Dorastanie w polskiej szkole w XXI wieku to urocze przeżycie.
Podstawy programowe, zależnie od panującej władzy, zmieniają się – ale, w praktyce, to od nauczycieli zależy, o czym będą mówić. Jak nauczyciel jest prawicowy, to przyjdzie w koszulce z „Łupaszką”; jak liberalny, to w koszulce z „KonsTYtucją”; a jak lewicowy, to ponarzeka na wszystko, by nie powiedzieć nic. Pewne zasady, fundamenty są jednak bez dyskusji – mówiąc językiem teorii krytycznej – hegemoniczne, co znaczy, że tworzą tak zwany zdrowy rozsądek, slash, chłopski rozum. Unia Europejska Polsce pomogła, wierzymy w demokrację, każdy jest równy wobec prawa i tak dalej.
Do polityki jednak wchodzi się obecnie poprzez memy i reelsy czy tiktoki, a nie wieczorne pogadanki ekspertów (przy czym nie wartościuję tutaj, bo chodzi o to, że eksperci szafują górnolotnymi pojęciami – za którymi często kryje się bądź naiwność, bądź interesy, zwłaszcza te klasowe). Tam już nie ma żadnej równości. Postuje się często anonimowo, a więc i bez odpowiedzialności. Często mówi się o sile, o armii – najlepszy przykład to niesamowita, globalna popularność Andrew Tate’a [samozwańczego guru męskości, na którym ciążą zarzuty o przemyt ludzi – przyp. red].
Algorytm, na co wskazują liczne badania, podsyła nam treści konserwatywne, utrwalające nasze role społeczne i płciowe. Wybucha wojna? Niektórym wyświetli się militarna propaganda, innym zdjęcia ofiar, pozostałym – nic. Pojawiają się zawsze ci znajomi, którzy, w sprzeciwie wobec przemocy, postują setki zaangażowanych społecznie stories na Instagramie. Polityka jest wszędzie, przy czym trzeba pamiętać, że jest rozproszona.
Powoli okazuje się, że liberalizm to mrzonka, wyniesiona ze szkoły, czasami z domu. Widać to najlepiej w momentach, kiedy zwolennicy i wykonawcy tej ideologii stykają się z kwestiami tak odwiecznymi jak zagadnienie wojny, przemocy czy możliwości społecznej emancypacji. Oczywiście, nie oznacza to łatwego równania, że każdy liberał jest hipokrytą (a przynajmniej taką mam nadzieję, bo sam należę do tego zbioru). Przykładem liberalnej mrzonki, moim zdaniem, jest sytuacja w Strefie Gazy (której nie możemy nazywać „ludobójstwem” tylko dlatego, że nie orzekł tak odpowiedni Trybunał). Prowadzi ona wielu do tragicznego w skutkach pytania, a, mianowicie – „czy X może być wolnym człowiekiem?”.
Konstytucje i granice
Pytanie „kto może być wolny?”, zawiera w sobie kluczowe dla liberalizmu pojęcie „wolności”, ale zawsze stawało w poprzek samej jego esencji. Zadawali je sobie raczej autorzy, którzy dali wprawdzie podwaliny pod myśl liberalną, mającą swoje podstawy w tradycji zachodnioeuropejskiej, ale nie są jej teoretykami. Przykładem może być Arystoteles, na swoje czasy przecież dosyć postępowy, ale broniący niewolnictwa. Problem ten jednak wykracza zresztą poza samą Europę, bo pojawia się także i we współczesnej hinduskiej filozofii politycznej. Tam dalej istotnym problemem – i punktem krytyki klasyków hinduskiego demokratyzmu, jak na przykład Jawaharlala Nehru – pozostaje stosunek do kastowej struktury społeczeństwa.
