Po niedawnym pogromie izraelskich kibiców w Amsterdamie, w holenderskiej koalicji rządowej doszło do kryzysu. Sekretarz stanu w ministerstwie finansów Nora Achahbar, z pochodzenia Marokanka, podała się do dymisji w proteście przeciwko „rasistowskim”, jak stwierdziła, wypowiedziom na ten temat Geerta Wildersa, przewodniczącego największej partii koalicyjnej, PVV. 

Wilders miał powiedzieć, że „muzułmanie polowali na Żydów”, a „Marokańczycy, którzy chcieli zniszczyć Żydów”, dolali oliwy do ognia. Przewodniczący PVV istotnie jest rasistą, ale w tym wypadku miał sporo racji. Już od maja uczestnicy pogromu skrzykiwali się na mediach społecznościowych, by po meczu Ajax–Makabi „polować na Żydów”. 

Raport policji sporządzony po pogromie cytuje liczne posty uczestniczących w nim marokańskich amsterdamczyków. Z drugiej strony, niektórzy kibice izraelskiego Makabi jeszcze przed meczem wykrzykiwali antyarabskie hasła, zerwali palestyńską flagę i zdemolowali taksówkę, której kierowcą był muzułmanin. Policja poinformowała, że pięć osób trafiło do szpitala, a co najmniej 62 osoby zostały aresztowane. To niczego nie usprawiedliwia, ale poszerza krąg odpowiedzialnych. 

Co więcej, do rasistowskich pogromów zdolni są też i izraelscy kibice. Sam byłem świadkiem takiego pogromu na ulicach Jerozolimy w grudniu 2013 roku, dużo mniejszego wprawdzie i – inaczej niż w Amsterdamie – szybko opanowanego przez policję. Nienawiść nie ma narodowości.

Wybiórcze gospodarowanie faktami 

Kłamstwo również. Relacjonując – załagodzony w końcu – holenderski kryzys rządowy, portal Politico.eu napisał, że Wilders „domagał się surowych działań przeciwko imigrantom, Arabom i muzułmanom, którzy zastosowali przemoc wobec Izraelczyków. Podczas dnia chaosu, kibice Makabi Tel Awiw zdarli palestyńskie flagi w centrum Amsterdamu i śpiewali antyarabskie hasła”. To jedyny zawarty w tym materiale opis wydarzeń. Wprawdzie Politico w swej relacji stwierdza też, że imigranci „atakowali kibiców Makabi”, jednak nie podaje informacji, które by uzasadniały cytowane w tym tekście określenia zajść przez holenderskich polityków jako „pogrom” czy „polowanie na Żydów”. Słowem, to nie przemoc wobec Żydów po meczu, kibiców czy nie, agresywnych czy nie, wymagała opisania, lecz paskudne hasła, jakie niektórzy kibice przed meczem skandowali. Zauważmy, że kiedy angielscy kibice w Hamburgu śpiewają antyniemieckie hasła, do pogromu Anglików jednak nie dochodzi.

W podobnym duchu relacjonuje zajścia w Amsterdamie Al-Jazeera, Sheher Khan, przywódca holenderskiej opozycyjnej partii Denk, czy francuska lewicowa posłanka Marie Mesmeur. „Ci ludzie nie zostali zlinczowani dlatego, że byli Żydami, ale dlatego, że byli rasistami i popierali ludobójstwo”, napisała na X – za co zresztą będzie miała sprawę karną za pochwalanie zbrodni. Okazuje się więc, że są lincze słuszne i niesłuszne, w zależności od poglądów ofiar. Kopany na amsterdamskiej ulicy mężczyzna, nagrany przez jednego z uczestników pogromu, powinien był wykrzykiwać nie „nie jestem Żydem!”, ale „nie jestem rasistą”. Wtedy nic by mu się nie stało. 

Prestiżowy portal Politico od 2021 roku należy do koncernu Axel Springer, który „obronę prawa Izraela do istnienia” ma wpisaną do swego kodeksu wartości. Mimo to już wcześniej publikował on antyizraelskie treści. Właściciel nie interweniował, słusznie szanując niezależność redakcji. 

