Maciej Jakubowiak w tekście „15 LAT: Czy możemy się już nie kłócić?” stara się zdefiniować nowe funkcje krytyki, a ściślej – własne w niej usytuowanie. Porzuca idee pisania krytyki literackiej, które tak żarliwie wykładał osiem lat wcześniej w świetnym, „jątrzącym” tekście o tytule wyrażającym coś wręcz odwrotnego: „Pokłóćmy się o literaturę”. Przekonanie sprzed ośmiu lat sam przekuwał w czyn, uprawiając nierzadko ostrą krytykę, wychodzącą niekiedy poza omawiany tekst i wymierzoną w zdolności oraz, by tak rzec, jaźnie samych autorów i autorek. Mówię tu choćby o tekście Jakubowiaka wokół powieści Kuby Wojtaszczyka „Słońce narodu”, w którym znalazły się takie zdania: „Kuba Wojtaszczyk nie umie pisać. I to nie umie, by tak rzec, piętrowo”. Recenzent zwracał się w nim wprost do pisarza, żeby dał sobie spokój z całym tym czernieniem papieru i oszczędził trudu i nieprzyjemności krytykom i czytelnikom.

Drabina obfitości

Tekst Jakubowiaka nawołujący do nie kłócenia się o literaturę zawiera wiele sprzeczności. Te sprzeczności jednak autor rozpuszcza w samokrytyce, którą wykłada tak, że niejako prewencyjnie neutralizuje ewentualną krytyczną polemikę. Gdy wydaje się, że mówi coś rozstrzygającego, w kolejnym akapicie się z tego wycofuje; posługuje się autoironią, by w kolejnej linijce posypywać własną głowę popiołem; krytykuje innych krytyków za zbyt ostrą negatywną retorykę, żeby parę zdań dalej wzywać młodych recenzentów do bezkompromisowego pisania. Otwarcie mówi o swoim przesunięciu w polu literackim – od żarliwego recenzenta, który cenił ostrą krytykę, ku twórcy literatury, jurorowi kilku nagród literackich, uczestnikowi balów i fiest literackich, przyjacielowi pisarek i pisarzy, którym trudno byłoby mu spojrzeć w oczy przy drinku i rozdawaniu nagród po tym, jak wcześniej bezpardonowo rozprawił się z ich książkami. To wyznanie jednak autodeprecjonuje, mówiąc: „Nie możecie mi wierzyć”. Słowem wykłada samounieważniającą się ekspiację; przy tym wspaniałomyślnie informuje kolegów i koleżanki, z jakich pozycji władzy wychodzi i jaką władzę objął. Bardzo to wygodne, pozbawione ryzyka postawienie sprawy. Posługuje się przy tym zręcznie metaforą drabiny:

„Odpuszczam sobie te wszystkie roszczenia tylko dlatego, że już osiągnąłem wszystko to, co mogłem osiągnąć przy ich użyciu. Jestem redaktorem szanowanego pisma, publikuję też w paru innych, pracuję w kilku komisjach przyznających nagrody literackie i mam przestrzeń, żeby opublikować tę swoją historię. Więcej władzy, jeśli to w ogóle jest jakaś władza, raczej nie potrzebuję, więc teraz odrzucam tę drabinę, po której się tutaj wspiąłem”.

Jakubowiak wcześniej ostro, dezawuująco i niezwykle celnie rozprawiał się z mechanizmami rynkowymi i towarzyskimi, rządzącymi polem literackim. Jego teksty czytałem z aprobatą, były inspirujące i wnoszące bardzo wiele do mojego czytania i pisania. „Rola krytyki zostaje sprowadzona do rynkowego drogowskazu – niektóre czasopisma poświęcone literaturze składają się wyłącznie z rubryk, w których ktoś coś poleca, natomiast zniechęcanie staje się tylko chwytliwym żartem” – pisał osiem lat temu.

