W kwietniu tego roku minęła trzechsetna rocznica urodzin Immanuela Kanta. Powiedzieć, że zignorowano ją tak samo dokładnie, jak przypadającą w styczniu setną rocznicę śmierci Lenina, byłoby przesadą, ale w oczy się nie rzucała, nawet w środowisku akademickim (polskim przynajmniej). Dziwić się temu trudno. Po pierwsze, obecne czasy słabo sprzyjają myślicielom. Po drugie, są jeszcze mniej przyjazne dla tak zwanych wielkich ludzi, zwłaszcza nieżyjących. Każdy przeszły autorytet dobrze jest dziś unieważnić, uświnić i wykazać, że tak naprawdę był kimś obrzydliwym. Daje to publiczności i chyba także osobom wykonującym te akty samozwańczej sprawiedliwości dziejowej jakąś niesamowitą, obsceniczną przyjemność, podobną może do tej, którą czuje małe dziecko, kiedy rozniesie na strzępy kosztowną zabawkę, o jakiej dorośli mówili, że trzeba o nią szczególnie dbać.
W przypadku Kanta sporą rolę odgrywa ponadto niezrozumiałość. Co świat zeszłowieczny zawdzięczał Iljiczowi, to w miarę łatwo powiedzieć – właśnie dlatego już go nie czcimy. Takie postacie jak Einstein są wysławiane przez (wciąż jeszcze) dość szerokie kręgi, mimo że nikt poza specjalistami nie rozumie, na czym polegają ich zasługi – tu jednak działa skutecznie mechanizm popkultury. Kant natomiast nie dość, że należy do najtrudniejszych w czytaniu filozofów naszej cywilizacji (nie tylko z powodu wewnętrznej złożoności swojego myślenia, ale również dlatego, że nie umiał go jasno wyrażać słowami, czego był świadomy i nad czym ubolewał), to jeszcze nie ma jak go spopkulturalizować. Jeśli jest z czegoś szerzej znany, to z tego, że w jego osiemdziesięcioletnim życiu nie wydarzyło się nic poza myśleniem, nad którego rezultatami biedził się później legion egzegetów. Jednym słowem – nuda. Nitki na X-ie ani rolki na Insta z tego nie zrobisz, najwyżej podcast dla studentów filozofii. Zawsze wprawdzie można powiedzieć, że jego myśl wywarła gigantyczny wpływ na całą nowoczesność z jej dobrymi i mniej dobrymi jakościami, ale przystępne objaśnienie, gdzie ten wpływ konkretnie się objawiał i jakimi drogami zachodził, jest dużym wyzwaniem nawet dla utalentowanego i obytego w temacie wykładowcy. Liczni ostatnio krytycy oświecenia wolą walić w Woltera niż w Kanta. Nic łatwiejszego niż to pierwsze, natomiast przy tym drugim można się poobijać, a skutek i tak będzie marny.
Trzy wieki od narodzin Kanta uczczone zostały u nas (poza jednym czy dwoma panelami dyskusyjnymi, kilkoma niezbyt mądrymi tekstami prasowymi i może ulotnym happeningiem w którymś mieście) wydaniem przekładu jego pierwszej biografii, napisanej przez człowieka, który znał go osobiście kilkadziesiąt lat, był jego uczniem, a potem także bliskim znajomym. Tę biografię czy raczej rozbudowany szkic do biografii sam Kant na prośbę jej autora przeczytał i autoryzował, co budzi pewne obawy w kwestii jej wiarygodności, ale specjaliści kantolodzy skonfrontowali ją z innymi relacjami z pierwszej ręki i wielu sprzeczności czy zafałszowań się nie dopatrzyli (a gdzie je znaleźli, wskazali w przypisach). Zatem w książeczce Ludwiga Ernsta Borowskiego możemy podpatrzeć Kanta w jego szczątkowym, a jednak realnym życiu codziennym, w drobnych zwyczajach i sytuacjach. To fascynujący obraz, jeden z nielicznych tego rodzaju; można porównać go z istniejącym w polszczyźnie już od dawna tłumaczeniem „Ostatnich dni Immanuela Kanta” Thomasa de Quinceya i z esejem „Portret Kanta” Bolesława Micińskiego. Te trzy teksty wzięte razem dają wgląd w życie osoby, którą trudno uznać za człowieka mającego nie tylko umysł, ale i ciało oraz emocje. A przecież Kant jednak był takim człowiekiem. I może nie było wielu innych ludzi, poza niektórymi mistykami i ascetami, którzy podporządkowaliby własne ciało i emocje myśleniu z taką bezwzględnością, z jaką on to uczynił. Prześledzenie ukrytych przyczyn takiego wyboru życiowego jest jeszcze przed nami.