Tyle tylko, że w tym wypadku nie o stosunek do Izraela chodzi, ale do prawdy. Choć opisane zachowania izraelskich kibiców istotnie miały miejsce i winny być przypomniane w relacji z wydarzeń, to przecież nie one stanowiły treść pogromu. Skupienie się wyłącznie na nich nie tylko dezinformuje, ale buduje też negatywny, nienawistny obraz Żydów. Sprawia, że ich linczowanie staje się dopuszczalne, a właściwie wręcz pożądane. Politico oczywiście nie jest tu jedyne – taką tendencję widać w większości liberalnych mediów. Rzecz jasna – i trochę mi wstyd, że muszę to w ogóle pisać – nie oznacza to, że o Żydach czy Izraelu nie należy informować krytycznie. Nie należy jednak dezinformować.

Nie są to jedynie holenderskie problemy. „Gazeta Wyborcza” bez słowa komentarza cytuje wypowiedzi, w których Izrael oskarża się o ludobójstwo, tak jakby zarzut ten był udowodniony lub był tak oczywisty, że nie wymaga dowodu. Jest to ta sama gazeta, które nie zgodziła się dwa lata temu na to, bym nazwał pewną ukraińską jednostkę wojskową „neonazistowską”.

Redakcja wprawdzie wiedziała, że jednostka ta odwołuje się do nazistowskiej ideologii, w emblemacie ma symbolikę SS, a jej żołnierze tatuują sobie swastyki. Uznała jednak, że w obliczu oskarżeń Putina, że Ukraina jest „nazistowska”, tego określenia nie można użyć. Izrael na takie względy jak neonaziści z Azowa najwyraźniej nie zasługuje. 

Możliwe, że redakcja merytorycznie uznała, że są podstawy do takich oskarżeń. Problem w tym, że „Wyborcza” nie wspomniała jednak nawet o wywiadzie byłej przewodniczącej MTS, sędzi Joan Donoghue, dla BBC, w którym sprostowała ona medialne doniesienia, jakoby Trybunał uznał wniesiony przez Republikę Południowej Afryki zarzut popełnienia przez Izrael ludobójstwa w Gazie za „prawdopodobny”. 

W rzeczywistości za prawdopodobne MTS uznał w swym orzeczeniu jedynie zagrożenie praw Palestyńczyków, o ile – co teraz bada – oskarżenia RPA się potwierdzą. Informowanie, jakoby MTS uznał te oskarżenia za prawdopodobne, jest więc dezinformacją, która nigdy nie została sprostowana. Nie czepiam się „Wyborczej” – jest w dobrym towarzystwie. Wywiadu sędzi Donoghue nie odnotowała lub zlekceważyła większość mediów na świecie.

Wrogość wobec Żydów staje się codziennością

Jak w tej sytuacji dziwić się kierownikowi hoteliku w maleńkiej miejscowości Selva di Cadore we włoskich Dolomitach, który tydzień temu odrzucił rezerwację złożoną przez młodych Izraelczyków, informując w mailu, że „Izraelczycy, jako winni ludobójstwa, nie są mile widziani”. 

W zeszłym roku inny hotelarz z tej samej okolicy odrzucił rezerwację z Izraela, wyjaśniając po hebrajsku: „możecie sobie zostać w waszych komorach gazowych”. Hotelarz następnie się tłumaczył, że doszło do pomyłki przy tłumaczeniu komputerowym. Tym razem tłumaczeń brak, fali oburzenia też. 

Hotelarze z Dolomitów nie muszą się dogłębnie orientować w tym, co się dokładnie w Izraelu dzieje, ale wiedzą, że dawne hamulce powściągające wrogość do Żydów już nie działają. Wrogość ta dziś jest szlachetna, nie wstydliwa. Przywykamy. 

