Rumuńska epopeja związana z anulowaniem wyborów prezydenckich, w których pierwszej turze, wbrew sondażom i opiniom ekspertów, zwyciężył szerzej nieznany dotychczas prawicowy radykał Călin Georgescu, składa się z dwóch odrębnych, ale powiązanych ze sobą ściśle wątków.
Pierwszy to historia sprawującego władzę nieustannie od rewolucji 1989 roku rumuńskiego politycznego mainstreamu, który, walcząc o zwycięstwo wyborcze i stosując manipulacyjną socjotechnikę, doprowadza do własnej porażki i wpędza kraj w najpoważniejszy kryzys konstytucyjny w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Drugi to również opowieść o starej elicie rządzącej, ale w kontekście utraty politycznego instynktu. Elita ta w obliczu rosnącego zmęczenia i rozczarowania nią własnego społeczeństwa nie chce i pewnie nie potrafi się zreformować, a co za tym idzie – zaoferować wyborcom niczego nowego. Nie rozumiejąc najwyraźniej znacznej części swojego elektoratu, odruchowo próbuje bronić się przed jego gniewem, powtarzając wciąż te same błędy i zachowania, które zniechęciły do niej miliony mieszkańców kraju.
Śledząc obie te historie, trudno oprzeć się wrażeniu, że choć mają one miejsce w Rumunii, są uniwersalne i zdarzyć by się mogły niemal wszędzie. A wręcz nawet już się dzieją.
Nielubiana koalicja na ciężkie czasy
Pierwsza ze wspomnianych historii zaczyna się kilka miesięcy przed wyborami. Rumunią od 2021 roku rządzi koalicja, której rdzeniem są postkomuniści z Partii Socjaldemokratycznej (PSD) oraz centroprawicowa Partia Narodowych Liberałów (PNL). To egzotyczny i – dla wielu – niesmaczny sojusz. Te obecne od początku transformacji ustrojowej na rumuńskiej scenie politycznej ugrupowania od lat dzierżyły władzę na zmianę i do niedawna zwalczały się zaciekle, przedstawiając druga stronę jako zasadnicze zagrożenie dla interesów kraju.
Dość powiedzieć, że kiedy w latach 2017–2019 tworząca wówczas rząd PSD próbowała przeforsować kontrowersyjną reformę wymiaru sprawiedliwości de facto osłabiającą instytucje antykorupcyjne, PNL stała się bodaj jej najgłośniejszym krytykiem. Stojący na czele liberałów prezydent państwa Klaus Iohannis został natomiast jednym z liderów wielotysięcznych regularnych protestów antyrządowych. Socjaldemokratów oskarżano nie tylko o krycie skorumpowanego kierownictwa partii, ale też o psucie relacji Bukaresztu z Brukselą, a nawet z Waszyngtonem – sojusznikami, którzy nieprzychylnym okiem spoglądali na planowane przez PSD reformy. Trudno też zliczyć, ileż to razy z ust narodowych liberałów padała wówczas popularna w kraju rymowanka „PSD – ciuma roşie”, czyli „PSD – czerwona zaraza”.
Ale to było kiedyś. W 2021 roku, chcąc uniknąć przedterminowych wyborów, których wyniki nie rysowały się zbyt optymistycznie ani dla PSD, ani dla PNL obydwie partie postanawiają powołać koalicję. Zdumionym wyborcom tłumaczyły się, że to konieczne. Trwa bowiem przecież ciągle pandemia covid-19, a poza tym czasy są ciężkie, ze wschodu dochodzą do karpackich zboczy pomruki szykującej się do inwazji na Ukrainę Rosji, a gospodarka kuleje. Kraju nie stać więc na luksus politycznej niestabilności.
Rumunów nie przekonały jednak te tłumaczenia. Z niechęcią patrzą na to, co dzieje się na ich scenie politycznej. Żywione przez znaczną część społeczeństwa wrażenie, że krajem od ponad trzech dekad rządzi partyjny „układ” imitujący jedynie ideologiczną rywalizację, tylko się pogłębia.