Ale tak to już się dzieje na tym świecie, że przyjemność rzadko bywa niewinna. Zjesz ciasteczko – urośnie ci brzuszek. Pozwolisz sobie na podniecającą przygodę erotyczną – możesz podłapać brzydką chorobę. W przypadku tłumaczenia relacji Borowskiego takim rewersem przyjemności intelektualnej i poznawczej okazał się wstęp, jakim zechcieli opatrzyć swoją pracę dwaj tłumacze.
Jest on na swój sposób także fascynujący. Zaczyna się, jak przystało na takie wprowadzenia, od naszkicowania kontekstu historycznego i przybliżenia postaci Ludwiga Ernsta Borowskiego, mało znanej poza kręgiem badaczy życia i myśli Kanta. Za to oczywiście można być wdzięcznym. Ale kiedy już załatwili faktografię, autorzy wstępu przystępują do części krytycznej i zaczyna się naprawdę ostra jazda. Z oczami rozszerzonymi od drobnej czcionki, jaką tę książkę wydrukowano, czytelnik dowiaduje się, że:
– Ludwig Borowski próbował naśladować styl Kanta, ale robił to bardzo nieudolnie, przez co skompromitował się w oczach potomnych, a ponadto stosował w swoim tekście kursywę w dziwaczny sposób;
– opisywał swojego bohatera ze śmiertelną powagą, przez co niechcący osiągnął efekt komiczny, zwłaszcza relacjonując takie sprawy jak zatwardzenia filozofa – efektem jest kupa (śmiechu oczywiście);
– twierdził, że Kant nigdy nie dążył aktywnie do zajęcia jakiejś posady, podczas gdy było inaczej (to znaczy Kantowi jednak zdarzyło się kilka razy w życiu zabiegać o uzyskanie stanowiska);
– sam Kant pozował na mędrca bytującego ponad wszelkimi przyziemnymi sprawami, w rzeczywistości jednak dbał o swoje warunki życiowe (sugeruje się, że to była prawdziwa bezczelność z jego strony);
– Borowski zarzeka się, że Kant nie pisał dedykacji, ale było inaczej – filozof bezwstydnie podlizywał się możnym, do których adresował swoje książki; co gorsza, tak samo bezwstydnie podlizywał się Fryderykowi Wilhelmowi II, a po jego śmierci próbował odwracać kota ogonem (po szczegóły odsyłam do rzeczonego wstępu);
– z drugiej strony Kant naprawdę żył tak, jak myślał, na przykład wyjaśniał samemu sobie, że regularne poranne wstawanie powinno być skutkiem stosowania określonych zasad moralnych wynikających z praw natury – tłumacze sugerują niedwuznacznie, że ktoś, kto tak robi, musi mieć nie po kolei w głowie;
– do poważnych zarzutów wykładanych we wstępie należy też okoliczność, że Kant miał zapewnione przyzwoite warunki bytowe jako otrzymujący regularne pobory profesor uniwersytetu i w związku z tym nie powinien wypowiadać się na temat jakichkolwiek decyzji moralnych, bo sam nie musiał ich podejmować (ten zarzut jest szczególnie ciężki w odniesieniu do jednego z twórców nowoczesnej etyki filozoficznej; zastanowienie wzbudza jednak zawarta w nim przesłanka, że warunkiem koniecznym dla podejmowania decyzji moralnych jest ubóstwo).
