„Jak tylko dojedziemy do restauracji, przestajemy rozmawiać o polityce”, mówi mi w taksówce Sayama, moja dawna nauczycielka birmańskiego. Po czterech latach nieobecności właśnie przyleciałem do Bangkoku na konferencję o Birmie i odwiedzam starych przyjaciół. Sayama bierze mnie do jednej z wielu birmańskich restauracji, które wyrosły w Bangkoku jak grzyby po deszczu („jedzenie jak w Birmie”, komentuję, co zarówno ona, jak i kelnerka biorą za komplement). Cała uliczka jest właściwie birmańska, z knajpami, sklepami i mieszkaniami imigrantów.
Takich „małych Birm” jest w tajskiej stolicy znacznie więcej, a szczególnie liczne są one w Chiang Mai na północy Tajlandii. Podobnie zresztą jest w Tokio czy Tajpej, gdzie bez problemu kupi się chociażby wyśmienitą birmańską herbatę bez konieczności ryzykowania wjazdu do tego wstrząsanego wielowymiarowym konfliktem zbrojnym kraju. Najnowsza, licząca ponad 3 miliony i sunąca do wszystkich azjatyckich sąsiadów birmańska emigracja jest najważniejszą społeczną konsekwencją zintensyfikowanej po puczu w 2021 roku wojny domowej w Birmie. Najlepiej widać to w Tajlandii, dokąd trafia większość emigrantów.
We wspomnianej restauracji jestem jedynym nie-Birmańczykiem i to nie tylko dlatego, że akurat kuchnia nie jest zaliczana do największych osiągnięć cywilizacyjnych tego narodu. Po prostu Birmańczyków w Tajlandii jest tak dużo, że biznes kręci się sam. Przyjeżdżają uchodźcy wojenni i polityczni, inteligencja, imigranci zarobkowi, uciekająca przed poborem młodzież, ale również rodziny wojskowych, urzędnicy i biznesmeni związani z armijnym establishmentem, wszelcy znajomi przysłowiowego birmańskiego królika. „Lokują tu swoje pieniądze, inwestują, kupują nieruchomości, zakładają biznesy i firmy”, objaśnia Sayama. Dane potwierdzają jej słowa. Według ostatniego raportu, obywatele Mjanmy są drugimi po Chińczykach nabywcami własności w Tajlandii, kupując zwłaszcza nieruchomości (między styczniem a wrześniem zakupili 564 różnych gruntów na łączną kwotę ponad 158 milionów dolarów amerykańskich; dla porównania, w 2021 roku było to 30 gruntów). Każdy pragnie bezpieczeństwa własnego i swoich pieniędzy, w tym generałowie. Tajlandia zapewnia to w stopniu do Birmy nieporównywalnym.
W efekcie Tajlandia stała się bezpiecznym schronieniem dla statystycznie znaczącej liczby Birmańczyków, co widać na każdym kroku. Znajomi birmańscy dowiedziawszy się, że mam przybyć do Bangkoku, pytali w której dzielnicy będę spać i okazywali się biegli w topografii miasta, jakby to był Rangun. Gdy martwiłem się jak zapłacę za zrobienie za mnie kwerendy w Bibliotece Narodowej Mjanmy, szybko mnie uspokojono: niemal każdy badacz ma konto w tajskim banku. I kto może, ten trzyma oszczędności w bahtach i dolarach, bo birmańskiemu kyatowi nie ufają nawet generałowie (w momencie puczu za dolara płaciło się około 2 tysięcy kyatów; obecnie jest to 6–7 tysięcy). Skoro jednak Tajlandia jest podstawową alternatywą dla wszystkich, to znaczy, że przybywają tu zarówno dysydenci, jak i konfidenci. „Nigdy nie wiesz, kto siedzi obok ciebie, czy to swój, czy dalan [birmański TW – przyp. ML]”, mówi Sayama, z charakterystyczną dla wielu Birmańczyków mieszanką zdrowego rozsądku i paranoi.
Ta atmosfera udziela się również na konferencji, na którą przyjechałem. „Zanim wrócicie do domu, podrzyjcie program”, mówi birmańskim uczestnikom jeden z organizatorów, przypominając komunikat kilkukrotnie. Wspólne zdjęcie tylko dla chętnych, pseudonimy zamiast imion, zakaz mediów społecznościowych, zdjęć i nagrywania. Do tego wszystkiego już zdążyłem się przyzwyczaić, regularnie uczęszczając na birmanistyczne konferencje. Ta i tak nie była zresztą zbyt radykalna. Po jej zakończeniu nikt nie podawał internetowych linków do stron, gdzie można zrobić przelew na broń dla partyzantów, jak to się zdarzało na poprzednich.