Najwięcej żalu do polityków mają oczywiście wyborcy centroprawicy, którzy czują się zwyczajnie zdradzeni. Popularność niezwykle lubianego kiedyś Iohannisa drastycznie spada, a znany rumuński wokalista i lider zespołu Taxi, Dan Teodorescu, spontanicznie układa i wykonuje antyprezydencką piosenkę pod melodię popularnego kubańskiego hitu „Quizás”. W utworze pod tytułem „Un Sas”, czyli po prostu „Sas” – co stanowi odwołanie do etnicznego pochodzenia Iohannisa, będącego rumuńskim Niemcem – śpiewa on, że ten z matczyną czułością chroni tę „bandę, tę zgraję, tę klikę”, wmawiając ludziom „że złe to tak naprawdę dobre”.
Mimo nastrojów społecznych koalicja trwa jednak w najlepsze i, choć skłócona, wchodzi cało w rok 2024 – rok superelekcyjny. W ciągu tych 12 miesięcy w Rumunii odbywają się wszystkie możliwe rodzaje wyborów, od lokalnych po prezydenckie. To poważne wyzwanie zarówno dla PSD, jak i PNL. Nieukrywający ambicji prezydenckich lider postkomunistów i premier Marcel Ciolacu latem wybija się co prawda na pierwsze miejsce sondaży (zdobywając około 25 procent poparcia), ale jest przy tym świadomy ogromu elektoratu negatywnego, który ciąży zarówno na nim, jak i na jego partii. Obawia się drugiej tury. I tu właśnie zaczyna się intryga.
Mój wróg, moim narzędziem
Jak przekonują liczni rumuńscy obserwatorzy życia politycznego, centrolewica doszła bowiem najwyraźniej do wniosku – choć rzecz jasna brakuje na to jednoznacznych dowodów – że negatywny elektorat Ciolacu zneutralizować może tylko… większy negatywny elektorat jego potencjalnego kontrkandydata. Rozumowanie było proste. Gdyby do drugiej tury udało się wprowadzić kogoś, kto zmusiłby niechętnych PSD wyborców do zagłosowania na dotychczasowego premiera, to można by zapewnić mu polityczny sukces i fotel prezydenta kraju.
Wedle popularnej wśród rumuńskich ekspertów i analityków teorii wzrok sztabu wyborczego Ciolacu padł w efekcie na George Simiona, lidera eurosceptycznego, radykalnego i oskarżanego (choć bez konkretnych dowodów) o powiązania z Rosją Związku Ocalenia Rumunii (AUR).
Ten charyzmatyczny polityk od dawna oscylował wokół 13–14 procent, plasując się mniej więcej na trzecim miejscu sondaży. PSD, przekonane, że Rumuni nie będą skłonni głosować masowo na „wzywającego do wystąpienia z UE przedstawiciela rosyjskiej piątej kolumny”, zaczyna więc po cichu wspierać Simiona, tak by zapewnić mu drugie miejsce na liście. Jak to robi? Rumuńscy komentatorzy twierdzą, że PSD korzystało w tym celu między innymi ze struktur lokalnych – niezwykle rozległych, bo odziedziczonych jeszcze po Partii Komunistycznej – które organizowały poparcie w terenie dla lidera AUR, zarządzając wiernymi PSD wyborcami i odpowiednio „przekierowując” ich głosy.
Bojąc się, że działania te nie wystarczą, socjaldemokraci postanowili posunąć się jednak dalej. Korzystając z wpływów w Sądzie Konstytucyjnym, mieli oni doprowadzić do wydania przezeń orzeczenia skreślającego z wyścigu wyborczego Dianę Șoșoacę, skrajnie nacjonalistyczną i lubującą się w wizerunkowych skandalach, a zarazem otwarcie prorosyjską i antyukraińską senatorkę, której sondaże dawały 8–9 procent poparcia. I faktycznie, na początku października Sąd Konstytucyjny oświadczył, że polityczka ta otwarcie występuje przeciwko wartościom demokratycznym i rumuńskiej konstytucji oraz przeciw rumuńskim interesom narodowym (ze względu na jej relacje z Rosją), co dyskwalifikuje ją z możliwości udziału w wyborach prezydenckich.