Wydaje mi się, że liberalizm – taki, w który wierzę – ma na to pytanie prostą odpowiedź. „Każdy”. Każdy może, a nawet musi być wolnym. Jest to absolutny punkt wyjścia demokracji liberalnej. Znajduje odzwierciedlenie w artykule 31. Konstytucji RP z 2 kwietnia 1997 roku, według którego przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona jednocześnie, nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona są obowiązkiem władz publicznych.
Idea wolności, stricte powiązana z godnością, jest też ważnym punktem wyjścia w krajach, w których ustawa zasadnicza nie ma formy konstytucji. Weźmy przykład Izraela. Omawiana kwestia zostaje poruszona w ustawie zasadniczej (jednej z kilku) o godności ludzkiej i wolności (חוק יסוד: כבוד האדם וחירותו) z 17 marca 1992 roku. Artykuł pierwszy (który podaję dalej w tłum. K. Wojtyczka) stanowi, że „podstawowe prawa człowieka w Izraelu zasadzają się na uznaniu wartości istoty ludzkiej, świętości życia ludzkiego oraz zasady, że wszystkie osoby są wolne”.
Ma być to, w sensie prawnym, gwarancja respektowania ludzkiej wolności. Pomijając praktykę sądową oraz instytucji państwowych w różnych państwach, opisaną w licznych międzynarodowych raportach, w ostatnim roku doszło do jawnego wskazania, że „przyrodzone wartości” można modyfikować, jak się chce.
Wskazuje na to sytuacja w Unii Europejskiej, w tym i w Polsce. Ludzie giną na granicy polsko-białoruskiej, zgodnie z polityką rządu „uśmiechniętej Polski”, który uważa się za liberalny. W Izraelu czy w Gazie – słusznie zaś tak często (choć nie zawsze w polskich mediach) mówi się wprost o zbrodniach, o masakrach na ludności cywilnej. Dowody widać chociażby w dokumencie Rady Praw Człowieka ONZ: „Report of the Independent International Commission of Inquiry on the Occupied Palestinian Territory, including East Jerusalem, and Israel” o numerze A/79/232 z 11 września tego roku.
Raport przedstawia jawne łamanie praw człowieka przez stronę izraelską. I tak, w punktach 59–61 Raportu autorzy podają, że dochodziło do aresztowań dzieci, które „były poddawane skrajnej przemocy podczas aresztowania, zatrzymania, przesłuchania i zwolnienia”. W punkcie 62. Raport, mówi również o gwałtach i napaściach seksualnych, mających na celu poniżenie zatrzymanych. Raport odnotowuje dwadzieścia przypadków gwałtów na tym tle: chodzi konkretnie o więzienia Negev, Damon i Hasharon oraz obóz Sde Teiman. Dowody to, oczywiście, nie tylko raport, ale i zdjęcia dodawane przez izraelskich żołnierzy online.
Przypadek Jakuba Woroncowa
Trudno powiedzieć, jaki jest stosunek polskiego społeczeństwa do Gazy. Publicznie dysponujemy jedynie źle zaprojektowanym sondażem IBRiS-u dla „Rzeczypospolitej” z pierwszej połowy maja tego roku.
Respondentom zadano wtedy pytanie: „Od pół roku Izrael w odpowiedzi na atak Hamasu prowadzi działania wojskowe w Strefie Gazy. Doprowadziło to m.in. do katastrofy humanitarnej i wzrostu napięcia na Bliskim Wschodzie. Kogo powinna w tej sytuacji wspierać Polska?”. Logiczne, że odpowie się przeciw poparciu, nikt nie będzie chciał nikogo „wspierać”, bo nikt, w gruncie rzeczy, nie chce wojny. Tak samo, jak nie chcą jej w większości sami Palestyńczycy oraz mieszkańcy Izraela.