Nie raz i nie dwa wykonywał błyskotliwe ataki na innych recenzentów i recenzentki, którzy – co wydaje się istotne – od dawna okupowali (i nadal okupują) pozycje władzy sądzenia, rozdawnictwa gwiazdek i tak zwanych ważnych nagród literackich [sic!]. Wskazywał na mechanizmy, które prowadzą do szkodliwego „stępiania” krytyki:

„Słynna stała się na przykład recenzja debiutanckiej powieści Wojciecha Engelkinga «(niepotrzebne skreślić)» pióra Justyny Sobolewskiej, która w dwóch zaledwie akapitach potrafiła zachwycić się pisarską dojrzałością autora («Trudno uwierzyć, że Wojciech Engelking, autor tej powieści, ma 22 lata. Jego bardzo dojrzały debiut to opowieść z przyszłości, w której wszyscy non stop podglądają innych ludzi») i wytknąć mu publicystyczny redukcjonizm («jako powieść ta książka ma sporo niedociągnięć, przede wszystkim portrety postaci – są jednowymiarowe, trudno zrozumieć ich niektóre działania i motywacje»). I wilk syty, i owca cała”.

Do czego ma się teraz sprowadzać krytyka według Jakubowiaka? Trudno jednoznacznie orzec. Omawiany tekst jest mętny, autotematyczny, niepozbawiony narcyzmu. Nie ma w nim wyłożonych definicji jednoznacznych, a nawet wieloznacznych krytyki literackiej. Można się domyślać, że pisanie krytyczne powinno być zredukowane do prezentyzmu i powstrzymywania się od wykładania idei przeciwko innym ideom. Słowem – chodzi tu o znaną nam od lat praktykę budowania kapitału społecznego w polu, żeby nie powiedzieć złośliwie: zasilenie licznych szeregów towarzystwa wzajemnej adoracji.

Wódeczka i śledzik

Krytykującą, ostrą rolę krytyki (były?) krytyk Jakubowiak zostawia młodym, niemającym nic do stracenia twórcom. Cały tekst o nie kłóceniu się o literaturę jest właściwie przepisem i drogowskazem dla młodzieży, jak tu się pod tą drabiną ustawić (wicenaczelny „Dwutygodnika” prowadzi Szkołę Pisania Dwutygodnika, a jego uczniowie, co zobaczymy niżej, już do tej drabiny ochoczo biegną). Sam wcześniej w tekście „Autor nie jest niewinny”, stawiał takie pytania:

„To wszystko sprowadza się do tego, w jaki sposób możemy dziś mówić o literaturze. Czy potrzeba nam odważnych wizji, czy tylko narcystycznych wyznań? Czy potrafimy oderwać tekst od indywidualnych uwarunkowań i wprowadzić go w przestrzeń społeczną? Czy jesteśmy w stanie skonfrontować się z tym, co nieprzewidywalne? Czy chcemy uczyć się dyskutować?”.

Teraz zdaje się odżegnywać od jakiekolwiek polemicznej dyskusji, uznaje, że odważne wizje i próby wejścia w spór nie mają już sensu, a wszelkie moce perswazyjne tekstu krytycznego przestały działać. Słowem – jak można wywnioskować z tekstu Jakubowiaka – teraz każda krytyczna, niewygodna odpowiedź na którekolwiek z tych pytań to zagrożenie dla podstaw życiowych piszącego. No chyba że te podstawy są głodowe, więc możemy wykrzyczeć nowy manifest: młodzi prekariusze do pióra! (Zapłacimy wam później lub wcale).

W okresie swej żarliwości krytycznej mógł Jakubowiak liczyć na wsparcie kolegów i polemiki, czyli na przykład teksty Krzysztofa Cieślika i Juliusza Kurkiewicza, coś, na co dziś nie ma już żadnych szans ani widoków. Na gorzką ironię zakrawa fakt, że to właśnie polemika Juliusza Kurkiewicza, ówczesnego redaktora naczelnego „Książek. Magazynu do czytania”, zamieszczona w „Dwutygodniku” osiem lat temu, wydaje się dziś profetyczna. Już sam tytuł tego tekstu – „Dajcie mi kolegów, wódeczkę i śledzika” – mówi wiele.