Tym bardziej że za oskarżeniami stoją nie tylko tradycyjni pałkarze, ale uznawane i zasadnie szanowane autorytety. Wybitny włoski historyk faszyzmu Enzo Traverso, od lat wykładający w Stanach Zjednoczonych, wydał właśnie książkę o wojnie w Gazie. Wyjaśnia w niej, jak mówi w wywiadzie dla portalu Democracy Now, że „stajemy w obliczu paradoksalnej sytuacji, w której sprawcą jest Hamas, a ofiarami Izraelczycy. Jest to odwrócenie rzeczywistości. To jak proces norymberski, w którym zamiast zbrodni nazistów, sądzono by okrucieństwa popełnione przez samoloty USA i Zjednoczonego Królestwa [przy bombardowaniu niemieckich miast]”. Analogia z drugą wojną miałaby sens, jeśliby porównać izraelskie bombardowanie Gazy i alianckie bombardowanie Niemiec. Porównanie odwrotne, którego dokonuje szanowany historyk, ma sens tylko wówczas, gdy nazistami są od początku Izraelczycy.

Były szef niemieckiego MSZ, Joshka Fischer, opowiadał mi, że kiedy usiłował namówić Jasera Arafata do potępienia palestyńskiego zamachu terrorystycznego na telawiwską dyskotekę Delfinarium, przywódca Fatahu odparł: „A wy w Europie tak bardzo waszych Żydów lubicie?”. Nie minęło ćwierć wieku i na Arafata wyszło. 

Członek kierownictwa Fatahu, Taisir Nasrallah, tak skomentował amsterdamski pogrom: „To, co zdarzyło się w Holandii, jest najlepszym dowodem, że świat ma serdecznie dość Żydów”. Zgadza się z nim Remigijus Žemaitaitis, przywódca litewskiej partii Świt nad Niemnem. Polityk ten jeszcze przed obecną wojną w Gazie powiedział, że traktowanie Palestyńczyków przez Izrael wyjaśnia, dlaczego ludzie odnosili się wrogo do Żydów. Zrazu ta i podobne wypowiedzi kosztowały go bojkot ze strony wszystkich sił politycznych, ale po ostatnich wyborach jego partia weszła do koalicji rządowej. 

Jest przy tym rzeczą oczywistą – i znów wstyd mi, że w ogóle musze to pisać – że istnieją powody, by być przeciwko wojnom, jakie Izrael toczy w Gazie i Libanie. Podejrzenie, że dochodzi podczas nich do zbrodni wojennych, po obu zresztą stronach, wydaje się dobrze uzasadnione. Ale oczekiwałbym wówczas podobnego sprzeciwu, i z tych samych powodów, wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej, rosyjsko-irańskiej wojny w Syrii, saudyjskiej wojny w Jemenie, etiopsko-erytrejskiej wojny w Tigraju. A jeśli nawet nie, to oczekiwałbym przynajmniej potępienia wobec linczowania Rosjan za Donbas czy wobec odmawiania Etiopczykom rezerwacji za Tigraj. Że nic takiego się nie dzieje? No właśnie. Przywykamy.

Fałszywa solidarność

Warto przy tym zauważyć, że ta część lewicy, która uważa, że linczowanie Izraelczyków jest dopuszczalnie, z reguły wyraża zdecydowaną solidarność z żydowskimi ofiarami antysemityzmu. Wspomniany Sheher Khan zapewniał, że „nigdy nie było ataku na naszych żydowskich obywateli w Amsterdamie. To się nigdy nie zdarzyło. A gdyby się zdarzyło, stanąłbym u boku naszych żydowskich braci i sióstr”. Mniejsza już o historyczną prawdziwość tego stwierdzenia, w końcu druga wojna była dawno – ale Khan mówił to w kilka dni po pogromie w stolicy Holandii. No tak, ale tam ofiarami padli Izraelczycy, a nie Żydzi. Izraelczyków wolno.

Z kolei ci na prawicy, którzy deklarują solidarność, z reguły bezgraniczną, z Izraelem, a już na pewno z polityką jego obecnego rządu, Żydów często nie lubią. Nowo mianowany ambasador prezydenta Trumpa do Izraela, Mike Huckabee, jest chrześcijańskim fundamentalistą. Uważa on, że „nie ma czegoś takiego jak Palestyńczycy”, a także jak Zachodni Brzeg, bo to wszak „Judea i Samaria, które się Izraelowi należą”. Jest on zarazem zdania, że żyjemy w czasach mesjańskich. 