W tym właśnie kontekście trochę z przerażeniem obserwuję ostatnią działalność Jakuba Woroncowa, z którym publikujemy w tych samych pismach („Kulturze Liberalnej”, ale też dawniej w „Krytyce Politycznej”). Woroncow, mianowicie, będąc badaczem historii najnowszej i ekstremizmów, zaangażował się, moim zdaniem, w poparcie dla jednej ze stron. Jego teksty, po prostu, nie kierują się etyką dziennikarską, mimo poprawnie zrobionego riserczu. Jego teksty opublikowane w „Kulturze Liberalnej” to gra słów: głównie na linii antysemityzm–antysyjonizm.
Erystycznie Woroncow zmierza do wykazania, że protesty propalestyńskie są infiltrowane przez Hamas i Hezbollah, a także Rosję czy też Iran. I, oczywiście, można to łatwo uzasadnić: pod protesty podczepiają się wszak osoby związane z Hamasem i Hezbollahem. Wskazywanie tego jest słuszne, na tym polega nasza, dziennikarska robota, żeby alarmować. Ale chodzi w niej też o to, żeby pokazywać wielowymiarowość.
Narracja, która mówi: „Spójrzcie, wśród tych manifestujących są szpiedzy”, bez zaznaczenia tego, że same postulaty zakończenia okupacji i masakr na cywilach są słuszne – nie jest uczciwa. Czy jakby Woroncow pisał o „Solidarności”, pisałby głównie o księdzu Henryku Jankowskim o pseudonimie „Delegat”? Przedstawianie jedynie wycinka, pisząc o całości, nie jest zgodne z zasadami etyki dziennikarskiej – powinniśmy maksymalnie przeglądać też inne źródła.
Niech Woroncow i będzie syjonistą, niech pisze o tym wprost – obiektywne dziennikarstwo łatwo flirtuje z manipulacją czy banałem – ale niech spojrzy na drugą stronę. Do tego nie trzeba dobrych riserczów, były o tym teksty w naszej lewicowo-liberalnej bańce, chociażby Pawła Kubickiego dla OKO.press z 10 września 2024 roku.
Teksty Woroncowa to intencjonalne gry słowami, które legitymizują się dodawaniem faktów. Spójrzmy chociażby na to zdanie, pochodzące z tekstu „Nidal Hamad i polski antysyjonizm” z 8 października tego roku:
„Antysemityzm w Polsce jest z powodu bagażu historycznego skompromitowany jako doktryna. Narracje antysyjonistyczne znajdują jednak zwolenników wśród lewicowych radykałów”.
Prosta sztuczka semiotyczna: antysemityzm to tutaj antysyjonizm. W tym sensie to, co pisze Woroncow, nie różni się za bardzo od dyskursu skrajnie prawicowego rządu Benjamina Netanjahu: kto krytykuje syjonizm, na przykład za swój kolonialny charakter, ten jest antysemitą, stawianym w jednym rzędzie z faszystami sprzed stulecia. Są to jednak pojęcia o pewnym związku, ale niebędące synonimami.
Antysyjonistyczne poglądy, historycznie, przedstawiali chociażby żydowscy socjaliści z Bundu. Współcześnie podnoszą go również środowiska żydowskie na całym świecie. Takim przykładem jest Shlomo Sand, wybitny izraelski historyk, krytykujący koncepcję państw narodowych. W związku z tym, że w swoich pracach krytykował również i swój ojczysty kraj – Izrael – sam był oskarżany o antysemityzm. A to jest nadużycie. Istnieje też, w końcu, cała grupa syjonistów, których można kojarzyć z ideologiami progresywnymi – ostatnio dogłębnie przedstawia to w swoich tekstach Kacper Max Lubiewski. Jest to pojęcie znacznie bardziej złożone niż szokujące nagłówki.
Rzucając tego typu sloganami, Woroncow przysłania merytoryczny przekaz swoich publikacji. Dobrze, że przedstawia patologie ruchu, ale nie próbuje nawet dać rzetelnego obrazu całości. To zaś prowadzi do jednowymiarowej opinii i spłaszczenia problemu.
