Wszyscy znamy niedostatki literackich podsumowań. Po pierwsze, są one zawsze naznaczone subiektywizmem. Gusta krytyka nie zawsze muszą się pokrywać z gustami jego czytelników i czytelniczek. Lubimy różne chwyty literackie, różne gry językowe, różne poetyki i nieraz trudno rozsądzić, kto ma rację, ogłaszając dany tytuł książką roku.

Po drugie, krytyk nie jest w stanie przeczytać wszystkiego. Baza, z której wybiera, ma więc tyle dziur, co ser szwajcarski, i może się zdarzyć tak, że najlepsze książki zwyczajnie przeoczył.

Po trzecie, może je przeoczyć nawet wtedy, gdy je przeczytał. Jeden z największych dziewiętnastowiecznych europejskich krytyków literackich, Charles-Augustin Sainte-Beuve, o którego łaski zabiegały we Francji najtęższe pióra epoki, cenił Charles’a de Bernarda, Vineta, panią de Verdelin, Sénaca de Meilhan czy Vicqua d’Azyr, Stendhala zaś, Balzaka, a nawet Baudelaire’a, którego zdawał się wspierać w jego pisarskich wysiłkach, łajał za tworzenie kiepskiej literatury. Ci pierwsi przepadli z kretesem, ci drudzy tworzą do dziś kanon europejskiej literatury.

Ta ostatnia cecha krytyka literackiego – a więc jego relatywna krótkowzroczność – jest czymś, co może martwić, ale też tym, co może być pocieszeniem. Bez krytyków życie literackie zaczyna więdnąć, usychać, marnieć, ale nie są też oni alfą i omegą. Niniejsze zestawienie proszę więc potraktować nie jako wyrok jakiegoś niemal bezosobowego literackiego trybunału, lecz podpowiedź przyjaciela, który dzieli się swoimi odkryciami.

Siłą rzeczy nie zdołałem tu opisać wielu tegorocznych książek, które również odcisnęły we mnie trwały ślad. Nie ma tu więc:

  „Pociechy rzeczy okrągłych” Clemensa J. Setza (przeł. Agnieszka Kowaluk, wyd. Filtry), na które czekałem (por. mój tekst ze stycznia „12 książek, na które warto zwrócić uwagę w 2024 roku”) i które mnie nie zawiodły;
  „Lasu duchów” Andrzeja Dybczaka (Wydawnictwo Nisza), książki transowej, poetyckiej, inicjacyjnej, opowiadającej o drodze, rozpadzie, syberyjskich tajemnicach, szamańskich wtajemniczeniach i nieoczywistych spotkaniach;
  „Lejka (Wariacji)” Piotra Kofty (Wydawnictwo Nisza), zbioru opowiadań, które mnie zaskoczyły, zbiły z tropu, a jednocześnie otworzyły w mojej głowie rzadko uczęszczane szlaki wyobraźni;
–  „Furii i innych opowiadań” Sylviny Ocampo (przeł. Tomasz Pindel, Wydawnictwo Literackie), argentyńskiej pisarki z klanu Borgesa, której teksty są jak pigułki stężonej niesamowitości zanurzone w cienkiej glazurze zwykłego życia;
– opowiadań wybranych „Przyszedłem do ciebie, ale cię nie zastałem” Antonia Tabucchiego (przeł. Joanna Ugniewska, PIW), „jednego z najwspanialszych pisarzy tajemnicy”, jak pisał Maciej Płaza, melancholijnego wędrowca pomiędzy snem a jawą, którego najnowszy zbiór krótkich form uzupełniony został przez tłumaczkę o dotąd niewydane w Polsce teksty;
„Sierpnia” Pawła Sołtysa (wyd. Czarne), literackiej podróży tyleż po warszawskich ulicach i zaułkach, co po odmętach rodzinnej i zbiorowej pamięci;
„Sukni i sztalug. Historii dawnych malarek” Piotra Oczki (wyd. Znak), zbioru erudycyjnych, napisanych wspaniałym językiem esejów, pokazujących, że na malarskiej mapie Europy mamy jeszcze wiele białych plam;
„Pasierba” Juana José Saera (przeł. Barbara Jaroszuk, wyd. ArtRage), awangardowej powieści historycznej, w której literacki eksperyment służy ukazaniu granic języka i międzykulturowego porozumienia