„Mam wrażenie, że tym, za czym tęsknią Jakubowiak i Cieślik, nie jest poważna, sprzyjająca literaturze krytyka (której sytuacja – tu się zgadzamy – podlega wpływom współczesnych, niekorzystnie na nią oddziałujących procesów), ale rozgadana kawiarnia literacka, w której krytycy, przekonani o swej ważności, mogą do woli kłócić się między sobą i ustanawiać literackie hierarchie. I nigdy nie brakuje im pieniędzy na wódkę i śledzika” – pisał Kurkiewicz.

Inna sprawa, że Jakubowiak i wtórujący mu Krzysztof Cieślik trafnie stawiali diagnozę pozycji kombajnu mediowego „Gazety Wyborczej” i jej tytułów. Słusznie wskazywali, że miejsce krytyki literackiej jest spychane na margines siłami zarówno obiektywnymi (mechanizmy rynku), jak i subiektywnymi (pozycje i postawy osób piszących), i że właściwie – jak pisał Cieślik – krytyk musi umrzeć. Teraz Jakubowiak nie widzi tych problemów, a „Gazeta Wyborcza” i jej tytuły to kolejna intratna platforma do wypowiadania się o książkach i literaturze.

Odważną, bezpardonową krytykę można dziś znaleźć już tylko na obrzeżach (na przykład w „Małym Formacie” czy „Stonerze Polskim”). Obecna tam „władza sądzenia” nie ma już jednak prawie żadnego znaczenia, a kapitał (w sensie ścisłym) jest tam w wiecznym deficycie. Słusznie przewidywał Kurkiewicz, pisząc, że recenzje stawiające sprawy na ostrzu noża obchodzą wyłącznie środowisko i że do szerszego grona czytelników już nie docierają:

„Czy nam się to podoba, czy nie, czytelnicy nie mają ochoty czytać sążnistych recenzji ani krytycznoliterackich sporów. Nie chcą przemądrzałych pośredników. Być może takie pismo [„Książki. Magazyn do czytania” – przyp. MB] – myśleliśmy – trzeba robić inaczej, założyć, że nie zrezygnujemy z recenzenckiego przeglądu nowości wydawniczych, ale książki będą przede wszystkim pretekstem dla snucia opowieści o najważniejszych zjawiskach współczesnej kultury i cywilizacji”.

Z drugiej strony, warto zauważyć, że dziś ten mit założycielski „Książek” brzmi jak gorzka kpina. „Książki” bowiem to już wyłącznie gazetka reklamowa, która w hipermarkecie rynku wydawniczego wskazuje tytuły i wydawnictwa, które stać (finansowo lub/i towarzysko) na obecność w pismach wysokonakładowych. Pismach, które mają relatywnie sprawne narzędzia i duże budżety, by w wielu kanałach mediowych prezentować to, co warto i trzeba kupić. Dewaluacja krytyki literackiej (ilościowa i jakościowa) w okresie tych ośmiu, dziesięciu lat, na łamach tych pism nastąpiła wykładniczo.

Jak pisał parę lat temu Krzysztof Cieślik:

„Istnieje całe morze książek, na które krytyk może zwrócić uwagę. Czy prędzej sięgnie po autora, którego publikuje oficyna zlecająca mu blurby, czy wybierze mało znanego pisarza, który ukazał się w niszowej oficynie? […] Bycie krytykiem wymaga pewnej odwagi, przynajmniej, jeśli nie robi się tego pod pseudonimem. Odwagi tym większej, im bardziej zanurzeni jesteśmy w świecie natychmiastowego i nieustannego kontaktu, w którym każdy może nas zrecenzować”.

Rzeczywiście, konstatuję to ze szczerym smutkiem, niewiele z tego zostało.

Biblioteka na śmietnik

Ostro sobie tu szarżuję, wyciągam kwity z przeszłości i dziś już niewiele znaczące idee. Rozwijam tekst, którego tak rozmiar, jak i temat zainteresuje piętnaście osób, z których żadna nie będzie miała ani ochoty, ani powodów, by wchodzić w polemikę. Chcę jednak zaznaczyć anachroniczne pozycje i idee, których staram się trzymać w swoim pisaniu i czytaniu. Są to pozycje zbliżone do tych, które Jakubowiak i Cieślik wykładali osiem lat temu, co w wymiarze czasu i przestrzeni obiegu literackiego jest przepaścią, czarną dziurą, z której trudno coś znaczącego / „wpływowego” powiedzieć.

