnie ta chropowatość świata wydaje mi się dużą jego zaletą. „SKAM” Julie Andem, w moim tłumaczeniu, ukazał się w Polsce w czterech częściach nakładem wydawnictwa Rebis. Fenomenem „SKAMu” było to, że Andem, która jest dojrzałą kobietą, zdołała napisać rzecz, która przemawiała do ludzi w wieku licealnym. Każdy norweski nastolatek odnajdował się w świecie przedstawionym, w którym pojawiały się uniwersalne dla młodzieży problemy, typu klasówka, złamane serce, presja rówieśnicza itd. Lovrenski natomiast proponuje coś, z czym nie będą się identyfikować nastolatkowie ani w Norwegii, ani nigdzie indziej. Problemy, które opisuje, dotyczą głównie marginesu. I nie możemy być nawet pewni, czy faktycznego marginesu, podając w wątpliwość autentyczność opisywanego przez autora środowiska.

Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że w Oslo występuje stosunkowo duża przestępczość, zwłaszcza w jego wschodnich dzielnicach – tam też Lovrenski lokuje swoją opowieść, w kręgach klasowo dotkniętych trudnymi problemami, multietnicznych. Wiemy, że ludzie „dźgają się nożami” na Aker Brygge, ale to są przypadki jednostkowe, o których rozpisują się gazety. Więc w przypadku „Jak byliśmy młodsi” nie mamy do czynienia z efektem „SKAMu”. Czytelnicy raczej spojrzą na prozę Lovrenskiego z ciekawością, tak jak z ciekawością czytamy relacje o brutalnych przestępstwach w gazetach. Świat Lovrenskiego jest chropowaty, ale jest też mały i prawdopodobnie – nierealny. Identyfikacja czytelnicza będzie zupełnie inna niż w przypadku „SKAMu”, który wręcz powalał swoją autentycznością. Do teraz pojawia się w różnych dyskusjach na temat młodzieżowych fenomenów kulturowych.

Czy uważa Pani, że multikulturowość Lovrenskiego będzie czytelna dla polskiego odbiorcy – niezależnie od grupy odbiorczej? Czy przy okazji tłumaczenia napotkała pani szczególne przeszkody lub wyzwania natury lingwistycznej? 

Trzeba to podkreślić: ta książka jest hermetyczna również dla Norwegów. Więc jeśli mamy rozmawiać o kwestii wierności przekładu, to wydaje mi się, że będzie to wierność wobec intencji tekstu oryginalnego, nie języka jako takiego. Moim zdaniem, jeśli mówimy o tym, co stanowi dobry przekład, to powinien on wywoływać u czytelnika te same odczucia, emocje, wrażenia, co u czytelnika oryginału. Wtedy możemy mówić o przekładzie dobrym, czy też wiernym. O trudności tekstu oryginalnego świadczy chociażby fakt, że na końcu książki wersji norweskiej został umieszczony słowniczek – dużo dłuższy niż w wersji polskiej. W polskim przekładzie mamy dwa słowniczki, po dyskusji z redaktorką i wydawcą. I tak jak mówiłam, sprawdzałam na mojej osobie partnerskiej fragmenty, które były kompletnie niezrozumiałe. Więc tę chropowatość trzeba było zachować.

Czytałam recenzję polskiego przekładu w „Krytyce Politycznej”. Wydaje się, że Kinga Dunin napisała, że jej brakowało przypisów. Tyle że w oryginale nie ma przypisów, więc nie widzę powodów, dla których miałyby być one w tłumaczeniu.

W multietnolekcie norweskim jest więcej takiej hybrydyzacji językowej. Tam, gdzie ja używałam słów „snus” albo „szlugi” na określenie papierosów, w norweskim oryginale znajdowały się słowa, które były mieszanką arabskiego i innych języków. Jest taki brzydki termin, którego osobiście nie lubię, ale w norweskim językoznawstwie istnieje, „kebabnorsk”, czyli „norweski kebabowy”, na który wpłynęły języki imigrantów. To słownictwo wschodnich dzielnic Oslo, gdzie norweski „wymieszał się” z arabskim, ze wszystkimi językami Środkowego Wschodu, angielszczyzną, i z wieloma innymi językami. Lovrenski próbuje odtworzyć taką hybrydę, którą teraz posługują się ludzie w określonych kręgach. Na język polski jest nieprzekładalna, bo nie mamy do tego stopnia ukonstytuowanego multietnolektu.

