Ci, którzy czuli się uciskani, cenzorowani i prześladowani przez „lewacki” mainstream, odetchnęli z ulgą. W „nowej epoce” będzie panować wolność słowa rozumiana także jako wolność do obrażania. Sprzeciw wobec tak zwanej kultury woke, na którym republikanie od lat opierają swój polityczny przekaz, szybko został podchwycony przez najpotężniejszych ludzi na świecie – władców algorytmów z Doliny Krzemowej. 

„Każdy chce być moim przyjacielem” 

Do Mar-a-Lago, letniej rezydencji Trumpa na Florydzie, od ponad dwóch miesięcy pielgrzymują przedstawiciele najważniejszych amerykańskich biznesów. Na kolację z prezydentem elektem przybyli między innymi Tim Cook, Sundar Pichai, szefowie Apple’a i  Google’a oraz Jeff Bezos, założyciel Amazona. Ten ostatni w łaski Trumpa zaczął wkupywać się jeszcze przed wyborami. Jako właściciel „Washington Post” i „The Los Angeles Times” wycofał oficjalne poparcie tych gazet dla danego kandydata, co w amerykańskich mediach jest wieloletnią tradycją. Bezos ma również przeznaczyć 40 milionów dolarów na serial dokumentalny o Melanii Trump. 

Poza przyjemnością spotkania z Trumpem rozmowy te miały wymierne korzyści. Na swoją inaugurację prezydent zebrał rekordowe 200 milionów dolarów. „Każdy chce być moim przyjacielem!”, stwierdził Trump i trudno nie przyznać mu racji.

Problem w tym, że nie każdy może. Z Polski zaproszenia nie otrzymał ani prezydent, ani premier, tylko Mateusz Morawiecki. Zaproszony został też między innymi były brazylijski prezydent Jair Bolsonaro (który jednak musiał pozostać w areszcie domowym z powodu zarzutu próby dokonania zamachu stanu po przegranych wyborach), premier Węgier Viktor Orbán, premierka Włoch Giorgia Meloni, oraz skrajnie prawicowy populista francuski Éric Zemour. Klucz doboru gości wydaje się jednoznaczny. 

Wśród nich znalazł się również Mark Zuckerberg, który wsparł inaugurację Trumpa skromnym milionem dolarów. Właściciel firmy Meta, posiadającej między innymi Facebooka, Instagrama i Whatsappa, przeszedł w ostatnim czasie efektowną przemianę. Nowa fryzura, podkreślające muskularną sylwetkę ciuchy, a do tego fascynacja Imperium Rzymskim i swobodny, nieskrępowany poprawnością polityczną styl wypowiedzi – to niewątpliwy glow up. Tym większy, że robotyczne interakcje Zucca, z powodzeniem funkcjonowały jako mem, który kwestionował jego ziemskie pochodzenie. 

Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie żałuję 

Bardziej przekonujące jest to, że Zuckerberg przeszedł inny proces i się zredpillował. Określenie – wywodzące się z filmu „Matrix” – ma oznaczać „przebudzenie” i ujrzenie świata takim, jakim jest on w rzeczywistości, a nie w stworzonej fikcji. W praktyce najczęściej jest to nowa odsłona mizoginii, będąca odpowiedzią na rzekomy i nie do końca zrozumiały spisek – kobiet, establishmentu, mediów czy strażników politycznej poprawności. 

Szef Mety ogłosił, że firma rezygnuje z moderacji treści na swoich portalach. W zamian za to wprowadzany ma zostać system community notes (notatek społecznościowych), w którym użytkownicy mogą dodawać komentarze o prawdziwości danej informacji lub brakującym kontekście. Zuckerberg udał się również do Joe Rogana, twórcy najpopularniejszego podkastu na świecie, który w ostatnim czasie gościł między innymi Elona Muska, J.D Vance’a czy samego Trumpa. 

Teraz program Rogana powoli staje się drugim, po Mar-a-Lago, punktem pokutnej pielgrzymki, gdzie skruszeni miliarderzy będą spowiadać się z dawnego braku sympatii do Trumpa i deklarować, że oni to tych demokratów w sumie nigdy nie lubili. Zuckerberg skarżył się na przykład na cenzurę w trakcie pandemii, którą miała wymuszać administracja Bidena, oraz stwierdził, że korporacje potrzebują „więcej męskiej energii”.