Fale defetyzmu i triumfalizmu
Birmańczycy i inni uczestnicy konferencji opisywali obecną sytuację w kraju i na jego pograniczach (chociażby fenomen oszustw internetowych, czy odzyskanie przez Birmę pierwszego miejsca wśród producentów opium), pomstowali na obojętność zachodniego świata („o Ukrainie i Gazie się mówi, o nas zapomniano”) i wspominali najnowsze okrucieństwa armii. To ostatnie robili z typową dla siebie przeszytą smutnym humorem ironią, z jaką reagują na regularnie spadające na ich głowy kataklizmy. Jedna z uczestniczek pokazała filmik zrobiony w konwencji radosnej bajki dla najmłodszych, z miłą muzyczką w tle. Przedstawiał on wspólną pracę całej rodziny, mamy, taty i dzieci. Był o tym, jak zrobić podziemny, rodzinny schron, zanim samoloty armii przylecą zbombardować wioskę.
Inny mówca, zajmujący się Birmą od lat dziewięćdziesiątych XX wieku, podsumował obecne nastroje za pomocą metafory „fal defetyzmu i triumfalizmu”. Zaraz po wybuchu ogólnonarodowych protestów w reakcji na pucz w 2021 roku w społeczeństwie zagościła pewność zwycięstwa. Po krwawej pacyfikacji na wiosnę 2021 roku zagościła depresja, że będzie jak zawsze, armia znów wygra. Potem, gdy protestująca młodzież poszła do partyzantki (lato–jesień 2021 roku) i nie dała się zniszczyć anihilacyjnym kampaniom wojska (2022 rok) powróciła nadzieja. A kiedy „braterski sojusz” trzech partyzantek etnicznych pogonił juntę na pograniczu z Chinami (październik–listopad 2023 roku), zaś ruch oporu przejął inicjatywę strategiczną w wojnie domowej (przełom 2023 i 2024) wśród ludzi zagościł triumfalizm, który i mnie w kwietniu 2024 się udzielił. Był on zresztą dość powszechny: na początku tego lata odwiedził mnie znajomy birmański profesor z Japonii, powiązany z ruchem oporu. Siedzieliśmy przy zachodzącym słońcu patrząc na Wawel, a on kreślił nadchodzące losy Birmy: „Najpierw weźmiemy Pyin U Lwin [letnią „stolicę” armii, siedzibę akademii wojskowej], potem otoczymy Mandalaj. Następnie uderzeniami z dwóch flanek zdobędziemy stolicę [Naypyidaw], a na końcu wkroczymy do Rangunu. Tak jak pod ciosami z kilku stron upadło Drugie Imperium Birmańskie w XVI wieku, tak teraz padnie junta. A Min Aung Hlaing [szef junty] zostanie zabity albo ucieknie do Rosji”.
Początkowo wydawało się, że ta śmiała wizja się spełnia. Po tym, jak latem 2024 roku ruch oporu zdobył Mogok, serce przemysłu wydobywczego birmańskich kamieni szlachetnych oraz Lashio, pierwszą stolicę prowincji utraconą przez juntę, birmanistyczną bańkę obiegły obrazki masowej ucieczki z Pyin U Lwin. Na jedynej, zygzakowatej drodze prowadzącej z tego zbudowanego na wzgórzach miasteczka do Mandalaj ciągnął się wielomilowy korek, przypominający trochę tropikalną wersję exodusu cywilów z Kijowa 24 lutego 2022 roku. W drugą stronę pas był pusty.
Wydawało się, że dni junty są policzone.
Rodzinna pomoc
Ale pogłoski o śmierci junty okazały się być przedwczesne. Gdy we wrześniu w Japonii spotkałem się ponownie z moim birmańsko-japońskim znajomym, nastrój diametralnie się zmienił. „Sytuacja się skomplikowała, lecz i tak wygramy”, deklarował z urzędowym optymizmem, w który sam już chyba nie wierzył. W ciągu kilku miesięcy triumfalizm znów przeszedł w defetyzm. Wszystko przez to, że koło ratunkowe rzuciły juncie Chiny.