Czyta się te rewelacje (oraz kilka innych, których tu nie wymieniam) z poczuciem, że trzeba zachować ostrożność. Wygląda na to, że Kant i jego biograf zasługują w oczach tłumaczy częściowo na wyśmianie, częściowo na potępienie – i na nic innego. W porządku, panowie, nie takie rzeczy się teraz widuje, ale skoro tak, to po co było o tym tyle pisać, z cytacjami i innymi paralipomenami? Przecież wystarczyłoby oznajmić w jednym zdaniu, że Kant był obłudnym świrem, jego biograf – nadętym przygłupem, a kto chętny, niech czyta dalej (zaś czytać warto, bo przekład jest wykonany bez zarzutu). Dziwienie się i oburzanie, że jakiś autorytet przy bliższym wglądzie w jego sprawy osobiste okazuje się nie dorastać ani do własnych zasad, ani do własnej renomy, można darować bardzo młodemu pięknoduchowi stawiającemu pierwsze kroki w dorosłym życiu – ale nikomu innemu. W narastającej obecnie powszechności takich zdziwień i oburzeń można zaś upatrywać jednego z ważnych symptomów zdziecinnienia współczesnej kultury intelektualnej. Do diaska (jak mawiał jeden mój niezbyt wydarzony nauczyciel filozofii), chyba coś tu nie gra.
Nie dziwiłbym się temu zdziwieniu, gdyby wspomnienia Borowskiego o Kancie przełożyli i wstępem opatrzyli jacyś przypadkowi amatorzy, gdyby tę robotę zrobiło, przepraszam za wyrażenie, dwóch randomów. Lecz tak nie jest – mamy do czynienia z autorami o bogatym i rozległym dorobku zarówno przekładowym, jak i twórczym. Pozostaje więc tylko jedna możliwość. Ten wstęp to żart. Czerstwy, ale jednak żart. Autorzy chcieli najwyraźniej odstąpić od srogiej powagi pisarstwa akademickiego i zaproponowali śmiałą autoparodię stylu naukowego. Po prostu profesorscy pranksterzy, psiamać.
W przeświadczeniu, że tak jest, utwierdza pewien szczegół ich narracji. Przywołując rozmaite opracowania kantologiczne, z kanoniczną dziś biografią Otfrieda Höffego na czele, wzmiankują w pewnym momencie również Jeana-Baptiste’a Botula. I wszystko staje się jasne. Mniej zorientowanym wyjaśniam, że ów Botul to postać fikcyjna, pod której nazwiskiem pewien Francuz wydał trzydzieści lat temu eseik „Życie seksualne Immanuela Kanta”. To też był prank – prank ma długie dzieje. Warto by je poważnie spisać, zanim wszyscy się nawzajem zaprankujemy do imentu. Przypomnę jedynie, że tytuł Największego Prankstera Nauki Polskiej bezapelacyjnie przysługuje zmarłemu pięć lat temu Śledziowi Otrembusowi Podgrobelskiemu. Jest do kogo równać.
Tak że (ale również „także”) zostaje tylko jeden problem – nie każdy pozna się na tej akcji. Niektórzy uznają, że listę zarzutów wobec Kanta i Ludwiga Borowskiego, którą podałem za znakomitymi tłumaczami, należy potraktować poważnie, choćby dlatego, że ich wstęp nie jest tekstem samodzielnym, lecz paratekstem dla w pełni autentycznego i całkowicie poważnego tekstu źródłowego, co dość mocno komplikuje konceptualnie całość przedsięwzięcia i wprowadza doń pewne dezorientujące pomieszanie rejestrów. Sam w pierwszej chwili wziąłem te zarzuty na poważnie, długo nie mogłem zasnąć z silnej alteracji i dopiero o poranku, po mocnej kawie, skapnąłem się, co jest grane. A jak się ktoś nie skapnie? Co wtedy? Huzia na Kanta? Woke forever? W dodatku wydawca w aparacie bibliograficznym uparcie nazywa Państwowe Wydawnictwo Naukowe „Polskim Wydawnictwem Naukowym”. Czy to część prankowego projektu, czy złośliwość konkurencji? A może national woke?
Książka:
Ludwig Ernst Borowski, „Immanuel Kant. Opisanie życia i charakteru”, przełożyli, opracowali i wstępem opatrzyli Artur Banaszkiewicz i Artur Przybysławski, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024. W trzechsetną rocznicę urodzin Immanuela Kanta.