„Hałas” jest hałasem w stylu, kompozycji, języku i formie. Hipnotyzuje, przykuwa, wzmaga wzburzenie, męczy. To książka po prostu świetnie napisana, wspaniale skomponowana, nie bojąca się banalizacji, nazywająca (rzeczy, opresje, szumy) precyzyjnie i w wyostrzonych rejestrach. To tekst poszukujący polszczyzny, słownika, nowej biblioteki, nowej indywidualistycznej utopii. Duża, dobra, mądra rzecz.
Halber wydobywa i podkręca hałas, w którym jesteśmy zanurzeni – dyskursywnie (media społecznościowe, internet, komunikacja w realu) i przestrzennie (miasto). Hałas w „Hałasie” nie jest zatem metaforą, ale realnym wrogiem uzbrojonym w dźwięki, kakofonię i opresje rozchodzące się nieustannymi falami na osiach czasu i przestrzeni. Autorka wychodzi mu (na)przeciw uzbrojona z kolei w swoją wrażliwość. I szuka potencjometru na zgubne częstotliwości, chce odwrócić ich siłę rażenia.
Nieznośny ciężar fikcji
Halber nie stawia na metafory, odpuszcza grę z mimesis; wchodzi raczej w ton apodyktyczny, proponuje, tak językiem, jak i formą, pewien rodzaj anarchii, buntu, wzburzenia. Halber nie wierzy w fikcję i stara się jej uniknąć, ale bez powodzenia. Cały jej tekst jest przeniknięty fikcjonalnością, choć jest ona odwrócona, skierowana ku (nie)realności miasta, ulicy, chronicznemu zmęczeniu. Wszystko to obudowane jest intymnościami autorki, na które składają się barłóg zwinięty w schron, nieumyte włosy, rozsypane dyskursy, kolorowe post-ity nad biurkiem, chaotyczne choreografie. Te opisy wywołują obrazy i fantazje, więc siłą rzeczy rozgrywają się w wymiarach fikcji. Dyskretny erotyzm tego tekstu – niezamierzony, a więc niewinny – jest wyraźnie odczuwalny. Nie mówimy jednak o literackiej porażce, tylko o oczywistej, nieuniknionej utracie kontroli autorki nad odczytaniem.
Jest też „Hałas” rzeczą o rosnącej bezsilności, piętrzących się zaniechaniach, rozbrojonych urojeniach i wreszcie niemocy w lękliwych poszukiwaniach punktów zaczepienia. Jednak wbrew logice sprzeciwu wobec tak zakreślonych ram życia Halber jak ognia unika rewolucji, roszczeń do zmiany świata, pretensji do nowych geometrii; zawęża perspektywę, pielęgnuje wyostrzony, chłodny styl, stawia na nieoczywiste słowniki, wycinanki brzytwą Ockhama, wyciszone szeleszczenie polszczyzny. Zmianę widzi bardziej w badaniu przeszłości, ale bez popadania w pułapkę retropii [1]. Słowem, patrzy wstecz, nie gubiąc tego, co leży pod nogami. No i wyciąga zza siebie potencjały – sztukę, nowe spojrzenia, anarchiczne gesty i spacer awangardowym krokiem w zniewolonej hałasem przestrzeni; a więc znowu spiętrzone fikcje.
„Nie pamiętam, co miałam zrobić […] Mam wrażenie, że połowa życia, w którym się obracam, jest wymyślona […]” – to zdanie otwierające „Hałas” od razu sytuuje czytelniczkę w migotliwym dyskursie, który na kolejnych stronach będzie się wyostrzał, wzmagał gniewem, rozpaczą i gorączkowym poszukiwaniem znaczeń, struktur i narracji. Zamknięcie to z kolei „trzy filary nadziei”, wzniesione na trzech aksjomatycznych rzeczownikach i nie są to wiara, nadzieja i miłość (nie przywołuję ich, żeby uchylić się od zarzutu spoilerowania).