W wojnach nie biorą udziału „narodowości”, tak samo jak państwa narodowe nie są oparte na etnicznych „narodach”. W każdej wojnie to człowiek strzela do człowieka (bądź do innych aktorów nieludzkich). Tak samo – gwałtów i mordów dokonują nie ludzie z danego „narodu”, ale ludzie, którzy posługują się tymi słowami. Jeśli w innych stworzeniach widzimy nie ludzi, a narody czy inne twory, to popadamy w sadyzm. Nie każdy jednak musi mieć krew na rękach, i to krew, której – jak w „Balladynie”, którą wszyscy maltretowaliśmy na poziomie edukacji szkolnej – nie da się łatwo zmyć. Proszę nazywać to sobie „człowieczeństwem”, „intersekcjonalnością”, „etyką” chrześcijańską czy socjalistyczną – to nie jest tu ważne. Ważne są czyny i słowa czytane w odpowiednim kontekście.
Szkoda, że okazja do wykazania rzeczywistych patologii bezkrytycyzmu wobec jednej ze stron znalazła właśnie taką formę orędowania.
Syjonizm jest poglądem dotyczącym państwa narodowego, a nie grupy etnicznej jako takiej. Można być przecież za prawami dla danej społeczności, za jej suwerennością, ale, przykładowo, zmierzać do rozwiązań federacyjnych, a nie stricte niepodległościowych. Przynależność etniczna nie powinna być nigdy przynależnością państwową. Niepodległość i suwerenność państwowa to też kwestia co najmniej dyskusyjna. Dowody można mnożyć, bo są to i tak walki syjonistów z bundystami, jak i walki kurdyjskich KDP i PUK, czy – w choć mniej drastycznych warunkach – rywalizacja katalońskiej czy baskijskiej prawicy i lewicy.
Warto przypominać banały
W tym sensie lepiej zwrócić się ku temu, co pisze na temat konfliktu palestyńsko-izraelskiego Konstanty Gebert. Ten, również współpracownik „Kultury Liberalnej”, na temat obszaru Lewantu pisze od lat. Opublikował też na ten temat w Agorze książkę o tytule „Pokój z widokiem na wojnę”.
Gebert myśli jednak często w paradygmacie realpolitik, operuje pojęciami z zakresu geopolityki. Słowa o tym, że „tych wojen Izrael nie wygra sam”, napisane przez Geberta we wrześniu, brzmią przerażająco. Wojen się nie wygrywa (poza tym, że nie wszystko tutaj to rzeczywiście „wojna”). Tam giną ludzie. Wygrać można w piłkarzyki albo w szachy. Warto przypominać banały. Pytanie, czy Gebert się takimi banałami w ogóle przejmuje?
Gebert próbuje Palestyńczyków, owszem, zrozumieć, ale robi to, jak sądzę, zbyt powierzchownie – stąd też, jak się zdaje, brak pozytywnego rezultatu. Bezkrytyczny syjonizm, co wykazywał również między innymi Roman Vater, Shlomo Sand i grupa tak zwanych Nowych Historyków (nurt zapoczątkowany jeszcze w latach osiemdziesiątych w Izraelu), prowadzi do wykoślawienia analizy.
Dla Geberta oczywiste jest, że Izrael ma istnieć w takiej, a nie innej formie. Brak u niego dyskusji o tym, że może być to projekt jakkolwiek błędny. Gebert słusznie potępił wybielanie w polskiej prasie batalionu Azow, w którego szeregach walczyły i nadal walczą osoby o poglądach faszystowskich czy neonazistowskich; obecnie nie są to wszyscy żołnierze tego oddziału, ale korzenie są właśnie takie. Ale nie zobaczy już „dobrego Palestyńczyka”.
Izraelska tożsamość, w domyśle, ma być święta i trwająca od trzech tysięcy lat. Kto na nią rękę podniesie, ten zły – nawet może i wywodzić się z tej tożsamości, jak Zygmunt Bauman, któremu Gebert przypominał Marzec ‘68 w swoim tekście dla „Polityki” z 30 sierpnia 2011 roku.