i jeszcze paru innych…

Jest za to siedem, a nawet więcej książek (jeśli serię hemingwayowską podzielić na poszczególne tomy), które udało mi się opisać nieco szerzej. Wszystkie one na dobre zagościły w mojej biblioteczce. Ufam, że dzięki tym poleceniom odkryją je również inni.

***

Eliza Kącka „Wczoraj byłaś zła na zielono” (literatura piękna)

Kiedy pierwszy raz usłyszałem o pisarskim projekcie Elizy Kąckiej i dowiedziałem się, że ma to być „rzecz literacka”, zrobiłem zdziwioną minę. Autobiograficzna opowieść o relacji matki i córki ze spektrum autyzmu ubrana w szaty literatury pięknej? Nie byłem pewny, czy autorka nie oprze się pokusie romantyzowania swojej historii, podkręcania emocji, wreszcie, czy nie da się porwać językowym grom, które, owszem, wykorzystuje po mistrzowsku, o czym wiemy z jej innych próz, ale które w przypadku tego tematu mogły zadziałać na niekorzyść tej konkretnej opowieści. A jednak moje obawy okazały się płonne. Dziś mogę powiedzieć, że to dzięki literackim zabiegom „Wczoraj byłaś zła na zielono” ma tak wielką moc oddziaływania na czytelnika.

Jak bowiem lepiej opowiedzieć o inności, którą pragnie się oswoić i której trzeba dać się wyrazić na jej własnych warunkach? Metafory, niechronologiczny układ treści, urywki zasłyszanych komentarzy, dialogów, fragmenty listów pisanych do córki i nigdy nie wysłanych do adresatki – wszystkie te elementy pozwalają opowiedzieć o swoich zmaganiach pełniej niż chłodna analiza. To znamienne, że w książce Kąckiej nie pada ani razu słowo „autyzm”, nie ma też w niej medycznych diagnoz. „Nie będę cytować rozpoznań – pisze autorka – bo ta książka sprzeciwia się władzy. Również władzy diagnoz. Diagnoza to zasieki ochronne i klincz, poduszka i kaganiec. Jest potrzebna, gdy idziesz na starcie z biurokracją, gdy zbroisz się przeciw światu sztywnych liter i formuł, gdy zdajesz sobie sprawę, że świat społeczny to talia ról. Moja opowieść jest o czym innym”.

O czym więc? Dobrze ujęła to w swojej recenzji Katarzyna Sułkowska: „«Wczoraj byłaś zła na zielono» ma znaczenie szersze niż tematyka autyzmu albo neuroróżnorodności: mówi coś o tęsknocie za i dążeniu do kontaktu z inną osobą. Wszyscy potrzebujemy więzi z drugim człowiekiem, ale również odrębności”. Książka Kąckiej to zatem w swojej najgłębszej warstwie rzecz o próbach dialogu w najbardziej niesprzyjających, zdawałoby się, sytuacjach, byciu razem pomimo granic. To także uczciwie odmalowany obraz walki samotnej matki o dziecko i życie na swoich warunkach. Podkreślam tu słowo „swoich”, bo jednym z bardziej poruszających i uderzających bezwarunkową szczerością wątków tego dzieła jest nie tylko opis inności córki, ale również swojej własnej. Kącka jest świadoma tego, że i ona chadza własnymi drogami. Przedstawić słowami świat tak bardzo osobnych i zarazem związanych ze sobą osób, ukazując wszystkie trudy, które przed nimi stoją, a jednocześnie nie wyzbyć się zaufania do literatury – oto zadanie dla prawdziwej pisarki. Eliza Kącka po raz kolejny udowodniła, że nią jest.

