Wszystko dlatego, że w styczniu 2024 roku Addis Abeba zawarła porozumienie o wydzierżawieniu na dwadzieścia lat portu w Somalilandzie dla mającej powstać etiopskiej marynarki. W zamian Etiopia miała nawiązać stosunki dyplomatyczne z secesjonistyczną somalijską prowincją, uznawaną do tej pory przez także ignorowany przez społeczność międzynarodową Tajwan.

Morska nostalgia

Etiopia, najludniejsze państwo bez dostępu do morza na świecie, swe porty utraciła, gdy na początku lat dziewięćdziesiątych zaakceptowała niepodległość Erytrei, przyłączonej wbrew woli mieszkańców trzydzieści lat wcześniej. Wprawdzie Addis Abeba korzysta z portu w sąsiednim Dżibuti, a zbudowana przez Chiny szybka kolej łączy obie stolice, lecz Dżibuti każe sobie płacić za ten przywilej ponad miliard dolarów rocznie.

Suwerenny etiopski port byłby także dla rządu Ahmeda Abiya, po serii wyniszczających wojen domowych z kolejnymi narodami Etiopii, znaczącym sukcesem politycznym. Zamiar jego uzyskania premier ogłosił już jesienią 2023 roku. „Jeśli go nie dostaniemy – oświadczył – to znaczy, że nie ma uczciwości i sprawiedliwości. A jeśli nie ma uczciwości i sprawiedliwości, to będziemy walczyć”.

Walczyć, ale z kim?

Dżibuti maleńkie, ale na jego terytorium znajdują się bazy wojskowe aż ośmiu obcych państw. Erytrea pokonała Etiopię już trzykrotnie: w wojnie o niepodległość, w wojnie granicznej, po której Abiy zawarł był z nią spektakularny pokój, za który dostał pokojowego Nobla, i w wojnie z Tigrajem, w której Asmara wsparła wprawdzie Addis Abebę. Ale teraz nie chce opuścić zajętych wówczas obszarów.

Sudan na północy i Kenia na południu to duże państwa, a Sudan dodatkowo może liczyć na wsparcie Egiptu. Z oboma państwami Etiopia ma konflikt z powodu swej zapory na Nilu. Zaś Somalia, targana konfliktami plemiennymi i terroryzmem, sama przeciw Etiopii niewiele mogłaby wskórać. Zarazem była niechętna propozycji wydzierżawienia wielkiemu sąsiadowi portu: pamięć o przegranej wojnie o zamieszkały przez Somalisów etiopski Ogaden nadal jest żywa.

Mało tego: wojska etiopskie już są w Somalii, w ramach misji pokojowej Unii Afrykańskiej. Somalia nie kontroluje nawet własnego terytorium: były brytyjski Somaliland lata temu jednostronnie rozwiązał unię państwową z byłą włoską Somalią. Stąd ogłoszone 1 stycznia 2024 roku porozumienie Addis Abeby z Berberą.

Wielki sukces Turcji

Ale w rok później szykanowany wcześniej prezydent Mohamud złożył w Addis Abebie oficjalną wizytę. Zapowiedziano wznowienie stosunków dyplomatycznych, zerwanych przez Somalię po owym porozumieniu oraz zgodę Somalii na pozostawanie wojsk etiopskich w kraju. To wielki sukces patronki Somalii – Turcji, która utrzymuje w Somalii swą największą zagraniczną bazę wojskową, a w Mogadiszu ma swą największą na świecie ambasadę.

Jedna turecka firma zarządza portem w Mogadiszu, inna zaś ma kontrakt na poszukiwanie podmorskich złóż ropy. Słowem, ewentualny konflikt z Etiopią mógłby poważnie zagrozić tureckim interesom. Dlatego też Ankara intensywnie włączyła się w mediację między stronami i doprowadziła do zawarcia porozumienia, w którym obie strony zobowiązały się do „wzajemnego poszanowania swej integralności terytorialnej”, zaś „Etiopia korzystać będzie z dostępu do morza pod suwerennością Somalii”. Porozumienie obejmuje możliwość utworzenia portu tak cywilnego, jak i wojennego. Wojny więc nie będzie, uznania Somalilandu też.

Turcja zasadnie może uważać to porozumienie za wielki polityczny sukces, osiągnięty akurat wtedy, gdy wpływy tureckie triumfują także w Syrii, gdzie sprzymierzeńcy Ankary obalili dyktaturę Assada.