Niemniej chcę podkreślić, że gdy przygotowywałem ten tekst i czytałem ponownie, po latach, omawiane i przywoływane tu „jątrzące”, pełne pasji i wiary w literaturę i krytykę literacką teksty Macieja Jakubowiaka i Krzysztofa Cieślika, miałem wrażenie obcowania z ideami i problematyzacjami spraw i rzeczy niezwykle świeżymi, aktualnymi, nośnymi i inspirującymi. Ponowna lektura tych tekstów z perspektywy paru lat odsłania nie tylko straty, jakie ponieśliśmy z tytułu marginalnego usytuowania krytyki, czy szerzej – sporów o literaturę, ale przede wszystkim trafne wskazanie i oświetlenie problemów. Tak jak wtedy, tak i dziś mogłoby to być dobrym punktem wyjścia do szerszej, a przede wszystkim sprawczej „kłótni” o literaturę, obieg książki, kondycję pisarzy i pisarek itd. Opisane w tych tekstach problemy i wyrażone postulaty wcale się nie zdezaktualizowały. Z perspektywy czasu wcale nie wydają się naiwne. Wręcz przeciwnie – nabrały nowych mocy i znaczeń. Teraz na łamach „Dwutygodnika” rozwijany jest program likwidacji krytyki jako istotnej funkcji budowania sporu. I jest to nie tylko moja obserwacja – na łamach „Małego Formatu” pisała o tym także Sonia Nowacka. Jednak rękopisy nie płoną i w tym upatruję jakieś nadziei.

Przyjęcie perspektywy Jakubowiaka wyłożonej w tekście o nie kłóceniu się o literaturę to jak wywalenie do kosza całej biblioteki, żeby wspomnieć tylko o tekstach Toni Morrison, Jamesie Baldwinie, bel hooks czy Salmanie Rushdim – pisarek i pisarzy, którzy ryzykowali życiem w sensie ścisłym właśnie przez to, jak ostro ustawiali swoją krytykę (mam na myśli nie tylko ich prozatorską fikcję, ale też eseje i artykuły). Można by dodać do tej grupy – sięgając bliżej do rejonów i dyskursów, którymi „Dwutygodnik” tak się zachwycał i którymi nie raz w swoich tekstach podpierali się jego autorzy i autorki – ostre krytycznie i głębinowo uzasadnione eseje Rebeki Solnit. Czy mam teraz zakładać, jak zdaje się to robić Jakubowiak, że cała ta biblioteka to zbiór naiwnych, pustych słów, a ich autorzy i autorki to infantylni producenci makulatury?

Autor nie istnieje

Po raz setny, przy tej przykrej okazji, mogę wyłącznie zasygnalizować swoją niezgodę na cyniczne praktyki aktorów pola literackiego; wskazywać, jak bardzo na straconej pozycji są w swojej masie twórcy i twórczynie sztuki literackiej. Podkreślić, że relacje władzy w polu literackim, wbrew temu, co stara się powiedzieć Jakubowiak, nie są bez żadnych realnych mocy oddziaływania. No chyba że wszystkie te pieniądze, które są w festiwalach, dwutygodnikach, nagrodach i wielu innych miejscach pola są wyobrażeniowe, a kapitał symboliczny pusty nie-znaczący. No i co najważniejsze: chyba że cały wysiłek pisarzy i pisarek nie ma znaczenia.