Drugi Musk prezydenta 

Dotycząca fact-checkingu zmiana w polityce Mety, jest wzorowana na systemie, który funkcjonuje na portalu X, należącym do Elona Muska. I to właśnie Musk, najbogatszy człowiek na świecie, w nowej administracji będzie miał znacznie potężniejszą pozycję, od wszystkich wspomnianych powyżej. 

Nic dziwnego, bo to Musk w ogromnym stopniu przyczynił się do triumfu Trumpa poprzez umiejętne sterowanie narracją na swoim portalu, otwarte poparcie na wiecach oraz wsparcie finansowe. Dlatego to jemu Trump w pierwszej przemowie po wyborach dziękował najdłużej i to on, a nie stojące obok dzieci czy żona, usłyszał od prezydenta słowa „I love you”.

Od tego czasu Musk regularnie towarzyszy Trumpowi – na meczach footballu, na polu golfowym, ale też na przykład podczas rozmowy prezydenta z Wołodymyrem Zełenskim. Często nocował na terenie Mar-a-Lago, ale ma też planować zakup własnej posiadłości w pobliżu. Jego kontakty z rodziną Trumpów są na tyle zażyłe, że wnuczka prezydenta nadała mu już status „nowego wujka”. 

Musk ma stanąć na czele „departamentu wydajności państwa” (Department of Government Efficiency – w skrócie DOGE). DOGE ma on pełnić funkcje doradcze wobec prezydenta. Musk i Ramaswamy chcą państwa, które nie przeszkadza przedsiębiorcom, dlatego trzeba skończyć z nadmiernymi regulacjami i biurokracją. Hasło może i dobre, ale problem z tym, kto je głosi. W rzeczywistości Musk będzie reprezentować interesy technooligarchii z Doliny Krzemowej, która chce dwóch rzeczy: zniesienia ograniczeń i rządowych kontraktów. 

Chodzi przede wszystkim o zamówienia w przemyśle zbrojeniowym, gdzie AI czy broń autonomiczna są wykorzystywane na coraz większą skalę. Technologiczni miliarderzy otwarcie mówią o tym, że kolejna zimna wojna, tym razem z Chinami, rozegra się właśnie na polu nowych technologii. Dlatego ten, kto chce zatrzymać ich rozwój (na przykład przez ochronę prywatności użytkowników), jest przedstawiany w najlepszym razie jako nieświadomy leming, a w najgorszym, po prostu jako potencjalny zdrajca. Albo oni, albo my! – biją na alarm miliarderzy.

Wszystko oczywiście ku chwale ojczyzny, więc na to, że firmy Muska (Tesla i SpaceX) mają obecnie podpisane rządowe kontrakty na co najmniej 15,4 miliardów dolarów, oraz fakt, że toczonych jest wobec nich szereg postępowań śledczych, zwróciłby chyba uwagę tylko jakiś chiński agent wpływu. 

Elon noob i snowflake

Ambicje Muska sięgają jednak znacznie dalej niż granice Stanów Zjednoczonych, co widać po otwartym zaangażowaniu w europejską politykę. Musk twierdzi, że trzeba „Uczynić Europę Znowu Wielką”, co realizuje poprzez otwartą krytykę Keira Starmera brytyjskiego premiera z lewicowej Partii Pracy, uznając, że doprowadził on kraj do ruiny. Podobne rzeczy twierdzi również w odniesieniu do Niemiec. 

W obu przypadkach jedynym ratunkiem ma być skrajna prawica. W Wielkiej Brytanii jest to partia Reform UK, a w Niemczech Alternatywa dla Niemiec. Obecnie AfD popiera 20 procent Niemców, co daje jej drugie miejsce w sondażach przed wyborami, które odbędą się 23 lutego. Musk otwarcie wspiera AfD i na X przeprowadził wywiad z Alice Weidel, liderką tej prorosyjskiej, antyeuropejskiej i mającej neonazistowskie powiazania partii. 

Wielka polityka, elektryczne samochody i kolonizacja Marsa to jedno, ale w głębi serca Elon to przecież megawyluzowany ziomeczek. Dlatego w przerwach pomiędzy destabilizowaniem kolejnych wyborów Musk dba o swój wizerunek gamera. Tyle tylko, że jako człowiek najbogatszy, najmądrzejszy i ogólnie „naj”, nie może przecież po prostu grać. On musi wygrywać. Swoją rozmowę z Joe Roganem zaczął od tego, że jest jednym z najlepszych graczy na świecie w „Diablo 4”. Jako dowód opublikował w listopadzie krótkie nagranie z jednej z najtrudniejszych sekwencji w grze, którą przeszedł w ultrakrótkim czasie.