Książka:

Eliza Kącka, „Wczoraj byłaś zła na zielono”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024.

Przeczytaj recenzję książki autorstwa Katarzyny Sułkowskiej>>>

Anthony Passeron „Uśpione” (literatura faktu)

Pierwsze skojarzenie z Prowansją? Pola lawendy, obrazy Van Gogha, wilegiatury zamożnych Francuzów. Pierwsze skojarzenie z epidemią AIDS? Gwiazdy estrady, wielkie metropolie, pulsujące nocne życie. W swojej debiutanckiej książce Anthony Passeron pisze zarówno o Prowansji, jak i epidemii AIDS, ale nic nie przystaje tu do obiegowych wyobrażeń. Rzecz dzieje się bowiem nie na Lazurowym Wybrzeżu czy w jednym z urokliwych miasteczek pełnym zabytków, lecz w małej miejscowości położonej gdzieś w górach, a bohaterami są nie celebryci, lecz członkowie rodziny autora, prowadzącej lokalną masarnię. To w nich na początku lat osiemdziesiątych uderza jak grom z jasnego nieba informacja o tym, że stryj autora, najstarszy z całego rodzeństwa, wpada w heroinowy nałóg i w konsekwencji zakaża się wirusem HIV, a wraz z nim jego żona i córeczka.

„Uśpione” w swojej podstawowej warstwie są historią rodzinną, w której wielki świat wdziera się w zupełnie nieoczekiwany sposób na francuską prowincję i w której wszyscy muszą stawić czoło tragedii i własnym ograniczeniom (wstydowi, lękowi, osamotnieniu, poczuciu winy). Jednak o wartości tej książki przesądza co innego. Passeron opowiada nie tylko o najbliższych, ale daje nam wgląd w paradoksy gwałtownych społecznych przemian, które zaszły w latach osiemdziesiątych. To końcówka słynnych Trente Glorieuses – trzydziestu wspaniałych lat nieustannego rozwoju – i początek kryzysu gospodarczego. To także czas, w którym znika beztroski optymizm pokolenia ’68. Autor stara się wpisać historię swoich bliskich w tę szeroką perspektywę i pokazać, na ile ich wybory i sytuacja życiowa zostały zdeterminowane przez ruchy tektoniczne, jakim poddane zostało francuskie społeczeństwo. Passeron dodaje do tego pasjonującą, napisaną niczym najlepszy thriller, opowieść o odkryciu wirusa HIV przez francuskich i amerykańskich wirusologów, ich wzajemną rywalizację, a także ich zderzenie z nieufnością i wrogością szerokich mas społecznych i elit rządzących. „Uśpione”, napisane językiem prostym i jednocześnie pełnym emocji, długo nie dają o sobie zapomnieć.

Przeczytaj wywiad z Anthonym Passeronem >>>

Książka:

Anthony Passeron, „Uśpione”, przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024.

Maciej Pisuk „Staniemy się tacy jak on. Głosy z przeklętej ulicy” (literatura faktu)

Warszawska Praga (piszę bez przymiotnika, bo wiadomo, że Praga jest jedna; Kamionek czy Grochów zwane zbiorczo Pragą Południe to insza inszość) do dziś ma łatkę niebezpiecznej dzielnicy. Jej kwartał zwany Szmulowizną szczyci się jeszcze gorszą sławą. O ulicy Brzeskiej – lepiej nie mówić. Do dziś pamiętam opowieść mojego kolegi, który pewnego dnia na początku lat dziewięćdziesiątych szedł tą praską drogą śmierci i na własne oczy widział, jak dwóch lokalnych mieszkańców dla żartu zerwało policjantowi czapkę z głowy i zaczęło się nią przed nim bezczelnie bawić. Sam na warszawskiej Pradze mieszkam od siedemnastu lat, ale na Brzeską zawsze wybierałem się tylko wtedy, gdy musiałem, a i to przemykałem przez nią z duszą na ramieniu. Wydawała mi się obcą, groźną krainą pełną dziwnych ludzi, gdzie czeka mnie w najlepszym przypadku kradzież portfela.