Nie widzę różnicy między tym i absurdalnymi dyskursami polskiej endecji, również tej antysemickiej, która uważa, że III RP ma jakikolwiek związek z państwowością Mieszka z dynastii Piastów czy jego poprzedników. Izrael prowadzi okupację, ale nie wynika to też z jakiejś jego „złej natury” – ale z interesów związanych z władzą. Na przykład z otoczenia samego Bibiego, którego tak bliskim przyjacielem przez tyle lat był nikt inny jak Władimir Putin.
Warto, żeby świat w tekstach Geberta, zwłaszcza tych ostatnich, był czymś więcej niż grą w szachy 3D. „Cokolwiek sądzą ci Palestyńczycy, to niech sobie sądzą”, zdaje się pobrzmiewać. Nie jest to jednak żadna droga do zrozumienia, jeśli się zakłada, że ta druga strona ma rację. Nie piszę tutaj i nie argumentuję za anihilacją Izraela, bo to wniosek absurdalny i również oburzający. Izraelczycy i Izraelki to nasi bracia i siostry tak samo, jak Palestyńczycy i Palestynki. Każdy ma jednak prawo do krytykowania istniejącego systemu państwowego – w tym wypadku, zezwalającego na okupację i apartheid wobec dużej części swoich mieszkańców.
Brak krytycyzmu wobec Hamasu też jest problemem
W krytyce tych dwóch stanowisk, oczywiście, nie chodzi także o negowanie przypadków antysemityzmu, który niektórzy próbują (najczęściej, niestety, skutecznie) zamanifestować przy okazji „poparcia” dla społeczności Gazy. Jednym z takich, i to skutecznie nagłośnionych, jest ten Zofii Nierodzińskiej z Galerii Miejskiej Arsenał. Omawiała też to zjawisko – w kontekście bagatelizowania ofiar Hamasu z 7 października – jeszcze w zeszłym roku Eva Illouz w rozmowie dla OKO.press.
Bezkrytycyzm wobec Hamasu jest również problemem – i wynika z powierzchowności kontaktu ze źródłami i orientalistycznym odczytaniem walk w społecznościach arabskich w ogóle. Te są jednak dostępne także po angielsku – dobrym przykładem jest działalność Asmy Al-Ghoul, wybitnej palestyńskiej dziennikarki i feministki, współpracowniczki „Al-Ayyam” [الأيام]. Sama historia tego pisma to skądinąd także dobry dowód na strukturalną przemoc Hamasu. W 2008 roku pismo to zostało zamknięte przez kontrolowany przez Hamas sąd i wróciło do dystrybucji dopiero w 2014 roku. Nie zmienia to faktu, że część jego współpracowników, takich jak Al-Ghoul, musi mieszkać zagranicą. Rodzina tej dziennikarki cierpi tak samo ze strony Hamasu, który nienawidzi jej za jej liberalizm – jak i z powodu izraelskiej okupacji.
O tym opowiada też jej esej „Nigdy więcej nie pytaj mnie o pokój”, napisany po zamordowaniu przez izraelskie rakiety kilku członków jej rodziny. W Polsce zapewne mało kto czytał Al-Ghoul, mimo że pisze po angielsku, a jej teksty są powszechnie dostępne w internecie. Al-Ghoul może sobie być i z Izraela, i z Palestyny, i z Ukrainy, i z Nikaragui – nie obchodzi mnie to. Cierpi i walczy o swoje prawa, a ja muszę jej pomóc, jak mogę – albo chociaż, możliwie na spokojnie, pokazać szerszej publice jej walkę. Nie chodzi tu o branie strony „narodów”, ale ludzi.
Nie pomagają w tym głosy naukowców, których sformułowania często prowadzą do dezinformacji. Mowa tutaj o eseju Joanny Tokarskiej-Bakir, opublikowanym 31 października 2024 roku w „Gazecie Wyborczej”, w którym, ta wybitna badaczka antysemityzmu na terenach obecnej Polski, przedstawiła uproszczoną wersję konfliktu.
