W języku biznesu „wrogie przejęcie” to wykupienie spółki wbrew woli jej zarządu — i technicznie Trump ma rację: były „szef zarządu”, Baszar al-Assad, uciekł do Moskwy, a większość ludności kraju z ogromną ulgą powitała jego upadek. Tym bardziej, że islamiści uspokajają, iż mniejszości religijne zachowają swe prawo do odrębności, mężczyźni i kobiety traktowani będą na równi, a „Kurdowie to nasi bracia”.

W rządzonej dotąd przez HTS prowincji Idlib obietnice te jednak, jak się wydaje, nie były przestrzegane. Szczególny powód do obaw mają „bracia Kurdowie”. Pierwszą konsekwencją zdobycia przez HTS Aleppa było nakazanie kurdyjskim bojówkom YPG, które chroniły kurdyjskie dzielnice miasta, by je opuściły; część mieszkańców uciekła razem z nimi.

Niepewny los Kurdów

Następnie zorganizowana, wyposażona i opłacana bezpośrednio przez Turcję tak zwana Syryjska Armia Narodowa (SNA), arabskie bojówki odrębne od HTS, pokonała Kurdów w miastach Tel Rifaat i Manbiż. Turcja zaś zapowiedziała, że dla YPG w ogóle w Syrii nie ma miejsca. Jedynie rozejm wynegocjowany przez USA, które utrzymują w kontrolowanej przez YPG północno-wschodniej, kurdyjskiej części Syrii 900 żołnierzy w ramach wspólnej walki z resztkami ISIS, chwilowo powstrzymał dalsze walki.

Ale i tak szef tureckiego MSZ i były szef wywiadu Hakan Fidan uznał ocenę Trumpa za „duży błąd” i stwierdził, że władzę w Syrii, z wydatną pomocą Ankary, „przejął” naród syryjski i tyle. Zarazem turecki prezydent, Recep Tayyip Erdoğan, zapowiedział, że Turcja może dokonać kolejnego ataku na kurdyjską część Syrii, jeżeli będzie się czuła zagrożona.

Rzecz w tym, że dla Ankary YPG to jedynie awatar PKK (Partii Pracujących Kurdystanu), tureckiej kurdyjskiej partyzantki. Ankara od czterdziestu lat toczy z nią wojnę, w której zginęło już ponad 50 tysięcy ofiar. Bliskie związki między obiema organizacjami rzeczywiście istnieją, a bojownicy jednej walczą w szeregach drugiej.

Turecka artyleria dialogu

W latach dziewięćdziesiątych Syria wspierała PKK, aż jej Ankara zagroziła wojną. Turcji następnie udało się, zresztą przy współpracy izraelskiego Mossadu, schwytać w Kenii przywódcę PKK Abdullaha Oçalana, który dziś odsiaduje dożywocie w izolatce w tureckim więzieniu. Ankara podjęła pewną próbę dialogu z marzącymi o niepodległości tureckimi Kurdami, lecz nie zaoferowała im nawet autonomii. Rozmowy skończyły się użyciem artylerii przeciw broniącym się kurdyjskim miastom i ucieczce PKK za granicę – oraz w terroryzm.

Wkróte Ankarze udało się złamać, dość chwiejną, kurdyjską solidarność transgraniczną. Władze cieszącego się realną autonomią Kurdystanu irackiego zgodziły się, w zamian za współpracę gospodarczą, na systematyczne i trwające nadal tureckie naloty i ataki na pozycje PKK w górach Qandil. Za to w Syrii Kurdowie, korzystając z wojny domowej, wykroili sobie autonomię de facto na terenach, które zamieszkują.

Z antyassadowskimi islamistami łączyła ich wrogość wobec rządów z Damaszku, ale z Damaszkiem – świeckość i emancypacja kobiet, które w syryjskim Kurdystanie cieszą się rzeczywistym równouprawnieniem. Póki trwała wojna domowa, żadna ze stron nie atakowała Kurdów, by nie wepchnąć ich w ramiona drugiej. Sytuacji nie zmieniły nawet tureckie ataki na dwa kurdyjskie obszary, zakończone ich trwającą do dziś okupacją i ucieczką setek tysięcy Kurdów. Ale dziś, po zwycięstwie wspieranych przez Turcję islamistów, Kurdowie syryjscy znaleźli się w śmiertelnej pułapce.