W grudniu, Musk chwalił się, że jest świetny również w inną grę, „Path of Exile 2”. Zastępy jego fanów prosiły, żeby zorganizował stream. Elon nie dał się długo prosić i oczom widzów ukazało się 12 postaci z wymaksowanymi statystykami i ekwipunkiem. Żeby to osiągnąć, na każdą z nich trzeba byłoby przeznaczyć około 150–200 godzin. Co więcej, są one w trybie hardcore, więc mogą umrzeć tylko raz, potem trzeba zaczynać grę od początku. A „POE2” grą łatwą nie jest. 

Dziwne tylko, że kiedy Musk zaczyna grać, okazuje się, że nie ogarnia dosyć podstawowych mechanik. Biega bez sensu po mapie, klika w losowe przyciski, nie korzysta z podstawowych funkcji, gubi się i nie potrafi pozbyć się rzeczy z pełnego ekwipunku.

Społeczność graczy bardzo szybko zorientowała się, że za kontem Muska stoi ktoś inny. Ktoś, kto prawdopodobnie za opłatą wymaksował mu postacie, poświęcając na to tysiące godzin. Skandal zatacza coraz szersze kręgi, powstają materiały szybko zdobywające miliony wyświetleń. Elon z bożyszcza graczy stał się pośmiewiskiem. 

No i co z tego? Jaki macie znowu problem, marudy i niszczyciele zabawy? Facet zapłacił komuś za usługę, bo sam nie ma czasu, a chce się odprężyć i zabijać potwory. Gdyby tak było, to rzeczywiście problem byłby mniejszy, pomimo tego, że wiele osób uznaje takie metody za nieetyczne. Elon jednak szedł w zaparte. 

Kiedy Asmongold, popularny twórca zajmujący się grami, nagrał materiał o całej sytuacji, Musk nie wytrzymał. Zaatakował go na portalu X, oskarżając o rzekomą hipokryzję, tymczasowo odebrał niebieski znaczek, co obcięło twórcy zasięgi, oraz ujawnił ich prywatną konwersację, łamiąc przy tym zasady własnej platformy.

Przed wyruszeniem w drogą należy zebrać drużynę

Otaczający Trumpa zakon techoligarchów umiejętnie wykorzystuje panujące w społeczeństwie lęki. Mówią: „Teraz to wy jesteście mediami!”, dając użytkownikom ich portali do zrozumienia, że stare instytucje i reguły muszą runąć. W ich tekstach i wypowiedziach wielokrotnie przewijają się motywy z „Gwiezdnych Wojen” czy „Władcy Pierścieni”. To oczywiście oni są rebelią, która walczy ze złym imperium. Albo drużyną pierścienia, mającą pokonać Saurona. 

Nie bez powodu firma Petera Thiela, miliardera stojącego między innymi za sukcesem PayPala, oraz kampanią JD Vance’a, nazywa się Palantir, jak potężny kryształ z Tolkiena. A firma, w którą Thiel zainwestował półtora miliarda dolarów, nazywa się Andruil, jak miecz, również z tolkienowskiej trylogii. Trafniejszym uniwersum, do którego moglibyśmy porównać obecną sytuację, jest jednak serial „The Boys”. Superbohaterowie z tego serialu również mieli współpracować z rządem i chronić ludzkość. W rzeczywistości pracują dla wszechmocnej korporacji, która chce coraz więcej władzy.

Na ich czele stoi Homelander, lustrzane odbicie Kapitana Ameryki. Realnie najpotężniejszy, równocześnie obsesyjnie dbający o medialny wizerunek obrońcy uciśnionych, który ma niewiele wspólnego z prawdą. W rzeczywistości jest zakompleksionym i desperacko spragnionym poklasku cynikiem, który powołuje się na wartości tylko wtedy, kiedy służą one jego interesom. Brzmi znajomo? 

Wiadomo, kto zyska. A kto straci? 