Tylko że właśnie ma – choćby dlatego, że twórcy i twórczynie nie mogą liczyć na żaden etat w tym czy innym piśmie, w tym czy innym gremium jurorskim czy kolegiach festiwalowych – czyli wszystkim tym, co jest zasilane z publicznych przecież pieniędzy. Wyłącznie od tych „miejsc” są zależni, nierzadko na najniższym poziomie piramidy Maslowa. Jeden lajk nie tam gdzie trzeba, jeden komentarz pod „nie-politycznym” postem i spadasz w przepaść zmilczenia. Serio! – tak jest –  wielokrotnie to widziałem, wielokrotnie o tym do mnie pisały osoby twórcze. Ba! – nawet poruszanie się na rautach i fiestach literackich jest niczym stąpanie po polu minowym. Trzeba wiedzieć, do jakiego stolika się przysiąść, a jakie omijać szerokim łukiem.

To wszystko jest w dużej mierze wiedza tajemna, wymagająca praktyki, zmitrężenia morza czasu w sieci, biegania na spotkania literackie, prezentacje książek osób umiejscowionych bardziej prominentnie w polu itp., ale przede wszystkim prób i błędów. Czasu na pisanie pozostaje naprawdę niewiele. Parafrazując Bernharda – to jak spacer na linie, obejrzysz się za bardzo w jakąś stronę i spadasz w przepaść. Obecnie pozycja osób tworzących literaturę jest naprawdę nie do pozazdroszczenia.

Praca bez sensu

Także w tak nakreślonej perspektywie tekst Jakubowiaka wydaje mi się szczególnie obłudny. Jeśli bowiem krytyka nie ma znaczenia, jeśli nikogo nie da się przekonać do swoich argumentów, jak otwarcie pisze, jeśli tekstów krytycznych nikt nie czyta, to co redaktor Jakubowiak robi w „Dwutygodniku” za publiczne pieniądze? Po co zamawia hurtowo teksty krytyczne, recenzje i szkice? Żeby wesprzeć młodych krytyków, spuścić im drabinę, o której pisał? No dajcie spokój!

W tym kontekście widać jeszcze wyraźniej hipokryzję zawartą w tym quasi-konfesyjnym tekście o nie kłóceniu się o literaturę. Jakubowiak bowiem wcale nie opuszcza „władzy sądzenia”, czyli pozycji krytyka, by objąć pozycję nową, powiedzmy, twórcy literatury, jurora ważnych nagród literackich i konferansjera kulturalnego. Przecież nadal zajmuje i zamierza zajmować etat zastępcy redaktorki naczelnej „Dwutygodnika” i jednocześnie szefa działu literackiego tego pisma. To przecież od niego zależy, jakie teksty krytyczne będą zamieszczane, jakie książki omawiane, a jakie nie, jacy autorzy i autorki tekstów krytycznych będą miały przywilej publikować, a którzy nie; którego młodego krytyka „spuści ze smyczy” i pozwoli na bardzo ostry tekst krytyczny, a któremu na to nie pozwoli. Czy ta pozycja, jak stara się przekonywać, pozbawiona jest odpowiedzialności, dalszego budowania wpływów i władzy? Raczej nie. Nadal więc, niejako z tylnego fotela, ma redaktor Jakubowiak niemały wpływ na krytykę literacką; a przecież to jeszcze wygodniejsza i bezpieczniejsza pozycja, od tej, którą miał, gdy swoim nazwiskiem podpisywał ten czy inny ostry tekst. Łatwo umyć ręce, powiedzieć „to nie ja, to ona, ja przecież o nic nie chcę się już kłócić” i w ten sposób nadal, bez potencjalnych strat kapitału towarzyskiego, obracać się w środowisku, do którego się wspiął na konstruowanej, latami i w pocie czoła, drabinie.

Gdy Maciej Jakubowiak opuszczał akademię i pisał o tym inny, równie autotematyczny tekst, mówił o akademickich mechanizmach władzy i uwikłaniach z tym związanych:

„To jednak zaskakujące, że ludzie, którzy tyle energii i czasu poświęcają myśleniu, tak mało myślą o swojej własnej pozycji i o mechanizmach władzy, które odtwarzają. […] zachęcają do tego, żeby «pozostawać w orbicie», robią to w dobrej wierze [czy aby na pewno? – dop. mój]. Nawet nie wiedzą, że oszukują” [wytłuszczenia moje].

