Historia wielu powstałych w XIX wieku miast dzieli się zazwyczaj na trzy etapy, uwarunkowane tym, w jakim kierunku w ciągu ostatnich dwustu lat szedł świat. Najpierw była wieś i pola, rolnicy żyjący w harmonii z naturą i prosty układ pan–chłop. Anna Malinowska opowieść o Katowicach w swoim reportażu rozpoczyna właśnie od tego pierwszego okresu. To ostatnie spokojne chwile, zanim przyszła połowa XIX wieku i skierowała ludzkiego wzroku w stronę pieniędzy i interesów, dzięki którym mogliby je zdobyć. „W katowicki leśno-rolniczy krajobraz powoli wdzierał się przemysł” – pisze reporterka. Pojawiły się miasta, maszyny, a masy ludzi ściągały, by pracować już nie na roli, ale w przemyśle. Może mniej bezpiecznie, ale za to z mieszkaniem w murowanym budynku, a nie chałupie. Wiadomo, że dawnym mieszkańcom nowi przybysze się nie podobali, jednak postęp zmiatał ludzi z ziemi. W 1865 roku król Prus Wilhelm I Hohenzollern podpisał odpowiednie dokumenty i Katowice stały się w końcu miastem.
Wszystko, co jest związane z tym drugim, ciągnącym się przecież ponad sto lat etapem, Malinowska opisuje tak, że książkę trzyma się, jakby pokryta była węglowym pyłem. Jakby ociekała zatłuszczoną mazią z huty, która spływa po ścianach domów opisanych w reportażu. Czuć to. Ten pył, ten kurz, ten dym. Czuć to fizycznie. Malinowska opisuje zdegradowane środowisko naturalne, tak zanieczyszczone, że przyjezdni ciągle chorują. „Okropnie tu. Ciemno, brudno. Jak tu żyć?” – pyta jedna z przybyłych już w latach siedemdziesiątych do Katowic bohaterek reportażu.
Jest ta czerń, ten brudny brąz, zapylona czerwień cegieł familoków i są ludzie – ciężcy, mocni i konkretni. Ludzie o spracowanych i pewnie, tak to sobie wyobrażam, twardych, chropowatych dłoniach oraz czarnych płucach. Ci, którzy otrzymali od ziemi skarb – węgiel, na wydobyciu którego bogacą się jednak nieliczni, podczas gdy liczni niewolniczo harują, ryzykując zdrowie i życie. Bogactwo wznosi miasto na wyżyny w ekonomicznych zestawieniach, a z drugiej strony je niszczy i degraduje.
To ludzie są bohaterami reportażu „Od Katowic idzie słońce”. „Miasto to nie tylko inwestycje, imponujące budynki, szerokie drogi i masowe imprezy. Miasto to także opowieść, która się składa z tysięcy drobnych historii. Takich jak historia…” i tu Malinowska podaje konkretne imię. Tych historii opowiada nam bardzo dużo. Robi to z wielką empatią. Wzruszający jest rozdział „Gdybyśmy nie mieli nic…” poświęcony wywózkom mieszkańców Śląska do pracy w Związku Radzieckim, w tym w kopalniach Donbasu. Wzruszający jest „Patryk ciulnoł grubą” o wypadkach w kopalniach.
Malinowska przestawia pracę górników tak, że się ją czuje wieloma zmysłami. Jest to praca magiczna w dobrym i złym znaczeniu tego słowa. W dobrym dlatego, że to jedyna taka praca na świecie i mało kto w ogóle wyobraża sobie, jak wygląda. W złym dlatego, że mało kto wyobraża sobie tę ciemność, ten brud, tę duchotę. Poza tym jest jakaś okropna, czarna magia w tym, że w pracy można sobie ot tak po prostu zginąć. Malinowska umiejętnie opisuje strach rodzin górników, którym żyją całe ich społeczności.
„Od Katowic idzie słońce” to opowieść nie tylko o Katowicach. To opowieść o Śląsku i Ślązakach. Śląskość Malinowska świetnie podbija sprawnie wplątywaną w tekst gwarą. Ślązacy to ludzie, którzy znaleźli się na mapie w miejscu nieoczywistym, bo trochę tu, trochę tam albo trochę tam, trochę tu. Za mało polscy, za mało niemieccy. Albo za bardzo. Jak przykładowo Warmiacy z książki Joanny Wilengowskiej „Król Warmii i Saturna”. Dziś mamy modę na regionalność i odkrywanie korzeni. Jednak przez lata miejsca graniczne były stygmatyzowane i traktowane z ciągłą pretensją. Za to, w której armii ktoś pod przymusem służył, za dokumenty, za nazwisko, za język… Tak się dzieje, gdy żyje się w państwie składającym się z trzech obszarów należących wcześniej do innych państw, a potem obdarzonego ustrojem, który nie przewiduje niczego poza jedną normą. Ślązacy u Malinowskiej, jak Warmiacy u Wilengowskiej, to ludzie rozdzierani przez państwa, narody i historię.
Malinowska opisuje też ich udział w walce o niepodległość Polski przy jednoczesnych próbach zachowania tożsamości. Walczyli o tę niepodległość podczas pierwszej wojny światowej. Walczyli o nią podczas drugiej wojny światowej. I walczyli o wolność w czasie PRL-u. Bardzo dobry jest rozdział „Zdjęcia spod kurtki”, dotyczący pacyfikacji strajku w kopalni „Wujek”, gdzie narracja toczy się z perspektywy ludzi, którym – zazwyczaj przez przypadek – udało się wtedy zrobić zdjęcia.
Pod koniec XX wieku i z początkiem XXI nastąpił trzeci etap historii Katowic. Przyszła transformacja i nagła zapaść. Przemysł zaczął upadać, bo stał się nierentowny, nieekologiczny. Węgiel był niepotrzebny, górnik też, co okazało się tragedią regionu. Familoki niszczały, tynk z bloków z wielkiej płyty odłaził, rosła liczba osób spełniających warunki otrzymywania pomocy socjalnej. I liczba biedaszybów, wygrzebywanych w ziemi w zaimprowizowanych namiotach, by wykopany łopatą węgiel przetransportować do zaparkowanego obok żuka i sprzedać na lewo.
Reportaż Anny Malinowskiej to opowieść o regionie, który miał i dobrze, i ciężko, a teraz musi wymyślić się na nowo. Miasta zaczęły szukać nowej tożsamości w biurowcach dla korporacji, w usługach, w kulturze, w zieleni. Katowice też. Dziś – kto by pomyślał! – są jednym z najbardziej zielonych miast w Polsce.
Autorka pisze też o nowych trendach. Ostatnim rozdziałem, pod tytułem „Cud na Nikiszu”, poświęconym rewitalizacji osiedla Nikiszowiec, reporterka daje nadzieję. Opisuje nowe inwestycje i galerię sztuki w Szybie Wilsona oraz to, jak świat dawnych zakładów, kopalń, hut i fabryk stał się światem miejsc tworzących Szlak Zabytków Techniki. Ten nowy świat dopiero się tworzy, trzeci etap trwa, a ja polecam pojechać na Śląsk i zobaczyć, jak ten proces przebiega, bo jest co oglądać.
Książka:
Anna Malinowska, „Od Katowic idzie słońce”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2025.