W śmiertelnej pułapce

Być może udałoby im się powstrzymać atak SAN, nawet gdyby została wsparta przez HTS, lecz w bezpośredniej konfrontacji z armią turecką byliby bez szans. Nie mogą też liczyć na pomoc z irackiego Kurdystanu, już zdominowanego przez Ankarę. Amerykanie są wprawdzie wdzięczni za kluczową rolę, jaka odegrali w pokonaniu ISIS – lecz nie na tyle wdzięczni, by w ich obronie zadzierać z Turcją.

Rosja, która wspierała ich, by równoważyć wpływy tureckie w Syrii, teraz zabiega u nowych władców Damaszku o możliwość utrzymania swych baz w Tartusie i Humajmim. Nie będzie więc ryzykować.

Izrael, którego stosunki z Turcją są obecnie spektakularnie złe, głosi wprawdzie ich prawo do samostanowienia, ale nikt, z samymi Kurdami na czele, nie ma wątpliwości, że to jedynie retoryka. Jerozolima musi się z Ankarą ułożyć, a nie wejść w konflikt.

Dlatego też przywódcy YPG już oświadczyli, że gotowi są zagwarantować w Syrii „uprawnione interesy bezpieczeństwa” Turcji, i zapowiedzieli, że bojownicy PKK opuszczą kontrolowane przez nich obszary. Wątpliwe jednak, by Ankara zgodziła się na te półśrodki, jeżeli może krwawo zgarnąć całą pulę.

Erdoğan oczekuje kapitulacji

Zarazem rząd turecki przeprowadza skomplikowaną intrygę polityczną, mająca na celu izolację PKK w kraju. Koalicjant Erdoğana, przywódca faszyzującej Narodowej Partii Ludowej Devlet Bahçeli, oznajmił nieoczekiwanie dwa miesiące temu, że Oçalan powinien… wystąpić w tureckim parlamencie, by ogłosić rozwiązanie PKK i koniec wojny.

Wprawdzie przeprowadzony przez PKK zamach na siedzibę tureckiej agencji kosmicznej chwilowo wstrzymał ten projekt, ale operacja owa, szykowana od dawna, nie była nań odpowiedzią. Bahçeli zapowiedział następnie, że przywódca opozycyjnej kurdyjskiej partii DEM odwiedzi Oçalana w jego celi; do wizyty ma dojść w tym tygodniu.

Wydaje się jasne, że celem obu inicjatyw ma być nie pojednanie z Kurdami, lecz ogłoszenie ich kapitulacji. By nie było wątpliwości, Turcja systematycznie bombarduje kurdyjskie pogranicze Syrii, a w kraju nasila represje. Tylko w ciągu ostatnich trzech tygodni władze zamknęły 120 kurdyjskojęzycznych publikacji.

Czy wolność jest warta rzezi

Tym samym Ankara pokazuje Kurdom, co mają do stracenia. W Syrii może ich zmiażdżyć turecki walec wojskowy, w Turcji mogą utracić prawo do własnego języka i kultury – chyba że przystaną na warunki zwycięskiej Ankary. Nie pomoże im przecież nikt. Nawet Hakan Fidan by się zgodził, że Turcja istotnie przeprowadziła wrogie przejęcie, jeśli nie Syrii, to w każdym razie Kurdów.

Zaborcy Kurdów wprawdzie upadają, ale na ich nieszczęście nie wszyscy i nie razem, lecz jeden za drugim. Klęska Saddama Husseina, a następnie Baszara al-Assada umocniła jedynie przewagę Ankary: wyobraźmy sobie Rosję jako zwyciężczynię w pierwszej wojnie światowej, po kolejnym wyeliminowaniu Austrii i Prus.

Ten scenariusz mogłaby zakłócić jedynie kontynuacja, w innym układzie sił, syryjskiej wojny domowej, co dałoby Kurdom znów szansę rozgrywania obu stron. Mogłoby się to zdarzyć, gdyby władza islamistów zaczęła, wbrew obietnicom, przypominać rządy talibów lub gdyby turecka dominacja wzbudziła u Syryjczyków złe wspomnienia otomańskich rządów kolonialnych. Ale czy wolność warta jest kontynuowania rzezi?

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Flickr.com