Książka Halber pokazuje po raz kolejny daremność dystynkcji między fikcją a nie-fikcją i zwraca naszą uwagę ku fundamentalnym regułom. Pierwszej, Lacanowskiej, że prawda ma strukturę fikcji, to znaczy, że dyspozycje języka (performatywne, wyobrażeniowe i urealniające) powołują architektury i nasze w niej obecności – budowle, poza którymi jest wyłącznie nie-pamięć, absolutna ciemność. Od nas zależą wyłącznie geometrie i ustawienia świateł. Drugiej, że życie to albo walka, albo podróż i dlatego, jak zauważył Queneau, każda istotna książka jest albo iliadą, albo odyseją. I trzeciej wreszcie, że biblioteka i historia (przynajmniej ta europejska) poczęły się w gniewie – „Gniew Achilla Pelidy opiewaj, bogini, gniew zgubny, który tysiące nieszczęść sprowadził na synów achajskich […]” [2].
Poetyki zmęczenia
„…hałas jest sumą bodźców akustycznych, ekonomicznych, optycznych, jest sumą powiadomień, szumu za oknem, paczką InPostu, która przychodzi tuż po telefonie, jest stroną «co nowego w firefoksie» wyskakującą, kiedy naprawdę się spieszysz […] to rozdrażnienie, zmęczenie, bezsilność, które – wiem to z pewnością – się nasilają. Interesuje mnie rozpoznanie konkretnych rzeczy i zjawisk, które wprowadzają zakłócenia”, pisze autorka „Hałasu” i to rozpoznanie dzieje się w jej tekście, bez dwóch zdań!
Za Byung-Chul Hanem [3] Halber pisze o zmęczeniu jako podstawowej kategorii opisu kondycji społeczeństwa, ale przede wszystkim o kondycji własnej. Autorka „Najgorszego człowieka na świecie” mówi bowiem z głębi własnego ja i o własnym ja: „Wierzę, że wszystkie teorie, którymi się zachwycamy bądź przerażamy, mają pobudki osobiste […] zawsze piszemy tylko o sobie. Cała reszta jest racjonalizacją”. Wielokrotnie więc opisuje i wraca do własnego zmęczenia – tego codziennego i tego, by tak rzec, duchowego.
Taki program na książkę jest śmiertelnie ryzykowny i jednocześnie obronny. Ryzykowny, bo autorka odsłania siebie aż do najczulszego nerwu. Obronny, bo tak podane ja wytrąca narzędzia krytyczne. „Jestem lękiem przed wyśmianiem”, mówi, i to również jest wypowiedź o hałasie – wyśmianie to przecież jego kwintesencja. Trudno mi przez to oddzielić tekst (tkaninę, narrację, ideę) od mówiącego, czującego ja.
Jak zatem pisać o tej książce? Afirmatywnie? Podawczo? Jak wedrzeć się w tę samotność bez zapominania o własnej samotności, o własnym usytuowaniu i (nie)mocy? Może też z własnego ja, chroniąc się tym samym zawołaniem, które przyświeca Halber – „To nie jest narcystyczne!”? Ten dylemat jest ważki, bo samo jego postawienie powoduje zawieszenie krytyczne – czy dotykam tekstu, czy biografii, a ściślej: żywego, czującego ja? Jest to też zawahanie etyczne – w znaczeniu podstawowym pojęcia „etyka”, tj. rozumianej jako ekonomia zachowań. Słowem, mamy z Halber te same dylematy. Ale jadę dalej. JA jadę.
Jest „Hałas” autoreportażem, esejem i manifestem jednocześnie – zaminowany biografią i wrażliwościami, które mówiące ja chroni. Czytelnik-krytyk nie może rozbroić tego tekstu, rozpruć tkaniny, bez wdzierania się w owo mówiące ja – każda próba staje się przekroczeniem granic moralnych i językowych, opresją wobec mówiącej (uwierzcie, próbowałem). Co za ulga! – nie muszę, nie mogę, nie sięgam.