Być może właśnie z powodu takich wyobrażeń jak moje Maciej Pisuk – fotograf i scenarzysta takich filmów, jak „Jesteś Bogiem” i „Zielona Granica” – postanowił przygotować reporterski zbiór tekstów „Staniemy się tacy jak on”. Nie, nie chodzi o to, żeby przekonać postronnych, że na Brzeskiej było czy jest bezpiecznie. Byłoby pięknoduchostwem oswajanie tej przestrzeni eufemizmami. Narkomania, alkoholizm, przestępczość, przemoc rzeczywiście są tu obecne. Obecni jednak są i ludzie. Pisuk oddaje im głos, pozwala o sobie opowiedzieć, wyrazić swoje nadzieje, lęki i radości (choć tych ostatnich jest najmniej). Robi to nie ingerując w tok ich opowieści, słuchając, redagując ich wypowiedzi tak, żeby nie stracić specyfiki ich języka. Jest mu łatwiej, bo jego rozmówcy mają do niego zaufanie. Mieszkał w okolicach Brzeskiej przez kilka lat – pozostaje kimś jednocześnie z zewnątrz i z wewnątrz.

Rzeczywistość, którą pokazuje nam Pisuk, na naszych oczach powoli przestaje istnieć. Na Brzeskiej w ciągu paru ostatnich lat wyrosły nowe budynki, ze starych z powodu złych warunków technicznych przenoszeni są gdzie indziej ich dawni mieszkańcy, od czasu do czasu któraś z kamienic płonie (złośliwi twierdzą, że nie przez przypadek). „Staniemy się tacy jak on” zaczyna więc już teraz mieć wartość historycznego świadectwa o odchodzącym świecie. Ale najważniejsze jest co innego – to, że Pisuk nie stara się nam na siłę suflować moralnych ocen swoich bohaterów. Tak jak Krzysztof, lat czterdzieści, który mówi z rozbrajającą szczerością: 

„Nie chcę tym, co mówię, przeważać szali na swoją czy nie swoją stronę, bo i tak nie przeważę. Ktoś, kto to będzie czytał, a wychował się przykładowo na Bielanach albo Wilanowie, pewnie i tak pomyśli, że jestem tylko bandytą i złodziejem. Pracowałem kiedyś na Saskiej Kępie na budowie, nawet niedaleko stąd. I powiem ci, inny świat. Na klatkach żarówki wszędzie, szyby całe! Maszynę w chuj drogą można na trawie zostawić i iść do sklepu. Tam się nawet dzieci inaczej bawią”.

Książka:

Maciej Pisuk, „Staniemy się tacy jak on. Głosy z przeklętej ulicy”, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2024.

Joanna Wilengowska „Król Warmii i Saturna” (literatura piękna)

Urodziłem się w Olsztynie, a więc na Warmii, i mogę przy tym wyborze być posądzony o stronniczość, ale paradoksalnie to właśnie moja genealogia sprawia, że patrzę na prozę Joanny Wilengowskiej jak na coś, co przychodzi do mnie z bardzo daleka. Zawsze miałem bowiem problem z pytaniem „skąd jesteś?”. Z Warmii? No niby z Warmii. Ale słowo Warmiak na określenie mojej lokalnej przynależności nigdy nie przeszło mi przez gardło. Jaki Warmiak?! Przecież w Olsztynie nie ma żadnych Warmiaków! Są sami przyjezdni, jakieś mieszanki kresowo-centralacko-nie wiadomo jakie, jak ja, jacyś fantomowi ludzie z historiami, którym bliżej do zmyślenia niż do prawdy, kulturowi pasażerowie na gapę, którzy przyswoili co prawda nabłonkowo krajobraz, ale z trudem przebijają się, jeśli w ogóle, przez jego tkanki twarde.

