Przeczytawszy polemikę Jana Tokarskiego z moim opublikowanym w „Kulturze Liberalnej” tekstem na temat J.D. Vance’a jako polityka straussistowskiego, odpowiadam niżej na jego tezy. Wynikają one – jak mi się zdaje – z obecnej u Tokarskiego chęci obrony filozofa, który, jak widać, i dla niego, i dla mnie jest myślicielem ważnym. Wszakże u Tokarskiego ta chęć obrony przeważa nad ochotą, by potraktować podróże idei politycznych na poważnie.
Zasadnicza teza Tokarskiego, jak sądzę, może zostać streszczona następująco: jeśli już szukamy jakiegokolwiek zakorzenienia sposobu prowadzenia przez Vance’a polityki w filozofii tej ostatniej, powinniśmy wskazać tę wypracowaną przez Carla Schmitta. Nie jest to teza bezsensowna – sam Vance w rozmowie z „The New York Times” o autorze „Teologii politycznej” rozprawiał chętnie.
Z kolei inny myśliciel, wskazywany przeze mnie jako jeden z jego mentorów, czyli Adrian Vermeule, był jednym z pierwszych, który spostrzegł, iż prawo uchwalane za rządów republikanów na początku tego stulecia ma swe źródło w myśli Schmitta (potężny esej „Our Schmittian Administrative Law” z „Harvard Law Review” z 2009 roku, który rozwinięcie znalazł w jego napisanej już za pierwszego Trumpa książce „Law and Leviathan”).
Warto jednak zadać pytanie, jak dzieło Schmitta w ogóle się w Stanach Zjednoczonych znalazło; kto wyreżyserował film pod tytułem „Mr. Schmitt goes to Washington”. W latach trzydziestych i czterdziestych pisali o myślicielu z Plettenbergu tacy Niemcy, którzy znaleźli się w Ameryce, jak Karl Loewenstein (w artykule o prawie nazistowskim z „Yale Law Review” z 1936 roku) oraz Franz Neumann (w „Behemocie”) – problem w tym, że jako liberałowie pisali o nim jednoznacznie krytycznie. Był wszakże w USA wówczas taki Niemiec, który nie był krytyczny względem autora „Nomos ziemi” – Leo Strauss.
Carlu, śmielej!
Napotkawszy to zdanie, Tokarski może powiedzieć – a co z polemiką, o której wspomniałem w moim eseju, pisząc: „Straussa «Uwagi do ‘Pojęcia polityczności’ Carla Schmitta» to z kolei chyba najbardziej przenikliwa dekonstrukcja schmittyzmu – w mojej ocenie prawdziwego ideologicznego źródła współczesnego antyliberalizmu – jaką znam”?
Otóż: to, co Tokarski nazywa „dekonstrukcją”, niekoniecznie jest dekonstrukcją antyliberalizmu prowadzoną z pozycji liberalnych. Jest raczej okrzykiem: „Carlu, śmielej!”. Strauss, podobnie jak Schmitt niechętny na początku lat trzydziestych państwu liberalnemu, polemizuje we wzmiankowanym tekście z użyciem przez Schmitta jako metodologicznego ostrza do krytyki tegoż państwa dzieła Tomasza Hobbesa.
Twierdzi – i robi to jako jeden z pierwszych w europejskim dyskursie naukowym, który właśnie w tej epoce poczyna się interesować Hobbesem – iż angielski filozof to w istocie liberał. Dopuszcza on, by poza zasięgiem lewiatana znajdywało się prywatne przeżywanie zjawisk religijnych, w tym cudów; jeśli chcemy liberalizm zdekonstruować, trzeba Hobbesa skrytykować także.
Schmittowi ta polemika, którą Strauss, „wytworny Żyd”, jak go nazwał w dzienniku, przyniósł mu w 1931 roku w Berlinie, spodobała się, doprowadził do jej publikacji. Kilka miesięcy później wystawił Straussowi referencje, które pozwoliły mu opuścić Niemcy.