„To jest wielkie ZOBACZ MNIE […] To nie jest «narcystyczne». Nazywanie tego w ten sposób jest lenistwem, niezrozumieniem, pogardą […] ZOBACZ MNIE. JESTEM. JESTEM W TEJ CHWILI. ZOBACZ MNIE W ROBIENIU TEGO, CO ROBIĘ TERAZ […] Powiedz, że mnie widzisz, bo ja siebie nie widzę, nie mam oczu do widzenia siebie. Nie mam kontekstu. Nie wiem, czy robię dobrze, nie wiem, czy w ogóle istnieję”.
Powyższy wyimek traktuje o tym, co robimy w sieci sobie-innym, ale jest zarazem tym, co mówi o sobie piszące ja w „Hałasie”. Chodzi tu o wykrzyczenie podmiotu piszącego, jego wrażliwości, trudu, ale także usytuowania aktu pisania-mówienia w konkretnych momentach i miejscach: w domu, sieci, dzielnicy, ulicy i mieście, z którymi wiążą się różne zaburzenia i opresje. Halber na własnym przykładzie obrazuje znój w najgorszej, autoniewolniczej postaci. Narracji niewolników się nie podważa, można je jedynie afirmować, empatyzować z nimi i rozbrajać je rozczuleniem.
„…siedzimy w szambie, gdzie normalne jest wzajemne wyzywanie się na forum publicznym, ale przy okazji jesteśmy na wojnie”.
Problem z tak sformułowanym opisem rzeczywistości sieciowej jest taki, że zależy od naszego w niej uczestnictwa. Cokolwiek nie powiemy o wertykalnym, ukradzionym (nam) internecie przez bigtechy – internecie, dodajmy, niegdyś horyzontalnym, o czym Halber zapomina; ale ja jestem na tyle stary, że pamiętam. Pisarka mówi wprost, że jest archiwistką inb, gównoburz i wojen w sieci. Uczestniczy w nich aktywnie i pasywnie; słowem zadaje sobie ten hałas sama, ulega mu. Gdzie indziej mówi, że odbywa się to poza jej autonomią, bo technofeudalizm [4] i kapitalizm inwigilacji [5] nie dają szans na żadne schronienia, uprzedmiotawiają nas, zamieniając w bierne źródła ekstrakcji danych.
Wszystko świetnie, taka dychotomia nie jest wadą wywodu, ale… tak lokowane kolektywne „my” rozpuszcza się we mgle jakiegoś przymiotnika kapitalizmu, niezależnie od tego, jak głośno (i skąd) będzie się do „nas” krzyczeć. Wywołuje to raczej inercję i poczucie bezradności, ale także (niezamierzone) rozgrzeszenia z tego jak korzystamy z naszego usieciowienia, jak nas sieć u-ja-rzmia.
Ewangelia wyzwolenia
Ja-czytelnik poddaję się (prawie) bez reszty narracji Halber. Mówię sobie: rzeczywiście, też tak mam! Ktoś mi nazwał to, do czego sam wstydzę się przyznać – bez żonglerki cytatami, doktoratami, wymądrzeniami. Autorka „Najgorszego…” posługuje się mową, bez uwikłania w tekst(y) – odważna to wyprawa wbrew wszystkim mądralom, z którymi jej książka się zderza lub zderzy. No więc, myślę, ja też, kurwa, czuję się wykluczony – przez to miasto i sieć; zmęczony, wykorzystany. Ale ten efekt uwspólnienia trwa bardzo krótko i rozpada się z chwilą, gdy autorka wskazuje nam/mi drzwi wyjścia. Jeśli mam być szczery, w moim przypadku ta „wspólnota” pęka we mnie nawet wcześniej.
Otóż nie podzielam idei autorki, że pisanie jest zawsze pisaniem o sobie, a już tym bardziej wiary we wszechogarniające (piszących i czytających) mechanizmy wyparcia tej rzekomo jedynej funkcji tekstu. Co za totalizująca bezczelność! Jakim prawem? Skąd ona to wie?! Czy przepytała wszystkich uczestników badania czytelnictwa Biblioteki Narodowej?!