Wnet sprawiedliwi, czyli tacy ewangelicy jak on, doznają wniebowstąpienia i będą z wysokości spoglądać na zagładę Izraela najechanego przez armie świata, po czym nastąpi Armagedon i Drugie Przyjście. Ocaleją jedynie ci Żydzi, którzy się nawrócą na jego wiarę. „Myślę, że powinienem nawracać!”, oznajmił radośnie podczas wizyty w Izraelu w 2010 roku. Jednej ze stu, które, jak twierdzi, odbył.

Stając w obliczu wyboru między tymi dwiema opcjami, część Żydów z diaspory odetnie się od takich prawicowych obrońców. W konsekwencji zrezygnują również z solidarności z Izraelem, która będzie coraz bardziej kosztowna. Usprawiedliwiać to będą tym, że to oni, a nie rząd izraelski, reprezentują prawdziwe wartości judaizmu. Polityka Jerozolimy będzie z kolei dostarczać ku temu powodów. 

Rzecz w tym jednak, że – popełniając dokładnie ten sam błąd jak ci, od których się będą dystansować – utożsamiać będą rząd z narodem. Będzie można ich za to jako „prawdziwych Żydów”, pokazywać na postępowych demonstracjach, by obalić zarzut antysemityzmu. 

Pozostali z kolei będą zapewne coraz bardziej ciążyć ku niechcianym prawicowym protektorom. Zgodnie z kalkulacją, że ani ich apokaliptyczne przewidywania ani rasizm wymierzony w innych, nie są zbyt wysoką ceną za fizyczne bezpieczeństwo.

Czy Żydzi są sami sobie winni?

Mieliśmy tego próbę w belgijskiej Antwerpii. Tamtejsza dwudziestotysięczna społeczność żydowska bardzo się obawiała flamandzkiej skrajnie prawicowej partii Vlaams Belang (Flamandzki Interes), której założyciele wywodzili się spośród wojennych kolaborantów. Ale kiedy patrole związanych z VB skinheadów pojawiły się na ulicach, szukając pretekstu, by napadać na znienawidzonych przybyszów, liczba napadów imigrantów na Żydów zmalała. 

W tym roku VB, dziś druga partia Flandrii, po raz pierwszy wystawiła w wyborach żydowskiego kandydata. Wydaje się oczywiste, że powody do nienawiści wobec imigrantów i wobec Żydów ma VB te same. Ale Żydzi z Antwerpii liczą na to, że imigranci jeszcze długo stanowić będą dla partii większy problem. Tych Żydów będzie można pokazywać na prawicowych demonstracjach, by obalić zarzut rasizmu.

Pozostali zaś albo wrócą do bycia Żydami po cichu, prywatnie, byle się nikomu nie rzucać w oczy, albo wyjadą do Izraela, żeby być Żydami pełną gębą, którym nareszcie nikt nie będzie mówił, co mogą, a czego nie mogą robić – z nieuchronnymi tego konsekwencjami. 

Można oczywiście powiedzieć, że Żydzi sobie są winni: wystarczy odciąć się od polityki rządu Benjamina Netanjahu, albo od Izraela po prostu, i nikt nie będzie się czepiał. To nie tylko teoretyczne rozwiązanie: na kilku amerykańskich campusach, w tym na Berkeley i Columbii, podczas antyizraelskich protestów manifestanci wpuszczali na teren uniwersytetu tylko tych studentów „wyglądających na syjonistów”, którzy godzili się złożyć publicznie takie deklaracje.

Haniebność takich żądań jest oczywista – ale znaczące jest, że nikt, na szczęście, nie wymagał od studentów „wyglądających na muzułmanów”, by odcinali się od Hamasu. Można co prawda argumentować, że potępienie Hamasu, ze względu na zbrodniczość jego działań, jest oczywiste, zaś ocena działań rządu izraelskiego pozostaje kwestią otwartą – ale nie o to tu chodzi. 