Strauss kończy z klasyczną hierarchią
Schmitt jest źródłem wielu myśli Straussa z jego kluczowego „Prawa naturalnego w świetle historii”, szczególnie jego myślenia o sytuacji ekstremalnej jako „takiej, w której zagrożone jest samo istnienie czy niezależność społeczeństwa”, i która odwraca klasycznie pojmowaną hierarchię celów. Powiada Strauss: „Nie ma zasady, która określałaby wyraźnie, w jakim przypadku ważniejsze jest publiczne bezpieczeństwo, a w jakim ścisłe zasady sprawiedliwości”.
Jednocześnie jednak Strauss doprawia Schmitta myśleniem klasycznym. Schmittiańskie pojmowanie suwerena zastępując myśleniem o mężu stanu: „to, czego nie można z góry ustalić za pomocą ogólnych zasad […] może w krytycznym momencie natychmiast ustalić najzdolniejszy i najbardziej dokładny mąż stanu”. Wedle Schmitta, działania suwerena wypływają z normatywnej pustki oznaczającej jedynie zachowanie państwa. Wedle Straussa: wypływają z modelu dobrze żyjącego społeczeństwa, co jest znaczną różnicą.
Z tej różnicy wynika inna, kluczowa, czyli różnica w charakterze kłamstwa, o które spiera się ze mną Tokarski – i o kategorię kłamstwa szlachetnego. Nie jestem przekonany, że jej inkarnację u Platona można zinterpretować tak, jak pisze o niej Tokarski: „Dla porządku przypomnę, że chodziło w niej o to, aby ludzie niepotrafiący przyswoić sobie pewnych skomplikowanych filozoficznych prawd […] zachowywali się tak, jak gdyby je poznali”.
Ktoś musi wybrać kłamstwo
Tokarski przyznaje za wiele swobody i samodzielności owym prostym ludziom. We fragmencie „Państwa” [414c], w którym Platon tę koncepcję wprowadza, Sokrates powiada bowiem Glaukonowi: „A czy byłoby to możliwe, żebyśmy tak wybrali jeden z tych fałszów wskazanych, o których się niedawno mówiło; gdyby tak wybrać jakiś lepszy i tym fałszem wpłynąć przede wszystkim na samych rządzących, a jeśliby nie szło, to na resztę państwa?”.
Innymi słowy: kłamstwo ktoś ma wybrać. Ktoś musi skłamać – a kto, to przecież jasne: filozof wpływający tak na samego rządzącego (Donalda Trumpa) i na resztę państwa (lud). Co skłamane, wejdzie w krew: „– Żeby oni w ten mit uwierzyli, czy masz na to jaki sposób? –Nigdy – powiada – żeby uwierzyli oni sami. Ale gdyby chociaż ich synowie i wnuki, i inni ludzie, którzy kiedyś przyjdą. – I to też byłoby dobrze – dodałem – więcej by się wtedy troszczyli o państwo i o siebie nawzajem, ja mniej więcej rozumiem, co ty masz na myśli” [415d].
Oto zadanie filozofa w polis: przygotowanie, przez kłamstwo, ludu i rządzącego, by tak żyli, jakby i żeby sądzili, że „to ich matka jest i karmicielka – ta ziemia, w której mieszkają – powinni o nią dbać i bronić jej, gdyby ją ktoś nachodził, a inni obywatele to są ich bracia, bo to też synowie ziemi, więc się ich dobrem interesować powinni” [414e].
Jak się ustanawia szlachetne kłamstwo – zależy od prostego, niepojmującego filozoficznych prawd człowieka, nad którym się je ustanawia, i od tego, jak bardzo jest zdegenerowany. Straussa interpretacja ówczesnych czasów była zaś taka, iż zdegenerowany jest tak bardzo, że nadeszła sytuacja ekstremalna.
Taka, jak sądzę, jest też interpretacja J.D. Vance’a. Nie trzeba długo czytać gazet z doniesieniami z Ameryki i długo w niej przebywać, by się z tą oceną mniej lub bardziej zgodzić. Czy na skutek polityki Vance’a ta sytuacja przestanie być ekstremalna – wkrótce się przekonamy.