Chińska Republika Ludowa z wszystkich państw zagranicznych ma największy wpływ na Birmę, lecz nie jest on nieograniczony. Mjanma nie jest (jeszcze?) chińską kolonią. Gdyby było inaczej, nigdy nie doszłoby do puczu z 2021 r. Obalił on wbrew chińskim „sugestiom”, życzliwy Państwu Środka rząd Aung San Suu Kyi. Pekin bojąc się zamachu stanu, wysłał wówczas do Naypyidaw delegację, której „rady” generałowie zlekceważyli; podobnie zignorowali chińskie nawoływania do wypuszczenia Suu Kyi już po puczu. Po zamachu stanu Pekin miał więc dwuznaczny stosunek do wydarzeń birmańskich. Z jednej strony pucz był Chińczykom nie w smak, z drugiej nie zamierzali wspierać żadnej ze stron. Czekali aż sytuacja się wyklaruje. Po jakimś roku uznali, że armia wygra i rozpoczęli powolną normalizację stosunków z generalicją; lecz robili to niechętnie, z dystansem, nie paląc sobie mostów do innych rozwiązań. Słowem, zaczęli uznawać generałów, ale się nie cieszyli. Tym bardziej, że birmańska generalicja znów nie słuchała chińskich nalegań, by zrobić porządek z pogranicznymi przestępstwami cybernetycznymi, uderzającymi wówczas głównie w Chiny. Sfrustrowany Pekin dał zielone światło partyzantom z „braterskiego sojuszu” na ofensywę w 2023 roku, bo obiecali oni wykurzyć cybernetyczne gangi. Słowa dotrzymali, ale przy okazji wygrali aż za bardzo. Jesienią 2023 roku dali takiego łupnia juncie, że ośmielili inne partyzantki do ataków na osłabioną armię birmańską (Tatmadaw). W efekcie pierwsza połowa 2024 roku to seria bolesnych porażek Tatmadaw. Latem klęska zajrzała w oczy generałom. Wtedy nawet Chiny przestraszyły się, że junta może przegrać.
Pekin przyszedł więc Tatmadaw z „rodzinną” pomocą (w oficjalnie żargonie stosunki birmańsko-chińskie nazywają się pauk phaw, czyli „pokrewieństwo rodzinne”; w to kłamstwo nie wierzy oczywiście nikt po obu stronach granicy). ChRL zakazała partyzantkom etnicznym dalszych ofensyw przeciw Tatmadaw, a one posłuchały. Nakazała też im dogadać się z armią, a one nie posłuchały. Ponadto Chiny poparły pomysł pseudowyborów w listopadzie 2025 roku, mających zalegitymizować władzę armii. Junta intensywnie się do nich przygotowuje: ma już swoją, szkoloną przez Rosję komisję wyborczą, a także listę dopuszczonych do startu w wyborach partii, wszystkich prowojskowych. Najważniejsza jednak była chińska zgoda na wizytę birmańskiego dyktatora, Min Aung Hlainga (prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego właśnie wystąpił o jego areszt za zbrodnie przeciw ludzkości) w ChRL, co było dyplomatycznym przełomem, faktycznym uznaniem rządów Tatmadaw. Chiny rzecz jasna zrobiły to po swojemu, bez ostentacji: na termin wizyty wybrały dzień amerykańskich wyborów prezydenckich, by medialnie ją przykryć. Formalnie rzecz biorąc, zaprosili Min Aung Hlainga na konferencję – nie na wizytę bilateralną, do Szanghaju, a nie do Pekinu – i pozwolili spotkać się z premierem Li Qiangiem – a nie z przewodniczącym Xi Jinpingiem. Ale te zmyłki dla świata nikogo w Birmie nie oszukają, komunikat jest czytelny: Chiny stanęły po stronie Tatmadaw.
Czy to oznacza, że losy wojny domowej w Birmie są już przesądzone? Że armia znowu wygra? Wydaje się, że Tatmadaw z chińską pomocą zdoła utrzymać na razie kontrolę nad „Birmą właściwą”, centralną częścią kraju, choć nie odzyska jej nad wszystkimi etnicznymi peryferiami. Część terenów nie-birmańskich jest pod władaniem słuchających rad z Pekinu grup zbrojnych, chociażby Zjednoczonej Armii Stanu Wa (UWSA) w Wa czy Armia Sojuszu Narodowodemokratycznego Mjanmy (MNDAA) w Kokangu. Gdzie indziej połaciami terytoriów rządzą niekontrolowane przez Pekin partyzantki, jak chociażby Armia Arakanu (AA) w Arakanie, Armia Wyzwolenia Kaczinu (KIA) w Kaczin czy Kareński Związek Narodowy (KNU) w Karen (i kilka innych). Oni, podobnie jak birmańskie partyzantki, Ludowe Siły Samoobrony (PDF) nie poddadzą się tylko dlatego, że Pekin chce spokoju. Wojna będzie trwać, a jak niedobrze pójdzie, to na niektórych terenach doczeka się wkrótce stulecia od wybuchu: Birma szczyci się mało chlubnym tytułem kraju o najdłużej toczonym konflikcie zbrojnym na świecie, od zyskania niepodległości w 1948 roku.
Lecz nawet założenie o utrzymaniu kontroli nad „Birmą właściwą” przez Tatmadaw jest niepewne. Birma wielokrotnie udzielała lekcji pokory uważającym się za ekspertów jej obserwatorom. Parafrazując, wypowiedziany w zupełnie innym kontekście aforyzm, można stwierdzić, że niespodzianki polityczne w Birmie zdarzają się tak często, że zaskakujące jest to, iż wciąż zaskakują.