A jednak okazuje się, że są i Warmiacy. I Wilengowska o nich pięknie pisze. Jej „Król Warmii i Saturna” to opowieść o jednym z nich i jego rodzinie, o ostatnim Mohikaninie, jak sama go nazywa – czyli jej ojcu Zygfrydzie. W ten niezwykle subtelny, stworzony nie bez nuty ciepłej ironii portret wpisana jest historia (zarówno ta kulturowa, jak i ta okrutna, bezprzymiotnikowa) Warmiaków – ludzi rozpiętych między tym, co polskie, a tym co, niemieckie, marginalizowanych w zależności od epoki przez różne władze, przycupniętych w tym klinie rozcinającym Prusy Wschodnie na pół, jakim przez wieki była Warńija, i coraz mniej licznych, skazanych na obcowanie z duchami. Wilengowska te duchy bardzo udanie ożywia. Dzierga swój mały kraik, jak pisze, „ze snów i wspomnień tego producenta lokalnych mitów [tj. ojca], ale i z własnego węszenia, podsłuchiwania, czytania, zwiedzania, mohikańskiego tropienia śladów”. A o tym, że robi to z niezwykłym literackim talentem, niech świadczy nominacja do najnowszej edycji Paszportów Polityki. Jak najbardziej zasłużona.

Książka:

Joanna Wilengowska, „Król Warmii i Saturna”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024.

Maciej Miłkowski „Anatomia opowiadania” (esej)

Pierwszy z tekstów składających się na tę książkę zaczyna się prosto, ale z mocą zdania, które od razu zmierza do sedna: „Istotą opowiadania jest to, że mówi nie wszystko”. I tak jest przez następnych sto osiemdziesiąt stron. Bez zbędnych wstępów i ozdobników, bez mizdrzenia się i mlaśnięć intelektualnego zamozadowolenia, z precyzją, lekkością, niewymuszoną erudycją i co najważniejsze – bez ocierania się o banał, pomimo że po przeczytaniu niektórych uwag człowiek puka się w czoło i mówi: „No przecież! Ależ oczywiście!”.

Maciej Miłkowski wybiera dwadzieścia cztery opowiadania i zgodnie z tytułem tego zbioru rozbiera je ze znawstwem niczym doświadczony anatom. Jak to jest zrobione? Co składa się na arcydzielność danego tekstu? Jaki chwyt został zastosowany tu, a jaki tam? Sprawdźmy. Opukajmy to. Uchylmy wieczka. Ja z tej lekcji anatomii skorzystałem bardzo, choć po książkę Miłkowskiego sięgałem najpierw bez przekonania. Spodziewałem się achów i ochów, cmokań, zachwytów. Na szczęście dostałem solidny konkret. Polecam więc gorąco uwadze „Anatomię opowiadania”. Tym bardziej, że to jedna z tych lektur, która zapładnia kolejne. No bo jak nie rzucić się potem na same analizowane przez Miłkowskiego teksty? Dobrych i dobrze opisanych – excusez le mot – produktów tu tyle, co w porządnym sklepie wielobranżowym: Nabokov, Cortázar, Bassani, Mansfield, Foster Wallace, Borges, Barth, Hemingway, Berlin, Bolaño, Poe, Lispector… Tylko brać i czytać.

Książka:

Maciej Miłkowski, „Anatomia opowiadania”, Wydawnictwo Próby, Warszawa 2024.

Michele Mari „Ty, krwawe dzieciństwo” (literatura piękna)

W wielkiej księgarni na rzymskim dworcu Termini jego książki ustawione koło siebie zajmują ponad pół metra księgarskiej półki. W Polsce Michele Mari, jeden z najważniejszych włoskich pisarzy współczesnych, dopiero w ostatnich latach doczekał się przekładów na język polski. Wszystko dzięki niestrudzonej pracy tłumaczki Katarzyny Skórskiej, która jego opowiadania i fragmenty dłuższych próz opublikowała najpierw w dwóch numerach „Literatury na Świecie” (w latach 2018 i 2019), a w ostatnio przekonała Wydawnictwo Czarne do wydania zbioru prozatorskich miniatur „Ty, krwawe dzieciństwo”.

