Całkowity rozpad syryjskiej armii, który umożliwił dżihadystom błyskawiczne zwycięstwo i przejęcie władzy w kraju, przypomina implozję armii afgańskiej czy południowowietnamskiej po wycofaniu się z tych krajów wojsk USA. Żołnierze po prostu nie identyfikowali się z reżimami, których mieli bronić. W Syrii w 2011 roku, podczas tłumienia pokojowego wówczas jeszcze powstania przeciwko władzy Asada, za regularnymi wojskami szli snajperzy, mający strzelać to tych żołnierzy, którzy z kolei nie strzelaliby do demonstrujących. Ale obecność potężnych sił obcych – w Syrii rosyjskiego lotnictwa i irańskiej piechoty zaciężnej – gwarantowała reżimowi przetrwanie. Ich odwrót unieważniał tę gwarancję.
Samotny jak Asad
Rosja najpierw wycofała wagnerowców, częściowo przerzuconych do Afryki, a potem lotnictwo, potrzebne w Ukrainie. Rosyjskie samoloty, nalotami dywanowymi na opanowane przez buntowników miasta, zapewniły w 2015 roku reżimowi przetrwanie. Wtedy w bazie w Humejmim stacjonowało ich 50, dziś jest 10–15, z czego tylko połowa sprawna.
Zbombardowane miasta zajmowały sprowadzone prze Iran oddziały libańskiego Hezbollahu czy afgańskich uchodźców w Iranie, którzy w ten sposób pracowali na przyznanie im obywatelstwa. Ale Hezbollah, na polecenie z Teheranu, zaangażował się, po hamasowskiej rzezi w otulinie Gazy, w wojnę z Izraelem, katastrofalnie przegraną, gdy armia izraelska rozpoczęła kontratak. Libańscy islamiści szyiccy, podobnie jak wcześniej Rosjanie, przerzucali swoje jednostki na fronty ważniejsze niż Syria. Armia rządowa pozostała sama.
Własnemu wojsku dyktator nie ufał. Władzę przekazał mu ojciec, który ja zdobył poprzez zamach stanu – i miał to być w historii kraju zamach ostatni. Rozmaite odłamy armii miały się kontrolować i szachować nawzajem, by udaremnić ewentualny zamach, zaś te jednostki, jak osławiona 25. dywizja, które stanowiły jakąś wartość bojową, przeznaczono do obrony stolicy. Gdy jednak, ku zaskoczeniu samych zwycięzców, na drodze do Damaszku miasta zaczęły padać jedno za drugim, stolicy nie było jak bronić. Nikt nie chciał być ostatnim żołnierzem, który oddał życie za złą sprawę. Zwłaszcza że była już przegrana.
Niepewna przyszłość Syrii
Obalenie reżimu Asada to przede wszystkim ogromne zwycięstwo nie tylko dżihadystów z Hajat Tahrir al-Szam (HTS), ale społeczeństwa syryjskiego po prostu. Nawet jeśli perspektywy nadal są niezachęcające. W Egipcie, po obaleniu dyktatury Mubaraka – a wydarzenia syryjskie to ostatnie echo arabskiej wiosny – władzę w końcu objął jeszcze bardziej brutalny reżim generała Sisiego, a społeczeństwo, udręczone rządami demokratycznie wybranych islamistów, pogodziło się ze swoim losem. W Syrii będzie gorzej. Nie bez powodu HTS nadal jest uważana przez USA i UE za organizację terrorystyczną.
Armia, która mogłaby przejąć władzę, nie istnieje; nie istnieje właściwie też państwo. Bardziej prawdopodobna jest sytuacja walk między rozmaitymi grupami zbrojnymi, jak w Libii czy Iraku po obaleniu Saddama Hussajna, przechodząca w stan zamrożonej wojny domowej. Trudno jednak sobie wyobrazić, że ta przyszłość będzie gorsza od spuścizny Asada. W wojnie domowej zginęło 600 tysięcy ludzi, a 7 z 24 milionów mieszkańców uciekło za granicę.
Szczególnie syryjscy alawici, członkowie mniejszościowej heretyckiej sekty islamskiej, z której ród Asadów się wywodzi, a także chrześcijanie, których Asad chronił przed terrorem islamistów, mają wszelkie powody do przerażenia. Zaś syryjscy demokraci, pozbawieni możnych i zbrojnych zagranicznych protektorów, zapewne niedługo będą świętować sukces.