Paradoksalnie największa panika po zwycięstwie Trumpa zapanowała nie wśród rywali Ameryki, a wśród jej sojuszników. Trump stwierdził, że Kanada mogłaby zostać 51. stanem USA, Grenlandia powinna należeć do Ameryki, bo jest Ameryce potrzebna. No i że Zatoka Meksykańska powinna być przemianowana na „amerykańską”, Kanał Panamski najlepiej również. Każde z tych oświadczeń jest szokujące na inny sposób. Retoryka ta niewiele różni się od wynurzeń Władimira Putina, uzasadniającego roszczenia Rosji względem Gruzji czy Ukrainy. 

Szczególnie że Trump nie wykluczył użycia siły wobec Danii, która jest członkiem NATO i tytularnie sprawuje władzę nad Grenlandią. Z kolei Kanada jest częścią Północnoamerykańskiego Dowództwa Obrony Powietrznej (NORAD), jednego z filarów amerykańskiego bezpieczeństwa już od czasów zimnej wojny. Dlatego amerykański desant na Grenlandię jest bardzo mało prawdopodobny, ale już zmuszenie Danii do udostępnienia Amerykanom cennych minerałów znajdujących się na jej terenie i zwiększenie atutów w grze o zasoby Arktyki już tak. Położenie wyspy, na której już znajduje się amerykańska baza wojskowa, czyni z niej naturalny lotniskowiec, o którego szerszym wykorzystaniu myśleli już poprzedni prezydenci Stanów Zjednoczonych. 

Podobnie jest w przypadku Kanady, od której Trump prawdopodobnie będzie domagać się kolejnej renegocjacji porozumienia o wolnym handlu (NAFTA) i zwiększenia nakładów na obronność, które obecnie wynoszą zaledwie 1,5 procent PKB. 

Z kolei Kanał Panamski stanowi newralgiczny punkt w światowym systemie handlu, łącząc ze sobą Atlantyk z Pacyfikiem. Jest to też strategiczne przejściem dla amerykańskiej floty, a w regionie kanału coraz większe wpływy zdobywały Chiny.

Trump silny słabością sojuszników

Za retoryką przypominającą walenie butem o pulpit Nikity Chruszczowa na sali Zgromadzenia Ogólnego ONZ, kryje się więc realna treść. Dlatego pojawiają się głosy, że przecież to tylko gadanie, strachy na lachy, wiecie, rozumiecie, jaki Trump jest, przestańcie się ekscytować. Oto jest realna polityka, więc bez histerii. 

Słowa jednak mają swoje konsekwencje polityczne i społeczne. Trump, którego podczas kampanii próbowano dwukrotnie zabić, powinien zdawać sobie z tego sprawę.

Podejście Trumpa niewątpliwie pokazuje, że Amerykanie wiedzą, że stary porządek świata wymaga zasadniczej reformy. Chociaż sami byli jego architektami i poprzez sieć instytucji międzynarodowych udało im się rozproszyć imperialną władzę pomiędzy szereg innych podmiotów, to dziś system zawodzi. Amerykanie nie mają zasobów i woli na to, żeby pełnić dalej funkcję globalnego policjanta. To właśnie dlatego prezydentura Bidena, będąca próbą restauracji starego systemu i ilustrowana hasłem „o wielkim powrocie Ameryki”, zakończyła się porażką.

USA będą więc wywierać presję na sojuszników, żeby wzmocnić się ich słabością. Trump, wykorzysta obawy Korei Południowej, Japonii czy Australii przed Chinami i Europejczyków przed Rosją, aby w ten sposób połączyć gwarancje bezpieczeństwa z kwestiami gospodarczymi.

Stąd groźba nałożenia 20-procentowych ceł na Unię Europejską. Ma ona nie tylko wprowadzić chaos w instytucjach europejskich, lecz także podzielić państwa członkowskie. No, bo dlaczego Polska przeznaczająca rekordowe 5 procent PKB na obronność, ma ponosić konsekwencje niechęci Niemiec do płacenia za swoje bezpieczeństwo? Pytanie nie jest pozbawione sensu, a fakt, że polityka celna w Unii ustalana jest przez Komisję Europejską, a nie przez poszczególne państwa członkowskie, jedynie komplikuje sytuację UE.