O czym traktuje ten niewielki gabarytowo tom? Nie wyczerpuje on, rzecz jasna, wszystkich najważniejszych wątków twórczości Mariego, który jak przystało na włoskiego profesora i badacza literatury XVIII-wiecznej i fantastycznej oraz tłumacza m.in. Melville’a, Poego, Conrada i Stevensona, czyli innymi słowy – wielkiego erudytę (tak, tak, dźwięczy tu echo figury Umberta Eco) w swoim dorobku ma między innymi fantastyczną powieść biograficzną poświęconą postaci Leopardiego, historyczną powieść marynistyczną osadzoną w wieku XVII, prozę inspirowaną pisarstwem Céline’a, powieść łotrzykowską i beletryzowaną autobiografię „Legenda privata” [Prywatna legenda]. „Ty, krwawe dzieciństwo” zawiera jednak dwa elementy, bez których trudno sobie wyobrazić pisarstwo Włocha – dialog z różnymi tradycjami literackimi i opowieść o dzieciństwie.

To ostatnie jest dla Mariego czymś, co tak naprawdę nigdy się nie kończy i co determinuje całe nasze życie. To właśnie w tym okresie uczymy się wrażliwości, kształtujemy swoje gusta. I to tam znajdują się nasze największe skarby. Nie tylko w sensie duchowym, ale też zupełnie materialnym. W niemal wszystkich opowiadaniach Mari, niczym niepoprawny fetyszysta-archeolog, buduje narrację wokół przedmiotów, które ukochaliśmy, gdy byliśmy mali. Mogą to być komiksy, okładki książek science-fiction, zestaw klocków Meccano numer 5, puzzle układane wspólnie z matką albo samochodziki firmy Mercury. Jego typowy bohater, czyli dorosły mężczyzna (alter ego autora), który wraca myślami i wyobraźnią do czasów dzieciństwa, traktuje je niczym proustowskie magdalenki, ale opowiadaniom Mariego daleko do beztroskiej aury, jaką roztaczają wspomnienia Marcela. Powrót do dzieciństwa jest u włoskiego pisarza często powrotem do świata, w którym nawet drobne rzeczy potrafią wywołać lęk, tajemnicze, pierwotne mysterium tremendum. Zresztą również sama próba tych podróży do źródeł własnego ja obarczona jest ryzykiem. Mari doskonale wie, że nie zawsze jesteśmy w stanie odzyskać to, co utracone.

Piotr Paziński, recenzując „Ty, krwawe dzieciństwo”, napisał, że „dawno nie czytał równie chłopackich opowieści”. Coś w tym jest, ale nie należy się za bardzo tym rozpoznaniem kierować. To proza dla wszystkich. Powroty do okresu dzieciństwa i zachwyty wynikające z młodzieńczych lektur nie mają przecież płci.

Książka:

Michele Mari „Ty, krwawe dzieciństwo”, przeł. Katarzyna Skórska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024.

Dzieła Ernesta Hemingwaya w nowych przekładach (literatura piękna – seria)

W opublikowanym ponownie po ponad dziesięciu latach w zbiorze „Frotaż” (Ossolineum, 2024) tekście Jerzego Jarniewicza o Erneście Hemingwayu (pierwodruk ukazał się w „Gazecie Wyborczej”) autor tak pisze o recepcji prozy amerykańskiego noblisty: „Kłopot z Hemingwayem polega na tym, że jego publiczny wizerunek, za który sam w dużej mierze odpowiada, nałożył się na jego twórczość i skutecznie ją dla wielu czytelników przesłonił. […] W popularnym odbiorze utrwalił się obraz pisarza jako białobrodego piewcy męskiego kodeksu, którego podstawą są siła i wytrwałość. Mężczyzny twardego i pozbawionego złudzeń, żyjącego na granicy śmierci, stającego – najczęściej samotnie – do konfrontacji z niebezpieczeństwami”.