W przypadku tłumaczenia „Jak byliśmy młodsi” musiałam nieco wypłaszczać tekst. Powiedziałabym, że jeśli mój język jest w porównaniu z językiem oryginału jakiś, to on jest bardziej przystępny – z racji tego, że miałam mniej narzędzi, za pomocą których mogłam „udziwniać” narrację albo ją „wynaturzać”. Choć znowu nie do końca o wynaturzenie chodzi. Być może lepiej sprawdziłoby się tu słowo „hermetyzacja”, w nim tkwi odpowiedź. 

Co do słów, które mają wydźwięk rasistowski, to bohaterowie powieści używają ich w konkretnym kontekście kulturowym. Jest cały rozdział („biali murzyni”), w którym jeden z bohaterów, Marco, czarny Somalijczyk, używa słów w ustach człowieka nieczarnego mających wydźwięk rasistowski. Używa ich w stosunku do swoich kolegów, którzy są biali, czarni. Pojawia się również grupa białych Norwegów z „lepszej”, zachodniej części Oslo (Frogner). Starają się być „fajni” i też używają tego słowa. Wtedy Marco „spuszcza im łomot”, bo jemu wolno, a im nie wolno. I wydaje mi się, że przełożenie tego bez użycia słów uważanych za rasistowskie byłoby niemożliwe.

Zresztą słowo „czarnuch” jest narzędziem, które ma pokazać pewnego rodzaju mechanizm. Język w tym momencie ewoluuje, to jest świetne i bardzo dobre, że niektórych słów już się nie używa i zastępuje innymi. Ale kiedy na przykład tłumaczyłam dla ArtRage’u „Chwilę wolności” Jensa Bjørneboe, książkę napisaną w roku 1966, gdzie też pojawia się to słowo, o którym tutaj dyskutujemy, nie mogłam go przecież zmienić, ponieważ cały kontekst tej książki jest bardzo mocno kolonialny. Sztuka tłumaczenia polega na tym, żeby czasami wstawić słowa, których normalnie by się nie używało w codziennej mowie, na potrzeby języka literackiego, stylizowanego tak czy inaczej.

Wspomniała pani, że się inspirowała tłumaczeniem Tomasza S. Gałązki. Czy miała pani też jakieś inne źródła inspiracji, które pomagały pani stworzyć czy też odtworzyć język młodzieży, który jakoś by się zespalał ze świadomością językową języka młodzieżowego w Polsce?

Jestem dorosła, mam 40 lat, więc to nie jest mój język. Przez osiem lat miałam kontakt ze słownictwem młodych ludzi, kiedy wykładałam na polskim uniwersytecie. Studenci dostarczali mi próbek językowych na bieżąco i to było bardzo fajne. Mam też młodszego brata, tylko o 3 lata, za to bardzo zainteresowanego kulturą internetu. Wydaje mi się, że język współczesny jest też bardzo efemeryczny, z czym wiąże się niebezpieczeństwo tłumaczenia języka młodzieżowego: dzisiaj mówi się tak, jutro mówi się inaczej.

Kiedy ogłaszane jest Młodzieżowe Słowo Roku, to już jest „obciachowe” – bo już się „zużyło” i przeszło do mainstreamu. Ja nieco bazowałam na tym, co wyczytałam w internecie: czytam bardzo dużo forów internetowych, na których też są młodsi ludzie, grup na Facebooku, staram się patrzeć jak językiem operuje młodzież. Od ponad dwóch lat geograficznie jestem odcięta od żywej polszczyzny, bo mieszkam w Norwegii. Ale inspirowałam się nie tylko „Tu byli, tak stali” Krauzego w tłumaczeniu Gałązki, również „Shuggie’em Bainem” Douglasa Stuarta i „Świeżym” Nico Walkera w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika. Jest to rodzaj języka literackiego o nacechowaniu gangsterskim, nie wiem, czy młodzieżowym. Więc jakoś to wszystko wymieszałam i zrobiłam „zupę”, „sałatkę językową”, której faktycznie nikt nie stosuje. 