Turcja wygrywa
Wielkim zwycięzcą jest Turcja, która wspierała HTS, a bezpośrednio wyposażyła tak zwaną Syryjską Armię Narodową (SAN), arabskie bojówki walczące z syryjskimi Kurdami. Bazą SAN jest okupowana przez Turcję od lat północ Syrii, gdzie przeplatają się obszary z arabską i kurdyjską większością.
Ankara od dziesięcioleci toczy wojnę z własnym kurdyjskim ruchem narodowym, w której zginęły już dziesiątki tysięcy ludzi. Podstawowym powodem tureckiej interwencji w Syrii, która spowodowała dalsze tysiące ofiar i ucieczkę setek tysięcy, była chęć niedopuszczenia do tego, by syryjski Kurdystan uzyskał formalną autonomię podobną do tej, jaką wywalczył Kurdystan iracki. Wówczas presja na podobne rozwiązanie w samej Turcji, w której żyje większość Kurdów, stała by się nie do odparcia.
Turcja także będzie dążyć do spowodowania, choćby siłą, powrotu około 3,5 miliona syryjskich uchodźców, którzy się w Turcji schronili. Ich obecność budzi gwałtowne antyimigranckie protesty. Ale choć część zaczęła wracać już teraz, większość poczeka na wyklarowanie się sytuacji, a część nie będzie chciała wrócić w ogóle. Ich powrót nie musi jednak być dla HTS priorytetem i tworzenie sprzyjających mu warunków może być jednym z narzędzi nacisku nowych władz syryjskich na Turcję.
Ankara będzie żądać rozpędzenia kurdyjskich struktur administracyjnych, które istniały dotąd w kruchej równowadze między islamistami a siłami reżimowymi. Po zdobyciu Aleppo, leżącego poza syryjskim Kurdystanem, islamiści usunęli z miasta, zamieszkałego przez kilkaset tysięcy Kurdów, ich zbrojne oddziały YPG, zezwalając kurdyjskiej ludności na ucieczkę wraz z nimi. W tym samym czasie SAN bezkrwawo usunął Kurdów z miasta Tel al-Rifaat, ale w walkach o Manbidż zginęło już kilkadziesiąt osób.
Zapobiec nowej wojnie domowej
Los Kurdów będzie dla przyszłości Syrii kluczowy. Jeśli obronią swą faktyczną autonomię, może to być krok ku przyszłej decentralizacji kraju, de iure lub de facto, co mogłoby zapobiec nowej wojnie domowej. Jeśli zostaną militarnie pokonani, otworzy to drogę do podobnego rozstrzygania konfliktów gdzie indziej.
Znaczącą rolę mogą tu odegrać żołnierze amerykańscy, których 900 uczestniczy w syryjskim Kurdystanie w trwającej nadal wojnie z resztkami ISIS. Ich udział w walkach nie jest militarnie rozstrzygający, ale sama ich obecność broni obszary kurdyjskie z jednej strony przed turecką inwazją, z drugiej – przed możliwym powrotem ISIS.
Nie jest jasne, jakimi siłami kalifat jeszcze dysponuje, ale Kurdowie grożą, że jeśli Amerykanie zostaną wycofani, przestaną strzec obozów, w których trzymają tysiące jeńców z ISIS, bo wszystkie siły będą musieli skierować na front walki z Turcją i jej lokalnymi sojusznikami. Uwolnienie jeńców mogłoby jednak radykalnie wzmocnić pokonanych dziesięć lat temu islamistów. Prezydent Trump, który chciał wycofać żołnierzy już podczas swej pierwszej kadencji, teraz na pisał na X, że „to nie jest nasza wojna”.