No więc ja zachęcam, żeby przestać oszukiwać, obudzić się ze snu o neutralnych politycznie pozycjach, z których – równie neutralnie – można rozprawiać o literaturze (lub decydować o tym, kto i o czym może rozprawiać), zachęcam do zejścia z orbity. Może uczciwiej i racjonalniej by było, gdyby Jakubowiak, który stracił wiarę w krytykę i jej perswazyjne moce, w średnim, powiedzmy, horyzoncie czasowym i budżetowym, zamówił szersze badanie i krytyczne opracowanie, obejmujące ekonomiczne i społeczne (w tym towarzyskie) zmapowanie pola literackiego. Naprawdę da się coś takiego sprytnie budżetowo zrobić, a przy okazji uniknąć Graeberowskiej, jakże wyniszczającej, pracy bez sensu.

Ja w takim projekcie chętnie wezmę udział, za połowę stawki, może nawet pro bono! Oddaję do dyspozycji całe moje niemałe doświadczenie badania rynku, dyskursów i potencjału. Taki projekt mógłby być podwaliną, małą iskrą do lobbowania za przeorganizowaniem pola, a szerzej, feudalnego systemu finansowania kultury w ogóle, systemu, który – widać to wyraźnie – nie ma żadnych barw politycznych, bo (mam na myśli przejrzystość i odpolitycznione reguły dystrybucji pieniędzy publicznych na kulturę). Brzmi utopijnie? Tylko że to właśnie wyłącznie utopijne, „szalone” projekty mają szanse na zmienianie czegokolwiek. Wiem, co mówię, robię w komercji od lat i mam wiele takich inicjatyw za sobą. Tylko trzeba chcieć i mieć prawdziwą, sprawczą, a nie wyłącznie słowno-melodyjną odwagę coś realnego zaryzykować.

Dlaczego tak się nie stanie? Otóż dlatego, że to jest wbrew interesowi sytego już Jakubowiaka, byłoby to zbyt groźne dla jego pozycji i pozycji osób / środowisk, od których zależy i które zależą od niego. Gdy się już weszło po drabinie i zostawiło ją za sobą, nie opłaca się patrzeć się w dół. Patrzenie w dół może wywołać zawroty i bóle głowy.

Dyskurs uprzywilejowanych

Argumenty, które tu przytaczam, dobrze oddaje w swoim tekście wspomniana wyżej Sonia Nowacka – podnosi kilka ważkich kwestii. Otóż autorka „Małego Formatu” zwraca uwagę na to, że programowe uchylanie się od sporu, a tym samym zarzucenie negatywnej krytyki nie dotyczy wyłącznie indywidualnej postawy Jakubowiaka, ale jest pewnym programem jego szkoły / środowiska. Na dowód tej tezy Nowacka przytacza i omawia tekst ucznia wicenaczelnego „Dwutygodnika” – Konstantego Famulskiego, w którym to tekście poeta i krytyk jeszcze żarliwiej egzorcyzmuje się z krytycznej krytyki od swojego nauczyciela. Stawia też Nowacka centralne pytanie dla tego problemu: „komu służy brak krytyki?” i odpowiada na nie niezwykle celnie – „[…] brak sporu służy uprzywilejowanym”. To, by tak rzec, sam środek tarczy mojej argumentacji, którą staram się wyłożyć w niniejszym tekście.

Tak bowiem rekonstruuję pozycjonowanie własne Jakubowiaka w polu literackim – to petrfyfikcjacja i rozciągnięcie uprzywilejowanego statusu w szeroko rozumianym obiegu literackim przy jednoczesnym obniżeniu do zera stawki ryzyka; nie kłócimy się już o nic, spór nie ma sensu, ryzyko i koszty są zbyt duże. Zaiste zgoda z Nowacką – to atomowa opcja likwidacji krytyki jako takiej.