Decyzję tę skrytykowała zdecydowana większość rumuńskiej sceny politycznej, a PNL wprost uznało ją za podjętą na zamówienie socjaldemokratów i oficjalnie wyszło z koalicji, choć nie opuściło rządu. Mimo kontrowersji manewr jednak się udał. Tak w każdym razie pozwalały sądzić sondaże. Skrajnie prawicowy elektorat, nie mogąc oddać głosu na swoją faworytkę, postanowił zwrócić się ku Simionowi, którego poparcie poszybowało aż do 19 procent, plasując go tym samym na mocnym, drugim miejscu po Marcelu Ciolacu (notującym 26–27 procent głosów).
Dobór negatywny
Tymczasem PNL, licząca wciąż, że jakimś cudem zdoła wepchnąć do drugiej tury swojego kandydata, byłego premiera, a zarazem lidera partii, Nicolae Ciucę postanowiła pokrzyżować plany swojego „sojusznika”. Logika PNL była lustrzanym odbiciem tej, którą kierowało się PSD. Mówiąc wprost, Ciucă, mimo umiarkowanej popularności miał w bezpośredniej rywalizacji z Ciolacu wygrać dzięki mniejszemu elektoratowi negatywnemu. Działając wedle starej zasady nakazującej klin wybijać klinem narodowi liberałowie postanowili więc wesprzeć innego radykała, nieznanego szerzej wówczas Călina Georgescu. Tak w każdym razie ustalił już po unieważnieniu wyborów jeden z rumuńskich portali śledczych. Dziennikarze wykazali, że PNL wsparło finansowo kampanię tego kontrowersyjnego polityka, licząc zapewne na uczynienie z niego nowej Șoșoaki i ponowne osłabienie Simiona.
Jak zakończyła się ta wielopoziomowa próba manipulacji elektoratem? Wszyscy pamiętamy. Nieznany wcześniej niemal nikomu Georgescu stał się hitem TikToka, zdobywając ostatecznie prawie jedną czwartą wszystkich głosów i przebijając nie tylko nieszczęsnego Simiona (którego poparło w sumie niecałe 14 procent wyborców), ale też Ciucę (który wylądował na miejscu piątym) i Ciolacu, który zajął miejsce trzecie, w ogóle nie wchodząc do drugiej rundy.
Jest to więc historia ze wspaniałym morałem. Oto, jak się okazuje, kto od socjotechniki wojuje, ten od socjotechniki ginie, a polityczne manipulacje są skuteczne tak długo, dopóki nie wymkną się stosującym je spod kontroli. Szczególnie gdy ci, zamiast klasycznej rywalizacji, w której liczą się cechy pozytywne (programy, pomysły, wcześniejsze dokonania), zmuszają obywateli do wyboru między dwójką cierpiących na niedobór popularności kandydatów. W dodatku za pomocą straszenia ich innymi, rzekomo jeszcze bardziej nielubianymi.
Polityczna ślepota
W powyższej historii kluczowym błędem rumuńskiego mainstreamu było niedostrzeganie skali niezadowolenia społeczeństwa i związanej z tym woli oddania swojego głosu na nieznanych wcześniej radykałów obiecujących „wywrócenie stolika”, przy którym od lat zasiadały te same partie. Ta polityczna ślepota była tak duża, że przekonała dwa główne i – wydawałoby się – doświadczone w politycznym rzemiośle ugrupowania, by narracje radykalne i głoszącego je Georgescu potraktować nie jako śmiertelne (w sensie rywalizacji wyborczej) zagrożenie, a zwyczajny instrument dyscyplinowania elektoratu i narzędzie kampanijne.
Gdyby jednak ślepota ta i niezdolność do głębszej refleksji nad emocjami społecznymi ustąpiła wraz z ogłoszeniem wyników pierwszej tury wyborów, nie byłoby jeszcze tak źle. Niestety, stało się inaczej. I tu właśnie początek swój bierze druga – i szczęśliwie mniej zawiła – z obiecanych historii.
Zaczyna się ona dokładnie tam, gdzie skończyła się pierwsza. Odpowiedzialna za zliczanie głosów komisja ogłasza wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich. Rumuński mainstream z niedowierzaniem przygląda się rezultatom, a dziennikarze, analitycy i komentatorzy – wraz z co najmniej kilkoma milionami Rumunów – zadają sobie pytanie o to, kim u licha jest Călin Georgescu.