Tak też w obiegowej opinii Hemingway jest widziany do dziś i nie działa to na jego korzyść. Nie chodzi tu tylko o zmęczenie minimalistycznym stylem autora „Pożegnania z bronią” (jego epigonów w powojennej literaturze jest legion), ale o hemingwayowski maczyzm. To nie jest dobry czas dla białych mężczyzn, którzy kochają polowania i corridę i traktują kobiety jak myśliwskie trofea. Jarniewicz w dalszej części swojego eseju pokazuje jednak, że co najmniej od lat osiemdziesiątych wypada na Amerykanina spojrzeć inaczej. Perspektywę zmienia przede wszystkim wydana pośmiertnie z rękopisu (i mocno skrócona przez redaktora) powieść „Rajski ogród”, w której to bohaterki, a nie bohater są silnymi osobowościami i gdzie narracyjną osią jest subwersywna gra zacierająca granice płci, zobrazowana w sposób zapowiadający postmodernistyczne eksperymenty.

„Rajski ogród”, wydany w Polsce raz, na początku transformacji ustrojowej, w tym roku doczekał się nie tyle wznowienia, ile nowego tłumaczenia, czytelniczki i czytelnicy mogą więc sprawdzić na własnej skórze, czy Hemingway wciąż jeszcze potrafi ich czymś zaskoczyć. Okazja jest zresztą jak na polskie warunki wyjątkowa, bo mogą oni sięgnąć nie tylko do tego wydania. Od 2022 roku wydawnictwo Marginesy konsekwentnie publikuje dzieła Hemingwaya w nowych przekładach powierzając to zadanie pierwszorzędnym tłumaczom. I bardzo dobrze, bo prawda jest taka, że lekturę klasycznych dzieł ożywiają nie tylko nowe znaleziska wygrzebane w ich archiwach, lecz przede wszystkim kolejne spolszczenia ich książek.

W hemingwayowskiej serii mamy już dziesięć tomów i z tego, co wiem, w przyszłym roku szykuje się kolejny i ostatni. Sam zacząłem dość typowo, bo od „Starego człowieka i morza” (przeł. Kaja Gucio) wydanego jako pierwszy tytuł (jak dowiedziałem się od jednego z redaktorów, zyski z jego sprzedaży pozwoliły sfinansować całość przedsięwzięcia – ot, siła szkolnej lektury). Od tej pory poluję na wszystkie kolejne. Nabiera w nich nowego blasku styl i język Hemingwaya. A przede wszystkim w miarę lektury potwierdzają się słowa Jerzego Jarniewicza: „[Pisarz] W swoich wypowiedziach bywał […] w kwestiach płci czy rasy nie do przyjęcia, ale jego proza jest od niego samego uczciwsza, ujawnia rozdarcie artysty, jego dramatyczną nieraz ambiwalencję, dojmująca bezdomność”. Wciąż warto do niego wracać.

Książki Ernesta Hemingwaya w wydawnictwie Marginesy:

  „Stary człowiek i morze”, przeł. Kaja Gucio, 2022;
  „Zaś słońce wschodzi”, przeł. Maciej Potulny, 2022;
  „Ruchome święto”, przeł. Miłosz Biedrzycki, 2022;
  „Wiosenne wody”, przeł. Adam Pluszka, 2023;
  „Pożegnanie z bronią”, przeł. Martyna Tomczak, 2023;
  „Za rzekę, w cień drzew”, przeł. Agnieszka Wilga, 2023;
  „Pozostałe opowiadania”, przeł. Tomasz S. Gałązka, 2023;
  „Rajski ogród”, przeł. Ewa Borówka, 2024;
  „Wyspy na Golfsztromie”, przeł. Jakub Jedliński, 2024;
  „Komu bije dzwon”, przeł. Rafał Lisowski, 2024.