Pisze o „kampanii zaprzeczania” 7 października, słusznie przypominając próby wybielenia tej masakry. Tekst składa się jednak z uproszczeń, nie daje kontekstu, nie mówi nic o mordowanych Palestyńczykach. Mówiąc bardziej poetycko: krew ma w tym tekście narodowość, a nie kolor czerwony. Stwierdzenie o tym, że „dzień w dzień postępowe gazety – «The New York Times», «Wyborcza» czy portal OKO Press – pogłębiają kryzys na Bliskim Wschodzie, przeciwstawiając sobie wszechmocny Izrael i wyzutych ze sprawczości Palestyńczyków” – jest po prostu nieprawdą. Opinią, która nie jest podparta żadnymi danymi. Zamiast krytykować postawy ludzkie, Tokarska-Bakir widzi postawy narodowe.
W tym duchu pisany jest też tekst „Wrogość wobec Żydów staje się szlachetna”, opublikowany w „Kulturze Liberalnej” przez Konstantego Geberta. Autor zakłada, jak sądzę, że jest to „wyważony głos”, mówiąc o „pogromach”, których dopuścili się izraelscy kibole. Pogromem nazywa bijatyki kiboli w Amsterdamie. „Mszczenie się na Żydach za politykę Izraela staje się normą, nawet jeśli niektórzy antysyjonistyczni Żydzi usiłują się, niekoniecznie koniunkturalnie, przed tą normą obronić” – o tym pisze Gebert, i to ma nas oburzać. Skłaniać do tego, żebyśmy stanęli po stronie prześladowanej społeczności żydowskiej. O tych zjawiskach pisały przecież największe światowe tytuły. Dostrzeganie prześladowania jednej grupy nie oznacza przymykania oczu na prześladowanie innej.
Przekraczanie granicy (polsko-białoruskiej)
Nie sądzę, że Woroncow, Gebert czy Tokarska-Bakir mają złe intencje. Zjawiska społeczne istnieją „poza dobrem i złem”, są wielowymiarowe. Piszę o konsekwencjach, które mają ich wybory. O przymykaniu oczu i patrzeniu na wycinki, na fetyszyzowaniu narodowych imaginariów. Niezależnie od tego, czy jesteśmy liberałami, ludźmi religii czy lewicowcami – to mówmy o ludziach.
Powracamy ponownie do problemu wolności. Dużo dała mi do myślenia wymiana zdań, w której ostatnio uczestniczyłem w jednym z mediów społecznościowych. Jeden z działaczy blisko związanych z obozem liberalnym udostępnił dość niesmacznego mema na temat zamachu izraelskich służb w Libanie, gdzie wybuchły pagery działaczy Hezbollahu. Wiele przypadkowych osób zostało tam rannych. W tym dzieci.
Stwierdziłem w komentarzu do posta, że nie jest to zabawne – później mówiąc również o terrorystycznych atakach także ze strony izraelskiej. „Świat jest trochę lepszy, po śmierci takiej liczby terrorystów”, odpisał inny aktywista. „Nikt tu nie normalizuje śmierci cywili. Po prostu śmiejemy się z pewnej dysharmonii, gdy łączymy pomysłowość działań służb specjalnych i prymitywizm propagandy terrorystycznych rekruterów młodych cywili na męczenników”, dodawał (pisownia oryginalna).
Mem przedstawiał pager z wiadomością „twoje dziewice czekają na ciebie”.
To oczywiście tylko dowód anegdotyczny, można go jednak przedstawić w szerszym kontekście. Piszę ten tekst niedługo po tym, jak Donald Tusk zapowiedział „zawieszenie” prawa do azylu w Polsce. Czasem ci sami ludzie, którzy niedawno klaskali na stojąco po obejrzeniu „Zielonej granicy”, obecnie dają aplauz takim wypowiedziom premiera.