To nie jest moja myśl, pożyczam ją od koleżanki z Uniwersytetu w Trondheim, socjolingwistki, z którą dużo rozmawiałyśmy o moim przekładzie. Powiedziała, że Lovrenski jest bardzo ciekawy, bo próbuje podnieść język ulicy (nie wiemy, na ile autentyczny), do statusu języka literackiego. Ja z kolei podjęłam próbę zrobienia języka literackiego od zera. Są to dwie różne rzeczy. Tak naprawdę, kiedy ludzie mówią, że mój przekład jest dobry albo poprawny, to nie wiem do końca, czy to jest prawda. Bo to jest jedna z bardzo wielu propozycji tego, jak można tę książkę przetłumaczyć.

Nie jestem przekonana co do tego, że ten przekład jest dobry. Ale jestem przekonana, że inaczej bym chyba tego nie potrafiła zrobić. Więc to jest moja propozycja i pozostawiam ją czytelnikom i krytykom do dyskusji. 

Jeszcze wracając na chwilę do samego języka. Zahaczyłyśmy już o jego „młodzieżowość”, a czy w przypadku „gangsterskości” szukała pani jakichś źródeł dla tej warstwy językowej? 

Bardzo dużo udaje się znaleźć w internecie, mam za sobą ogromny research. Mimo że książka jest krótka, męczyłam się z nią dłużej niż z sześciusetstronicową Larsa Myttinga, którą kończę teraz. Właśnie dlatego, że potrafiłam siedzieć nad jednym zdaniem przez pół dnia. Najpierw nie rozumiałam, o co chodzi w tym zdaniu. Potem, gdy w końcu udawało mi się ustalić, o co chodzi, to pojedyncze terminy sprawiały mi ogromną trudność, zwłaszcza jeśli chodzi o handel narkotykami. Przykład: Ivor i jego przyjaciele zaczynają dealować. Bohaterowie nie dość, że handlują różnego rodzaju narkotykami, to używają też różnych narzędzi do tego, żeby na przykład te narkotyki rozdzielić, zważyć itd. Narkotyków, które w Norwegii często bierze się rekreacyjnie, jak na przykład GHB, z tego co wiem, nie bierze się w Polsce na tyle często, żeby było na nie slangowe określenie. Określenie „pigułka gwałtu” raczej odnosi się nie do brania rekreacyjnego, tylko do krzywdy, jaką można przy jej zastosowaniu wyrządzić. W takich przypadkach trzeba „kombinować”, żeby zrozumieć najpierw intencję autora, potem dokonać przekładu. 

Ja głównie „grzebałam” na forach internetowych i w internecie, bo jak wiadomo – tam jest wszystko. Bardzo ciekawą metodę zastosował mój kolega, Wouter De Jong, który przetłumaczył Lovrenskiego na niderlandzki. Przyjął on metodę wrzucania fragmentów oryginału norweskiego w czat GPT i pytał: „O co tutaj chodzi?”. I czat proponował odpowiedzi, które potem weryfikowaliśmy. Trochę współpracowaliśmy przy tym przekładzie, bo byłam gotowa pierwsza i mogłam być jego „konsultantką”. Czat podpowiadał rzeczy, które czasami miały sens, czasami nie, bywały też wręcz kłamliwe. Co jest ciekawe, bo przecież czat również korzysta z internetu, czyli z tej samej bazy, co ja, samodzielnie. Była to mrówcza praca, szeroki research, który wymagał wielu konsultacji. Czasami jakieś odnalezione w sieci słowo występowało tylko raz, u Lovrenskego – i trzeba było sobie jakoś z tym poradzić. 