Częścią tego gestu pozycjonującego jest twórczość literacka Jakubowiaka. Mowa o książce „Hanka. Opowieść o awansie”, której negatywna krytyka nie dotknęła, zdaje się z wyjątkiem – znowu! – tekstu Karoliny Kulpy w „Małym Formacie” (jak widać marginesy dyskursu literackiego potrafią ciągle działać w oderwaniu od mętnych uwarunkowań środowiskowych). Ba! – Jakubowiak został namaszczony na polskiego Eribona, choć jego refleksja, tak w formie i języku, nad własnym awansem i klasą, z której się wydostał, jest biegunowo odległa od namysłu proponowanego w „Powrocie do Reims”, jest właściwie przetworzeniem w farsę tekstu Eribona (nie chcę powtarzać uwag krytycznych Karoliny Kulpy – odsyłam do w/w tekstu). 

Myślę, że gdyby Jakubowiak opuścił tak na serio rolę krytyka instytucjonalnie umocowanego i to jeszcze z prawdziwie odważnym gestem krytycznym wobec środowiska, w którym się obraca (tak jak to zrobił wtedy, gdy opuszczał mury uczelni, publikując bardzo krytyczny, wspomniany wyżej tekst), recepcja tej książki byłaby bardziej zniuansowana, odważniejsza, inaczej rozłożona, prawdziwie krytyczna, co przecież mogłoby przynieść korzyści dla dalszej twórczości literackiej autora. No chyba, że w pisaniu chodzi już wyłącznie o uznanie i możliwe najszersze zasięgowo auto-ekspozycje.

Warto też zauważyć, że „Hanka” była napisana i wydana w czasie, kiedy teksty Eribona we Francji zostały już dość głęboko krytycznie potraktowane, a jego epigoni zdezawuowani jako producenci marketingowych chwytów autopromocyjnych, o czym pisze Kulpa we wspomnianym tekście. A tym w swej istocie jest w mojej opinii „Opowieść o awansie” Jakubowiaka – marketingową autopromocją, mającą na celu umocować go na nowej pozycji w polu literackim (czy ściślej – jak piszę wyżej – rozciągnąć pozycje, które dotąd zajmował).

Koniec końców właśnie tak widzę omawiany tekst wicenaczelnego „Dwutygodnika” o nie kłóceniu się o literaturę – jako reklamę i utrwalenie świeżo stworzonego przez siebie wizerunku w „Hance”, w której to książce opowieść o klasie i własnej rodzinie jest – w mojej ocenie – wyłącznie przyczynkiem do zaprezentowania się nowej, szerszej publiczności.

Sporne terytoria

Na koniec chciałbym pochylić się nad sformułowanym przez Jakubowiaka dylematem, przed którym jako piszący o książkach staję i ja. Czy będąc krytykiem, nie warto odkładać na bok tekstów słabych, przemilczać je w geście wyrozumiałości dla ich autorów lub autorek? Słowem, trzymając się znanego bon motu, powstrzymać się od rozwijania „pięciominutowego”, ostrego negatywnego ataku na tekst, który powstawał być może lata i kosztował masę pracy i trudu? Z drugiej strony: czy taka „wyrozumiałość” nie jest w gruncie rzeczy zwykłą pobłażliwością, kolejnym, paternalistycznym gestem krytyka?

W tym kontekście dobrze zrobił mi kiedyś bardzo dobry tekst Agaty Sikory, w którym wytknęła mi kilka przekroczeń w moim najostrzejszym chyba tekście, jaki napisałem – krytyce książki Aleksandry Pakieły „Oto ciało moje”. Nie dopatrzyła się tam Sikora żadnych etycznych przekroczeń, zwracała jednak słusznie uwagę na niepotrzebnie deprecjonujące figury retoryczne, niebezpieczne i zgubne – zwłaszcza w odniesieniu do literatury tworzonej przez kobiety. Jasne, szczerze niniejszym przepraszam Autorkę, czytelniczki i czytelników, ale czy to oznacza, że odwołuję całą swoją krytykę tej książki? W żadnym razie. Choćby dlatego, że także tam, w tym tekście, starałem się wyłożyć mętne, wątpliwe etycznie powiązania w polu literatury i tak też książkę Pakieły naświetlić. Nikt nie odpowiedział polemiką ; skończyło się – kolejny raz – na zablokowaniu mnie na fejsie przez kilka osób (co swoją drogą uznaję za wyraz najwyższego uznania). Gorące komentarze, do których miałem dostęp, albo o których mi mówiono, zostały przesłane wyłącznie na tak zwanym privie, w przypadku osób piszących – właśnie w obawie o utratę swojej pozycji. To także mówi wiele o polu i (nie)oddziaływaniu krytyki, czego Jakubowiak jakoś w ogóle w swoim tekście nie stara się problematyzować.