Bez Amerykanów Kurdów czeka klęska, bo Turcja nie zawaha się użyć przeciw nim swojej armii, jeśli siły SAN okażą się niewystarczające. Zarazem jednak, choć tureckie zwycięstwo jest oczywiste, nie jest jasne, jakie zależności nadal wiążą HTS z Ankarą. Póki bowiem islamiści zamknięci byli w otoczonej przez wojska reżimowe prowincji Idlib, granica z Turcją byłą ich jedynym oknem na świat. Dziś nie muszą już tak się z Ankarą liczyć – choć nie wiadomo jeszcze, jaka jest sytuacja w nadmorskiej Latakii i okolicy, zamieszkałej w znacznym stopniu przez alawitów i chrześcijan. Tam zlokalizowane są rosyjskie bazy, w tym morska w Tartusie. Można oczekiwać, że tam ściągają resztki rozbitej armii rządowej i że Latakia, z błogosławieństwem Moskwy, wywalczy sobie też jakiś autonomiczny status.
Historyczna klęska Rosji i szansa dla lokalnych mocarstw
Nawet jeśli uda się Rosji utrzymać bazy – a bez nich obecność wojskowa w Afryce będzie niemożliwa – to i tak poniosła w Syrii historyczną klęskę. Po wycofaniu się przez USA za prezydentury Baracka Obamy z aktywnej obecności na Bliskim Wschodzie, Moskwa usiłowała przejąć tam rolę rozgrywającego. Jej krwawe wsparcie dla wiernego sojusznika – Asada – dawało rosyjskim inicjatywom brutalną wiarygodność. Dziś nic z tego nie zostało.
Prawdopodobnie izolacjonista Trump nie będzie chciał odbudować w regionie dawnej amerykańskiej pozycji. Po schedę po Moskwie mogą sięgnąć Chiny, które w 2023 roku błyskotliwie doprowadziły do irańsko-saudyjskiego pojednania i są coraz aktywniejsze w regionie. Jeśli tak się nie stanie, to po raz pierwszy od pierwszej wojny światowej o sytuacji bliskowschodniej rozstrzygać będą nie globalne, a lokalne mocarstwa: Turcja, Arabia Saudyjska, Izrael i Iran.
Saudowie przez lata wspierali bardziej umiarkowanych islamistów syryjskich, ale w 2023 roku uznali w końcu zwycięstwo Asada. Doprowadzili następnie do ponownego przyjęcia Syrii do Ligi Arabskiej, a nawet znów otworzyli ambasadę w Damaszku. Postawili późno na złego konia i zapewne będzie ich to teraz drogo kosztować. Zwłaszcza że HTS, choć już w 2017 roku deklarowała zerwanie z al-Kaidą, której była kiedyś częścią, reprezentuje ten nurt dżihadyzmu, który zgodnie z ideologią Bractwa Muzułmańskiego w konserwatywnych reżimach Zatoki widzi wrogów.
Izrael, paradoksalnie, niekoniecznie ma powody, by świętować upadek wrogiego wszak reżimu. W swej wrogości Asad był przewidywalny, zaś wojna domowa sprawiła, że bardzo starannie unikał działań mogących sprowokować Izrael. Granica na Golanie była najeżona bunkrami, lecz spokojna. Zarazem jednak Syria stanowiła i zaplecze, i most lądowy gigantycznej irańskiej operacji wojskowej w Libanie, którą realizował Hezbollah.
Szacowane 150 tysięcy pocisków i rakiet, w jakie Teheran wyposażył bojówki szyickiej organizacji, stanowić miały dla Izraela miecz Damoklesa. Gdyby zostały odpalone, żadna Żelazna Kopuła nie mogłaby ich zestrzelić, i zginęłyby tysiące Izraelczyków. Ta groźba miała skutecznie powstrzymywać Izrael przed próbą militarnej likwidacji, jak w Iraku i w Syrii, irańskiego programu atomowego.
Ale Izraelczycy, ku powszechnemu zdumieniu, zlikwidowali Hezbollah jako zagrożenie wojskowe, nie wywołując spodziewanej rakietowej nawały ogniowej. Iran stracił w Libanie dłoń dzierżącą odwetową broń, zaś upadek Asada odrąbał całe ramię. Strategia okrążenia Izraela „pierścieniem ognia”, od Gazy po Liban, poniosła spektakularną klęskę.
Buńczuczne zapewnienie premiera Netanjahu, że to rozprawienie się Izraela z Hezbollahem umożliwiło obalenie Asada, jest nieco przesadne – choć nie tak, jak irańskie enuncjacje, że całą ofensywa HTS to „syjonistyczny spisek” – to pozostaje faktem, że ze wsparciem Hezbollahu Asad przetrwałby dłużej, a Rosja nie zostałaby tak spektakularnie pokonana.