Wszyscy mamy takie samo prawo obecności w przestrzeni publicznej i nie wolno go uzależniać od uprzedniego składania dowolnych deklaracji. Jeśli jednak już, to żądania takie winny obowiązywać wszystkich na równych zasadach. Zwłaszcza zaś nie można tu wprowadzać dyskryminacji według czyjegoś rzeczywistej czy domniemanej tożsamości. 

Tak więc zasada odcinania się jest podwójnie nie do przyjęcia: dlatego, że odnosi się do Żydów, i dlatego, że odnosi się do Żydów jedynie. Można zresztą mieć wątpliwości co do jej skuteczności: w minionych stuleciach, zanim powstał Izrael, żądano od Żydów, by odcinali się od judaizmu. Przed niczym ich to jednak w Europie nie uchroniło.

Koniec żydowskiego złotego wieku

I dziś nie ochroni. W ciągu 12 miesięcy od rzezi 7 października, w Wielkiej Brytanii (a dane z innych krajów europejskich są podobne), odnotowano 5500 incydentów antysemickich, trzykrotnie więcej niż w poprzednich 12 miesiącach. Mszczenie się na Żydach za politykę Izraela staje się normą, nawet jeśli niektórzy antysyjonistyczni Żydzi usiłują się, niekoniecznie koniunkturalnie, przed tę normą obronić. 

Jest prawdą, że w tym samym czasie wzrosła także, do 5 tysięcy – najwięcej od 2010 roku – liczba incydentów antymuzułmańskich. Ale Żydzi stanowią 0,5 procent mieszkańców Wielkiej Brytanii, muzułmanie – 6,5 procent. Słowem, jest trzynaście razy bardziej prawdopodobne, że Żyd spotka się z nienawiścią z powodu, że jest Żydem, niż że z antymuzułmańską nienawiścią spotka się muzułmanin. Co więcej, dużo bardziej w tym drugim przypadku można się, i słusznie, spodziewać społecznej z nimi solidarności. W tym pierwszym – raczej nie, mimo nielicznych krzepiących kontrprzykładów.

Integracja Żydów w społeczeństwach zachodnich była dotąd traktowana jako jeden z najlepszych przykładów udanej migracji między kulturami. Żydowscy uchodźcy z Europy wschodniej, głównie z carskiej Rosji, byli dla zachodnioeuropejczyków i Amerykanów równie kulturowo obcy, co muzułmanie dziś. Krążyły o nich takie same wyobrażenia i mity: że są nieusuwalnie cywilizacyjnie odmienni, politycznie wywrotowi, seksualnie napastliwi. W najlepszym wypadku, pisano, jest szansa na współżycie z nimi, jeśli wszyscy całkowicie wyrzekną się żydostwa; postulowali to nawet niektórzy żydowscy asymilatorzy.

Stało się jednak inaczej. Nowi przybysze w sposób oczywisty wzbogacili życie kulturalne, społeczne, polityczne, gospodarcze krajów, w których się osiedlali. Zarazem rezygnowali ze swej tożsamości lub jej elementów, z reguły jedynie w takim stopniu, w jakim sami chcieli. 

Okazało się, że akulturacja na dużą skalę jest i możliwa, i obustronnie korzystna – i to mimo nadal silnego antysemityzmu, który zdelegitymizowały dopiero kominy Auschwitz. Jak się miało okazać – nie na zawsze, ale lata po drugiej wojnie światowej zaczęto nazywać drugim, po średniowiecznej Hiszpanii, żydowskim złotym wiekiem. Żydów zaczęto stawiać innym imigrantom, w tym muzułmanom, za wzór.

Muzułmańska imigracja jednak była zbyt politycznie i społecznie odmienna, by móc korzystać z żydowskiego doświadczenia. Zaś doświadczenia XXI wieku pokazały, że żydowska diaspora niesłusznie czuła się bezpiecznie. Żydowski powojenny złoty wiek nie przetrwał nawet stu lat.