Nie podzielam też zdania, że fikcje literackie przestały działać, a ich moce (językowe, narracyjne, performatywne) się wyczerpały. Spójrzmy na Iran, Palestynę, Koreę, Amerykę Trumpa i to, co się tam publikuje. Czy mam podawać przypisy? Cytaty? Bibliografie i biografie? Jest wręcz przeciwnie i dobrze to widać na przykładzie „Hałasu” – na szczególnym, niezamierzonym poziomie (określmy go mądrym, modnym krytycznie słowem „subwersywny”) tekst Halber zaświadcza o sile fikcjonalnych narracji. Doceniam przypis popełniony przez autorkę „Hałasu”: „Sandor Marai jest ważny” (serio: piszę to bez cienia ironii, ze szczerą wdzięcznością), to jednak trudno mi wyobrazić sobie świat, w którym (poza kontrolą sieci) jesteśmy skazani wyłącznie na przestrzeń osobnych wrażliwości, mówiących do siebie z bezpiecznych pozycji i dystansów. Bo „Hałas” jest zbudowany na dystansie, dystans to przemagająca siła tego tekstu.
Siła grozy
Toni Morrison pisała: „Wyzwalanie siebie to jedno, a uświadamianie sobie poczucia, że się może rozporządzać tym wyzwolonym ja – to zupełnie co innego” [6].
Z takimi perspektywami mi bliżej, o takich perspektywach zdaje się Halber zapominać; zapomina o mnie-czytelniku. Bowiem to zmienność, nieuchwytność i nieprzejrzystość podmiotów, którymi operuje choćby fikcja, wydają się kluczowe dla przełamywania świata, wychodzenia z szumu i opresji. Już sam akt czytania, uważnej lektury ma szansę taką ulgę przynieść. Pisarka natomiast umieszcza hałaśliwą i zgubną rzeczywistość jednocześnie na zewnątrz i wewnątrz podmiotu piszącego. Tak, to jest ciekawe, tak, to buduje empatię, prowokuje afirmatywne „cholera, tak przecież jest, też tak mam, idziemy na kawę!”. Jednak lekturze towarzyszy swoiste poczucie wstydu zaglądania w przestrzeń, która rzadko (w nie-fikcjach) jest czytelniczce dostępna. Mówiąc językiem Halber, chodzi o zaglądanie głęboko pod kołdrę jej barłogu – tam, gdzie (mój) język, pytania, wątpliwości nie mają wstępu. I znowu – tylko przesunięcie odczytania w rejestry fikcji pozwala iść w lekturze dalej, bez strat i obezwładniającego zagubienia.
Idąc dalej, tym razem za Baldwinem:
„Zawsze istotnie łatwiej jest […] nadać zewnętrznemu złu miano, niż odnaleźć w sobie źródło wewnętrznej grozy. A mimo to owa groza jest znacznie prawdziwsza i silniejsza od wszystkich innych etykiet; etykiety się zmieniają, a groza trwa nieprzerwanie” [7].
Odrzucenie grozy, wypchnięcie jej na zewnątrz, zasłonięcie różnymi etykietami hałasu, jest – w mojej ocenie – największą słabością pola oddziaływania tego tekstu. I jego największą siłą jednocześnie. Słowem, paradoksalnie Halber rezygnuje sama z siebie, choć na każdej niemal stronie odsłania najczulsze nerwy własnego ja. W tym sensie propozycje zwalczenia hałasu i jego nośników, o których pisze, nie wytrzymują próby zaproponowanego rozwiązania. A jest nim surrealizm spod znaku Bretona; bo przecież, jak zdaje się nas przekonywać autorka, awangarda to fikcja i utopia w czystej postaci, w najlepszych tego słowach znaczeniach. Wytwór zmęczonego sobą modernizmu, efekt nadmiaru, nadmiarem tuczony. Rozumiem ideę zwalczania hałasu hałasem, która kieruje się logiką fala przeciwko fali i jest próbą zniesienia, neutralizacji, bezruchu. Też tak chcę!
Anarchie i reguły Bretona
Pisarka, próbując znaleźć antidotum na atakujący nas świat, przywołuje fragmenty „Manifestu surrealizmu”:
„Niebezpieczeństwa się piętrzą, człek daje za wygraną, wycofuje się stopniowo z terenów do zdobycia. Owej wyobraźni, która nie znała granic, pozwoli działać tylko w kręgu dowolnie pojmowanej użyteczności”.