Nowa rzeczywistość dla Izraela
Izrael teraz musi się odnaleźć w nowej syryjskiej rzeczywistości. Niektórzy dżihadyści już deklarują kontynuację marszu na Jerozolimę, a Kurdowie apelują o izraelskie poparcie w obliczu tureckiego zagrożenia.
Na razie wojsko izraelskie zajęło oddzielającą oba kraje strefę buforową, zaś lotnictwo bombarduje magazyny broni i sprzętu armii syryjskiej, by nie wpadła dżihadystom w ręce. W toku tej operacji zniszczono ponad 70 procent syryjskiego sprzętu, w tym 15 jednostek marynarki wojennej. ONZ potępia, ale po cichu wszyscy są wdzięczni, że – inaczej niż w Afganistanie, gdzie talibowie przejęli pozostawione przez Amerykanów arsenały – nie pojawi się groźba dżihadystów z rakietami balistycznymi. Podobne naloty, niemal wyłącznie na cele irańskie, Izrael przeprowadzał w Syrii od lat, w cichej koordynacji z Rosją, kontrolującą wówczas syryjską przestrzeń powietrzną.
Koniecznością utrzymania tej strategicznie fundamentalnej współpracy Jerozolima uzasadniała swe umiarkowane potępienie dla agresji rosyjskiej w Ukrainie. Teraz, gdy konieczność ta znikła, Izrael winien zrewidować swoją politykę.
Iran największym przegranym
Największym przegranym jest natomiast nawet nie sam Asad, któremu udało się schronić z rodziną w Moskwie, gdzie posiadają liczne nieruchomości, lecz Iran. Damaszek był pierwszą arabską stolicą, którą – w trwającej od wieków persko-arabskiej konfrontacji – Teheran współcześnie „zhołdował”, jak to ujął jeden z posłów do irańskiego Medżlisu. Na Bejrut, Bagdad i Saanę dopiero później przyszedł czas.
Utrata Damaszku nie tylko oznacza utratę mostu lądowego do Bejrutu, a więc w konsekwencji i samej libańskiej stolicy, i tak pragnącej wyemancypować się spod władania Hezbollahu. Irańskie wpływy w pozostałych „zhołdowanych” arabskich stolicach także zostały zagrożone.
Co więcej, w samym Iranie trwa od lat sprzeciw przeciwko władzy ajatollahów oraz ich zagranicznym przedsięwzięciom, kosztującym mnóstwo pieniędzy i krwi. Syryjska klęska może oznaczać, że Irańczycy zbuntują się znów, być może tym razem skutecznie.
Atomowe pokusy i rozsypane domki z kart
Jeśli jednak nawet tak się nie stanie, to oczywiste jest, że „pierścień ognia”, którym Iran chciał otoczyć Izrael, teraz zaczyna się zamykać wokół Teheranu. W obliczu tego nowego zagrożenia pokusa chwycenia się atomowej polisy ubezpieczeniowej może być nieodparta.
Iran zaczął właśnie, alarmuje IAEA (Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej), intensywnie i na wielką skalę wzbogacać uran do poziomu 60 procent, co ma jedynie militarne zastosowanie. To oznacza dramatyczny wzrost ryzyka izraelskiego ataku wyprzedzającego, i to w sytuacji, w której Iran jest osłabiony, Izrael silny, a prezydent Trump, inaczej niż Biden, na pewno nie postawi weta.
Skoro zaś tak, to rządzący w Teheranie mogą się zdecydować się na politykę dokładnie odwrotną: rezygnację z bomby w zamian za zniesienie sankcji, by móc poprawić sytuację zwykłych Irańczyków i tym samym odwieść ich od buntu. Jeśli istotnie ajatollahowie mieli by dokonać takiego zwrotu, to powinni go dokonać teraz: prezydent Trump obejmuje władzę za miesiąc, i z całą pewnością będzie stawiał dużo trudniejsze warunki.
Usunięcie Asada rozsypało całe miasteczko domków z kart i otworzyło całe ciągi nowych możliwości, z nieprzewidywalnymi konsekwencjami w skali regionalnej i globalnej. Jest całkiem możliwe, że były syryjski dyktator w ten sposób przejdzie do historii.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: james_gordon_losangeles, [CC BY NC 2.0]