Dość szybko zaczynają też pojawiać się pierwsze teorie, mówiące o oszustwach wyborczych, możliwych rosyjskich manipulacjach czy błędach w systemie zliczania głosów. Żaden z przedstawicieli partii rządzących nie pozwala sobie jednak na wyłamanie się z szeregu poprzez choćby sugestię, że wynik krytykującego całą rumuńską klasę polityczną i kreującego się na antysystemowego i antyglobalistycznego nacjonalistę Georgescu może być organiczny. Że może wynikać z realnego niezadowolenia społecznego, którego skali po prostu nie doceniono.
Nieuznając uznane
W pierwszym odruchu władze decydują się na ponowne przeliczenie głosów. Ale decyzja ta podejmowana jest niezwykle chaotycznie. Brakuje też procedur. To precedens. Sąd Konstytucyjny nakazuje ponowne sprawdzenie i podliczenie biuletynów w niecałe 24 godziny, co oczywiście nie jest wykonalne, szczególnie że większość komisji terenowych wysłała już karty wyborcze do stolicy.
Po kilku dniach i przeliczeniu zdecydowanej większości głosów okazuje się, że Georgescu niezmiennie prowadzi. Sąd Konstytucyjny 2 grudnia postanawia więc uznać pierwszą turę za ważną. Druga ma odbyć się ledwie tydzień później. W mediach oraz komentarzach polityków głównego nurtu coraz śmielej mówi się, że za Georgescu – który faktycznie kilka razy pozytywnie wypowiadał się choćby o samym Putinie i chętnie głosił konspiracyjno-konserwatywne teorie promowane także przez Rosję – stać musiała Moskwa. Że to powiązani z Kremlem ludzie finansowali i organizowali kampanię tego kandydata.
4 grudnia prezydent Iohannis ogłasza, że na jego polecenie służby rumuńskie odtajnią dokumenty rzucające nowe światło na nieznanego wcześniej polityka. I rzeczywiście, w internecie natychmiast pojawiają się cztery krótkie raporty, które największe media w pierwszym odruchu przedstawiają jako wyraźne i jednoznaczne dowody powiązania Georgescu z Rosją. Dogłębniejsza lektura tych dokumentów przyprawia jednak o rozczarowanie. Są one bardzo powierzchowne, a Rosja – wskazana „z imienia” pojawia się tam dosłownie dwa razy, przy czym w obydwu wypadkach tylko jako poszlaka. Komentatorzy, publicyści i liczni internauci zaczynają więc zadawać pytania i podawać w wątpliwość jakość ujawnionych materiałów. Zanim jednak uzyskują odpowiedź, Sąd Konstytucyjny – który przecież jeszcze niedawno wybory uznał – w ciągu krótkiego posiedzenia decyduje się je anulować.
Część wyborców oddycha z ulgą. Kontrowersyjna decyzja wydaje im się mniejszym złem niż dopuszczenie do władzy potencjalnego rosyjskiego agenta.
Ale dla całkiem sporej grupy Rumunów orzeczenie Sądu Konstytucyjnego jest nie tylko zwyczajnym atakiem na demokrację i unieważnieniem głosów milionów ludzi, ale też dowodem na słuszność narracji Georgescu i innych radykałów, konsekwentnie głoszących, że strojący się w piórka obrońcy demokracji mainstream bez wahania złamie jej zasady, by tylko utrzymać władzę.
Wyborca wytrzyma
Tymczasem elity rządzące wciąż wydają się nie rozumieć powagi sytuacji i nastrojów społecznych. Zamiast podjąć się próby odświeżenia wizerunku, wysunięcia na czoło partii nowych, młodych polityków, dokonania radykalnej przebudowy gabinetu rządowego czy choćby powierzchownego rebrandingu, postanawiają one… dać wyborcom jeszcze więcej „tego samego”. Po wyborach parlamentarnych zorganizowanych zaledwie tydzień po feralnej pierwszej turze wyborów prezydenckich PNL i PSD wraz z zawsze chętną do współrządzenia partią rumuńskich Węgrów (UDMR) ogłasza powołanie mającej stawić czoło radykałom proeuropejskiej koalicji dokładnie w tym samym składzie co do tej pory. Na fotelu premiera obsadza ponownie – a jakże – Marcela Ciolacu, któremu nie pozwolono nawet ustąpić ze stanowiska szefa partii. Stołki zachowuje też zdecydowana większość dotychczasowych ministrów.