Teraz, tak jak za czasów PiS-u, aktywiści, którzy pomagają uchodźcom, mają poważne problemy prawne. Ich proces karny ma ruszyć pod koniec tego roku w Sądzie Rejonowym w Hajnówce. I co? Jasne, część mediów alarmuje. W tym sensie jestem dumny z moich koleżanek i kolegów po fachu – nie będę tu wymieniać nazwisk, można sobie przejrzeć samemu (publikuję w „Kulturze Liberalnej” ten tekst, to i dodam – tak, chodzi też o „KL”). Były listy otwarte. Listy otwarte jednak ani nikogo nie wskrzeszą, ani nie uratują.
Winna jest kultura wojny, na którą przyzwala się w dyskursie publicznym. W wojnie jednak nie mają racji narody, ludzie. W wojnie tracą życie kolejne istnienia i przeciwko temu trzeba występować. Tego uczyliśmy się w szkole – nie mamy tutaj odmiennego backgroundu. Drodzy dziennikarze i komentatorzy z zamkniętymi oczami: tutaj nie ma miejsca na wymijające tłumaczenia.
Pomysłowi są, rzecz jasna, prokuratorzy – mógłby ktoś napisać. Pojawia się jednak przykry aspekt tej sprawy: obojętność na śmierć, na odebranie wolności, na naruszenie godności. Czy będzie to Gaza, czy okolice kibucu Re’im, czy Charków, Bucza, Darfur Zachodni – czy granica polsko-białoruska. Prawa znikają.
A, cytując klasyka: „Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem komunistą”. I tak dalej. „Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było”. I tak dalej. Protestuje się, ale protestuje część. Protestujmy większością, szerokim sojuszem – protestujmy przeciwko mordowaniu ludzi. Przeciwko gwałtom i rzeziom, niezależnie, czy będą pod flagą Hamasu, czy w mundurze izraelskiej armii.
Ocena końcowa
Wracając do metafory z początku, a więc szkoły – rzeczywistość, z jaką mamy do czynienia, zasługuje na „dwóję”. Prawo chroni, ale wybranych, którzy mieli szczęście urodzić się na określonej płaszczyźnie geograficznej (w Polsce), albo w określonej grupie społecznej (na terenach, gdzie władzę sprawuje Izrael). Ma to przy tym prawie że charakter prawa-zasady – przypomnijmy, jakie problemy na granicy miały osoby o innym kolorze skóry uciekające z Ukrainy do Polski (czy Słowacji, Węgier). Dzielnie wtedy te „pogłoski” zwalczał portal wPolityce.pl.
Chodzi mi o to, żeby nie bawić się w slogany i zamykanie oczu. Nie proszę tu chyba o wiele. Przed podsumowaniem, znowu klasyk, znany ze szkoły – Dante. „Ni źli, ni dobrzy, zmieszani wespoły, / Z obojętnymi wśród buntu anioły, / Gdy Bóg zuchwałych strącił w przepaść zguby”, w tłumaczeniu Juliana Korsaka. Łatwo by tu popaść w moralizm, odczytywać to za Danem Brownem, że „najgorętsze miejsce w piekle…”. To nie jest kwestia „moralności” i przykazań, ale zwykłej uczciwości. Dostrzeganiu człowieka, który ma takie samo prawo do życia jak ten, kto stuka w klawiaturę i dostaje za to wynagrodzenie (są to czasami i dziennikarze). Dotyczy to więc wszystkich – w tym polityków, dziennikarzy, mediaworkerów czy propagandystów.
Pisanie o tym wszystkim publicznie, niepewnie, jest tak samo dziwne, jak to, czy X może być wolnym człowiekiem. Tak, cholera, może, a nawet przecież musi. Tego się wszyscy uczyliśmy w szkole.
„Dwóję” można na studiach poprawić, tym bardziej w szkole. A my, o czym zapominamy, już dawno jesteśmy wszyscy po maturze.
Prawda?