Kiedy rozmawiamy o Lovrenskim i jego językowych eksperymentach, przychodzi mi na myśl jeden polski tytuł – „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej. Czy widziałaby pani jakąś paralelę między tymi dwiema książkami? 

Bardzo ciekawe skojarzenie i bardzo nośna myśl dla „Jak byliśmy młodsi”. W przypadku Masłowskiej też można dyskutować na temat autentyczności jej prozy. Napisała „Wojnę polsko-ruską”, kiedy miała 19 lat, była dzieckiem z dobrego domu z Wejherowa, oscylowała w tych „wejherowskich klimatach”, języka słuchała i go tworzyła. Pytanie, czy „Wojna polsko-ruska” jest powieścią młodzieżową? Uważam, że nie.

Swoją drogą, nauczyłam się, że jeśli mam wybrać pomiędzy słowem, które moim zdaniem jest młodzieżowe, a słowem bardziej płaskim, to mam brać to bardziej płaskie, bo to młodzieżowe najprawdopodobniej jest boomerskie i będzie „krindżowe” w oczach młodych ludzi. W przypadku Lovrenskiego tak bardzo się tym nie przejmowałam, bo nie miałam w głowie projektowanego czytelnika. Poza tym myślałam, że i tak tłumaczę język, który nie aspiruje do autentyczności. Ale też kiedy używałam jakiegoś słowa slangowego lub stylizowanego, to nie starałam się, żeby to były słowa z listy Młodzieżowego Słowa Roku z ostatnich pięciu lat, bo wiedziałam, że tutaj i tak polegnę. 

A były jakieś słowa, które szczególnie panią blokowały? 

Właściwie u Lovrenskiego było trudne wszystko, ale też niczego nie pomijałam. Oczywiście zastępowałam idiomy norweskie polskimi zwrotami. Taka zaproponowana przeze mnie gra słów, z której jestem trochę zadowolona, a trochę nią zażenowana – nie mogę się zdecydować, co bardziej. W jednym rozdziale główny bohater mówi, że jak zaczynał chodzić do szkoły ze swoim przyjacielem, to obu im świetnie szło, byli zdolni i robili najszybciej w klasie wszystkie zadania. Prosili nauczycielkę o trudniejsze zadania, a gdy ta im odmawiała, oni się nudzili i zaczynali rozrabiać.

Potem pojawia się pewna myśl pierwszoosobowego narratora, głównego bohatera: rasistowski żart, który w oryginalne oznaczał: „oblewać przedmiot”, co jest homonimem słowa oznaczającego „prasować”. I gdyby ten żart językowy (norweski) przetłumaczyć dosłownie na polski, to by wyszło: „oblewamy/prasujemy tyle samo, co azjatyckie babki w pralni”. Stwierdziłam, że nie da się tego przetłumaczyć dosłownie, więc muszę wymyślić coś innego. Kiedy chodziłam do szkoły, to na jedynkę w dzienniku mówiło się „laczek” albo „lacz”. I stąd tłumaczenie: „mamy teraz w dzienniku więcej laczy niż azjatycka rodzina w sieni” [s. 36]. Zachowałam więc nawet aspekt rasistowski, z czego jestem zadowolona – nie dlatego, że jest rasistowski, ale dlatego, że udało mi się przekazać intencję oryginału.

Zostawiałam też wszystkie somalijskie wstawki. Transliteracja somalijskiego na norweski jest inna niż na polski. Wydawnictwo musiało znaleźć osobę, która byłaby w stanie zweryfikować poprawność polskiego zapisu języka somalijskiego. Przekład „Jak byliśmy młodsi” też był w tym sensie wieloosobowy, a obecnie mówi się bardzo dużo o koncepcji multi-translator czy też multiple-translationship.

Życzę w takim razie, by tych wyzwań translatorskich pojawiało się jak najwięcej i by były one jak najciekawsze. Bardzo dziękuję za rozmowę!

 

Książka:

Oliver Lovrenski, „Jak byliśmy młodsi”, przeł. Karolina Drozdowska, wyd. ArtRage, Warszawa 2024
Proponowany wiek odbiorcy: 16+

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.