Sama komentuje to tak:
„To poezja i wyobraźnia są instancją ostatecznej wolności. Pragmatyzm, logika i realizm, pohukuje Breton, uzurpują sobie prawo jedynego słusznego opisu świata, co ma swoje konsekwencje estetyczne (liczba powstających powieści), etyczne (dyskredytowanie innych narracji) i w końcu społeczne (bo są narzędziem «krępowania siebie nawzajem»)”.
Tylko że to właśnie Halber buduje słuszny opis świata, dyskredytuje inne narracje (ściślej: porządki, z których te narracje są budowane) i wojuje narzędziami, które krępują czytelnika – tak na serio i metaforycznie. (Kobieta! W Polsce! Wreszcie!)
W wymiarze jednej z wielu narracji „Hałas” wydaje mi się szalenie ciekawy, ożywczy, trudny, potrzebny, pobudzający nerwy i wyobraźnię. Więcej – nie-wskazanie jednoznacznej pozycji, z której ten tekst jest pisany, pominięcie tego fałszującego, zgranego do cna przypisu o uprzywilejowaniu, płci, rasie i klasie, wydaje mi się odważne i otwierające, a stojąca za tym niewinność – szczera, zamierzona i uwalniająca. Jednak chłonąc te brawurowe, błyskotliwe ataki na hałas i wydobywające się z niego rzeczy, nieustannie powściągało mnie ćwiczenie stoików:
„Jeśli jesteś zmęczona tym, co posiadasz, wyobraź sobie, że to wszystko tracisz”.
Paradoksalnie, książka Małgorzaty Halber pokazuje, że nie pozostaje wiele więcej niż brnąć przez atakowany przez nią hałas, a także przez bezradność, ocierać się w tramwaju o martwe dusze, szukać ostatniej księgarni w mieście i, parafrazując Rushdiego [8], wypatrywać poetów, którzy wszczynają spory i odkształcają świat tak, żeby nie pozwolić mu zasnąć.
Bunt jest hałasem – o wszystko.
Przypisy:
[1] Pojęcie wprowadzone przez Zygmunta Baumana. Jest połączeniem słów: retro (dawny, dotyczący przeszłości) i utopia. Opisuje odmianę nostalgii i jest pochodną negacji drugiego stopnia, a więc negacją negacji dokonaną przez szczególny rodzaj utopii tj. możliwości quasi-powrotu do wspaniałej, bezpiecznej przeszłości, idealizowanej w kolejnych odczytach/przywołaniach.
[2] Otwarcie „Iliady” [w:] Homer, „Iliada”, przeł. Robert Roman Chodkowski, Towarzystwo Naukowe KUL, Lublin 2022, s. 49.
[3] Byung-Chul Han, „Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje”, przeł. Rafał Pokrywka, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2022.
[4] Pojęcie Yanisa Varoufakisa [w:] tegoż, „Technofeudalizm: co zabiło kapitalizm?”, przeł. Paweł Szadkowski, Glowbook, Wrocław 2024.
[5] Halber wprost powołuje się na książkę Shoshany Zuboff, „Wiek kapitalizmu inwigilacji”, przeł. Alicja Unterschuetz, Zysk i Ska, Poznań 2020 – mówi o tej pracy, że jest najbardziej przerażającą książką, jaką czytała.
[6] Toni Morrison, „Umiłowana”, przeł. Renata Gorczyńska, Świat Książki, Warszawa 1996, s. 122–123.
[7] Cytat za: Azar Nafisi, „Czytaj niebezpiecznie. Wywrotowa siła literatury na niebezpieczne czasy”, przeł. Dawid Czech, Karakter, Kraków 2023.
[8] Salman Rushdie, „Szatańskie wersety”, przeł. Jerzy Kozłowski, Rebis, Poznań 2013, s. 112.
Książka:
Małgorzata Halber, „Hałas”, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2024.