Niewzruszenie uważam, że należy literaturę traktować poważnie, a to jest możliwe tylko wtedy, gdy książkę, a tym samym siebie (i zwłaszcza autorów/autorki), potraktujemy serio i odważnie tj. bez chowania głowy w piasek, zmilczania i zawieszania głosu. Takie zawieszenie tworzy cienie, w których łatwo schować własne interesy, a z literatury zrobić kaszkę dla dzieci. Nieustannie wierzę w moc fikcji, w moc literatury do zmieniania języka, dyskursu i wyobraźni – a tym samym, powiem emfatycznie, do zmieniania świata. Jak pisał ledwie rok temu niemal śmiertelnie raniony nożem Salman Rushdie, pisarz doświadczony światem okrutnie i bezwzględnie, któremu trudno zarzucić, że władając literaturą, nie starał się występować przeciw światu i świata zmieniać:

„Wiersz nie zatrzyma kuli. Powieść nie rozbroi bomby. […] Orfeusz został rozszarpany na strzępy, jego odcięta głowa, unosząc się na wodach rzeki Hebrus, śpiewała dalej, co przypomina nam, że pieśń ma większą moc niż śmierć […] Walki toczą się nie tylko na polu bitwy. Opowieści, w których żyjemy, to także sporne terytoria […] Możemy naśladować Orfeusza i śpiewać dalej w obliczu trwogi i nie przestać śpiewać, dopóki bieg historii się nie odwróci i nie nadejdą lepsze dni”.

No więc myślę, że krytyka literacka, jakkolwiek zmarginalizowana, powinna wchodzić na owe sporne terytoria, te spory wyostrzać i starać się wskazywać, wspierać i podtrzymywać kierunki; nawet jeśli się myli lub może się okazać krzywdząca. Trudno rozstrzygać, w jakich rejonach i geometriach te sporne terytoria będą w nadchodzących latach ulokowane. Myślę jednak, że tekst literacki, a także jego formy/nośniki, mają potencjalną moc rewolucyjną, zwróconą przeciw władzy ekranów i naszemu u-ja-rzmieniu usieciowieniem. 

Od dawna, dzięki Marshallowi McLuhanowi, wiemy, że medium jest przekazem, czy ściślej: że to media kodują treści. Obecne media, zwłaszcza społecznościowe, produkują przede wszystkim fantazje (owe media same w sobie są przecież wytworem fantazji ich twórców) – tak potężne, że potrafią wygrywać wybory w największych krajach tak zwanej zachodniej demokracji. Fantazje zawężają wyobraźnię, usypiają czujność, horyzont widzenia i krytyczne spojrzenie na rzeczywistość. Literatura i jej media z kolei kodują fikcje, w tym utopie, czyli nowe wizje rzeczywistości, poszerzają wyobraźnię, dają moc wejrzenia poza horyzont własnego habitusu; budują niewygodę i podważają uprawomocnienia własnych przed-świadczeń. Słowem są odwrotnością zamkniętych, samo-potwierdzających się fantazji. Już sama uważna lektura rozgrywa się poza czasem i przestrzenią opresyjnej władzy ekranów, wyłamuje się spod hegemonii podmiotów sterujących wertykalną siecią, produkującą dyskursy i kody kulturowe ustawione przede wszystkim w celu ekskluzywnego nad-produkowywania kapitału. 

Myślę, że rolą krytyki jest taką lekturę wyostrzać, oświetlać, wspierać interpretacyjnie i dyskursywnie „poszerzać”. Bez sporu, a więc także uczciwej krytyki negatywnej, trudno taki program realizować.