Długie procesy decyzyjne, skomplikowane procedury, mozolne negocjacje, różnice interesów – to pożądany stan z perspektywy Trumpa (ale i wielu innych środowisk w USA). Dla nich podzielona Europa jest po prostu łatwiejszym partnerem do rozegrania. Takim, któremu łatwiej będzie narzucić warunki potencjalnej umowy gospodarczej mającej poprawić negatywny amerykański bilans handlowy z Europą. 

Plan Trumpa jest ryzykowny

Ten plan może się powieść, choć niesie ze sobą istotne ryzyka. Po pierwsze, nikt nie lubi być zastraszany. Za zasłoną pochlebstw i deklaracji amerykańskich sojuszników będzie rosnąć frustracja.

Po drugie, zarządzanie bilateralnymi relacjami jest czasochłonne. A w poprzedniej administracji Trumpa w dyplomacji były setki wakatów.

Po trzecie, podobne podejście Trumpa nie zaowocowało spektakularnymi sukcesami międzynarodowymi – na czele z jego słynnym spotkaniem z Kim Dzong-Unem. 

Po czwarte i najważniejsze, w rozedrganym systemie bezpieczeństwa będą powstawać luki i pęknięcia. Z pewnością spróbują pomiędzy nie wejść Rosja oraz Chiny. Jeśli Amerykanie zareagują zbyt słabo, to państwa frontowe mogą zwątpić w ich gwarancje bezpieczeństwa. Ci, którzy będą mogli sobie na to pozwolić, z pewnością rozważą inwestycję w militarną technologię nuklearną, która, jak pokazuje przykład Korei Północnej, stanowi ostateczną polisę ubezpieczeniową.

Na rewolucję (na razie) się nie zapowiada

Jednak w ostatnim czasie Trump łagodził już swoją retorykę. Zakres politycznych zagrywek prezydenta wydaje się ograniczony. Republikanin wraca do władzy jako najstarszy prezydent w historii, co widać. Nie jest więc pewne, na ile samodzielnie będzie on sprawował władzę i jak duże wpływy zyskają liczne koterie obecne w Białym Domu. 

I chociaż należy spodziewać się serii rozliczeń z przeciwnikami Trumpa, to obecnie nie zanosi się na rewolucję i widmo wojny domowej. Jowialne spotkanie Trumpa z Bidenem czy pogaduszki z Barackiem Obamą podczas pogrzebu Jimmy’ego Cartera sugerują, że chce być on częścią amerykańskiej elity – nie personifikacją jej końca. 

Inna sprawa, że takie założenie podważa w istotny sposób całą narrację demokratów o „końcu demokracji”, czym straszyli przez całą kampanię, na końcu określając Trumpa „faszystą”. I tu nie chodzi o normalizowanie zagrożenia dla liberalnej demokracji, jakim Trump niewątpliwie jest, ale poważnie traktowanie swojego przekazu i wyborców. 

Niech Polska nie próbuje być kolonią

Drugie zwycięstwo Trumpa kończy świat, w którym Ameryka była gwarantem stabilności. Od teraz jest gwarantem zmiany. O tym, czy zmiana ta przeżyje samego Trumpa, przesądzą kolejne wybory. Być może wtedy okaże się, że zwycięstwo Bidena w 2020 roku było anomalią na drodze trumpizmu i jego kolejnych wcieleń. 

Polski wpływ na amerykańską politykę jest ograniczony. Jesteśmy częścią Europy, której znaczenie polityczne, gospodarcze i demograficzne spada. Sojusz militarny ze Stanami Zjednoczonymi jest gwarancją naszego bezpieczeństwa, co wciąż jest kwestią ponadpartyjną. Treść naszej polityki wobec USA nie może ulec zmianie, ale jej forma powinna. Chociażby w postaci negocjowania z Amerykanami kontraktów zbrojeniowych na znacznie korzystniejszych warunkach.  

Dobrze by było, gdyby wzięli to sobie do serca zarówno członkowie rządu Donalda Tuska, którzy spieszą do amerykańskiej ambasady po selfie z Markiem Brzezińskim, jak i posłowie Zjednoczonej Prawicy, składający Donaldowi Trumpowi owacje na stojąco w Sejmie. Jeśli sami nie będziemy się szanować, to trudno, żeby robiło to najpotężniejsze państwo świata. Z Trumpem – czy bez niego. Jeden z byłych współpracowników Trump stwierdził, że „rzadziej gra on w szachy 3D, a częściej zjada pionki”. Dobrze, żeby Polska nie była jednym z nich.