Somaliland jako wzór

Oprócz tureckiej presji jednak dwa dodatkowe czynniki wpłynęły na zawarcie porozumienia. Władzę w Somalilandzie objął, w demokratycznych wyborach, nowy prezydent. Oczywiście pragnie on dla swojego kraju międzynarodowego uznania, ale raczej nie za cenę faktycznej cesji kawałka wybrzeża, i to na rzecz Etiopii.

Zaś w Mogadiszu obawiają się, że po objęciu władzy przez Trumpa Stany Zjednoczone mogłyby Somaliland uznać. Wielu polityków z otoczenia prezydenta elekta uważa, że ta secesjonistyczna republika, rządzona demokratycznie, wolnorynkowa, mało skorumpowana i wolna od terroryzmu, może być wręcz wzorem dla innych. Słowem i Addis Abeba, i Mogadiszu miały powody, by się z porozumieniem pospieszyć. Ale diabeł tkwi w szczegółach: strony mają dopiero w lutym rozpocząć negocjacje o konkretach.

Zwłaszcza że stosunki etiopsko-somalijskie to nie tylko sprawa nieszczęsnej dzierżawy portu. Etiopscy żołnierze z misji Unii Afrykańskiej w somalijskim Doolow uniemożliwili w styczniu próbę zestrzelenia przez somalijskich żołnierzy samolotu. Na jego pokładzie znajdowali się zwalczani przez Mogadiszu politycy z autonomicznego somalijskiego regionu Jubaland. Szczegóły sprawy są niejasne, ale choć samolot ocalał, to w wywołanych tą sprawą  w walkach na pograniczu zginęło po obu stronach kilkadziesiąt osób.

Nowy świat Trumpa

Zaś zawarty przez Somalię trójsojusz wojskowy z Egiptem nadal obowiązuje. Kair zapowiedział, że nie zgodzi się na obecność wojskową na wybrzeżu Morza Czerwonego „krajów bez dostępu do morza”. Chodzi oczywiście o Etiopię: Czad czy Republika Środkowej Afryki nie mają takich aspiracji ani możliwości. Egipt oczywiście pragnie szkodzić Etiopii w odwecie za zbudowanie zapory nilowej, ale bez współpracy Somalii nie będzie w stanie podjąć jakichkolwiek działań o dwa tysiące kilometrów od swoich granic. Jeśli jednak Somalia zgodzi się na etiopską bazę, to pole manewru dla Kairu radykalnie się ograniczy.

A jeśli Trump, nie przejmując się kolejnym etiopskim zwrotem dyplomatycznym, i tak zdecyduje się uznać Somaliland? Nadmorska republika mogłaby być dogodnym punktem wypadowym w walce z kontrolującymi drugą stronę Morza Czerwonego jemeńskimi huti – od ponad roku ostrzeliwującymi cywilne statki zmierzające do cieśniny Bab al-Mandab. To przez nią przechodzi 12 procent morskiego tranzytu na świecie.

Jak się wydaje, huti postanowili też zwiększyć wsparcie dla al-Szabaab, somalijskiej frakcji al-Kaidy, podczas gdy rywalizujący z nią somalijski oddział Państwa Islamskiego werbuje nowych zagranicznych bojowników. Obie terrorystyczne organizacje korzystają z portu Bosaso, w autonomicznym somalijskim Puntlandzie. Uznanie secesjonistów można by uzasadnić koniecznością walki z terroryzmem. Somalii, a także jej egipskim i tureckim sojusznikom trudno byłoby przeciw temu protestować. Zwłaszcza jeśli Waszyngton osłodziłby Ankarze gorzka pigułkę, na przykład akceptując działania Turcji przeciwko Kurdom w Syrii.

W nowym transakcyjnym świecie Trumpa samostanowienie jednych dokonałoby się kosztem samostanowienia drugich. A jeśli mniej byłoby bandytyzmu morskiego w Bab al-Mandab, świat odetchnąłby z ulgą. Zaś jeśli Etiopia znalazłaby port zastępczy, chińska inwestycja w kolej Addis Abeba–Dżibuti okazała by się, ku zadowoleniu Waszyngtonu, fiaskiem. Bywa tak, że rezygnacja z wojny ma konsekwencje niemniej dalekosiężne niż jej prowadzenie.