Co więcej, kończąca się formalnie w grudniu kadencja nielubianego już powszechnie Iohannisa, uważanego za ojca chrzestnego rządzącego „układu”, zostaje przedłużona do momentu powtórzenia wyborów i wyłonienia ich zwycięzcy, czyli co najmniej o kilka miesięcy. Dzieje się tak, mimo że opuszczenia przez niego pałacu – w każdym razie wedle sondażu internetowego zrealizowanego przez jeden z największych kanałów informacyjnych w kraju, Antena 3 – oczekuje 75 procent wyborców. Żartobliwie zaczyna się mówić o nim jako o „dzikim lokatorze” pałacu prezydenckiego.
Parada niezrozumiałych z punktu widzenia walki o poparcie społeczeństwa decyzji trwa jednak w najlepsze. Koalicja PSD i PNL proponuje na swojego wspólnego kandydata w powtórnych wyborach prezydenckich Crina Antonescu. Symbol duopolu. Starego i zapomnianego już przez wielu polityka, który ponad dekadę temu odpowiadał za powołanie krótkotrwałego sojuszu obydwu ugrupowań.
Jednocześnie partie tak długo czekają z wyznaczeniem nowego terminu wyborów (i to mimo złożenia wcześniej obietnicy jak najszybszego ich rozpisania), że Antonescu… zawiesza swoją kandydaturę, krytykując przy tym PSD i PNL za opieszałość. W końcu zapada decyzja o przeprowadzeniu głosowania w maju, i to mimo, że najwcześniejszym możliwym terminem był marzec. Dlaczego? By kampania nie kolidowała ze świętami wielkanocnymi.
Cenzura i 50 procent poparcia
Jednocześnie koalicjanci nadal nie dostarczają wiarygodnych dowodów na powiązania Georgescu z Rosją. Ale na to elektorat powoli przestaje chyba liczyć. Zresztą, dzieje się zbyt wiele, by przejmować się takimi drobiazgami.
Ot, już w styczniu koalicja proponuje modyfikację ustawodawstwa wyborczego, potencjalnie penalizując (dziesiątkami tysięcy złotych) każdego, kto napisze w mediach społecznościowych popierający lub krytykujący tego lub innego kandydata post bez oznaczenia go jako politycznej reklamy. Nie dziwi chyba, że nie podoba się to elektoratowi i dolewa tylko paliwa radykałom twierdzącym, że mainstream walczy w ten sposób z wolnością słowa i tylnymi dziwami wprowadza do kraju polityczną cenzurę.
Całą tę historię kończą pierwsze opublikowane po wyborach sondaże, które dają Georgescu odpowiednio 50 procent i 38 procent poparcia. Ten drugi, słabszy, uwzględnia jednak też Șoșoacę, która najpewniej nie zostanie dopuszczona do wyborów, i Simiona, który już zapowiedział że – jeśli Georgescu będzie mógł startować w powtórzonych wyborach – nie będzie z nim konkurować.
Czy taki skok popularności nowej gwiazdy rumuńskiego firmamentu zaskakuje? Nie. Trudno dziwić się społeczeństwu, które zwiększonym poparciem dla radykała postanowiło wystawić kolejną już – czerwoną tym razem – kartkę swojej klasie politycznej. Natomiast ze zdumieniem przypatrywać trzeba się partiom głównego nurtu, które z jakiegoś niezrozumiałego powodu brną w polityczną przepaść, okopując się na swoich dotychczasowych pozycjach i powołują szerokie koalicje, przez co wyborcy de facto tracą możliwość wyboru.
Wpychają w ten sposób elektorat w objęcia radykałów, bo w efekcie takich działań nawet umiarkowany, ale pragnący zmiany i „przewietrzenia” gmachu rumuńskiej polityki obywatel nie będzie miał przecież innego wyjścia, jak tylko zagłosować na kandydatów skrajnych. Ci bowiem – mimo wszelkich swoich wad – posiadają z ich perspektywy dwie kluczowe cechy, które utracił już lokalny mainstream. Są nowi i wiarygodni w swej świeżości. A że nieznani, radykalni i nieprzewidywalni? Cóż, tę cenę najwyraźniej wyborca gotów jest zapłacić.
Tak właśnie kończy się druga z obiecanych historii. A jej morał? Cóż, tu na morały jest już chyba zbyt późno.