Notowania skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec szybują przed niedzielnymi wyborami do Bundestagu. Friedrich Merz, kandydat konserwatywnej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej na kanclerza, dopiero co próbował nader zastanawiającego sojuszu z AfD w kwestii zatrzymania imigracji. Alice Weidel, kandydatka AfD na kanclerza, udziela wywiadu Elonowi Muskowi i zaprasza go na konwencję swojej partii. Ten wśród wiwatów protestuje przeciwko „koncentrowaniu się na zaprzeszłej winie” niemieckiej.
Co dzieje się w Niemczech? Czy największa i jedna z najbardziej konsensualnych demokracji w Europie po 1945 roku właśnie upada? Trudno jest zobaczyć ten kraj takim, jakim jest, bez odwoływania się do uproszczeń oraz rytualnych oskarżeń, obecnych w polskiej debacie publicznej. Stereotypy na jego temat często są wewnętrznie sprzeczne i zależą od strony politycznej, która się na nie powołuje. Przydadzą się więc małe porządki.
Oto pięć stereotypów na temat Niemiec – i jak sprawy mają się w rzeczywistości.
1. Niemcy to kraj faszystów / kraj bez faszystów
Stereotyp, że Niemcy to kraj starych faszystów, którzy zawsze i tak w końcu się ujawnią, a także jemu przeciwny, że faszystów w Niemczech nie może być, chyba że funkcjonują zupełnie marginalnie, jak niegdyś NPD (Narodowodemokratyczna Partia Niemiec), jest oparty na braku znajomości tego kraju oraz szerszej sytuacji demokracji w krajach europejskich.
Pod względem występowania partii i retoryk radykalnej prawicy, Niemcy są dziś takim samym krajem, jak państwa otaczające je od wschodu i zachodu. Dramatyczna niemiecka przeszłość nie jest magicznym lekarstwem na retorykę antyimigracyjną i nacjonalistyczną. Jest ona dzisiaj typowym składnikiem polityki w państwach Zachodu, bez względu na ich historię.
Przekaz najsilniejszej skrajnie prawicowej partii niemieckiej, AfD, do złudzenia przypomina zestaw haseł i argumentów używanych przez podobnych polityków w krajach takich jak Austria, Serbia czy Włochy. Chodzi tu na przykład o nawoływanie do usuwania migrantów z kraju (Alice Weidel chętnie powtarza gorące hasło „remigracji”, które ma oznaczać przewożenie migrantów do krajów pochodzenia), o antyzachodniość (w wykonaniu AfD – antyamerykańskość, zobaczymy jednak, jak sprawy rozwiną się pod wpływem powrotu Donalda Trumpa do Waszyngtonu), o sprzeciw wobec zdecydowanych działań na rzecz ochrony klimatu, o sprzeciw wobec obowiązkowych szczepień na wypadek kolejnej pandemii czy o krytykę respektowania praw osób LGBT, na czele z usunięciem prawa do małżeństwa. Wszystkie te hasła występują nie tylko w Niemczech.
Nie należy ograniczać się do stwierdzenia, że w jakiejś mierze dzisiejsza skrajna prawica niemiecka przypomina ruchy z lat trzydziestych XX wieku. Owszem, przypomina, podobnie – znów – jak w innych krajach. Patrząc na hitlerowskie pozdrowienie w wykonaniu Muska, można powiedzieć, że populiści wręcz dzisiaj pragną tego podobieństwa. Jednak ograniczając się do tej analogii, nie dostrzegamy, że dzisiejsze ugrupowania radykalnie prawicowe to bardziej międzynarodówka polityczna i technologiczna, a mniej rodzaj niemieckiej wyjątkowości. Ta wyjątkowość zaciera się wręcz w obliczu ostatnich wydarzeń. Nie ma mowy o tym, aby na dzisiejszą dynamikę polityczną w Niemczech decydujący wpływ miał rodzaj przetrwałego faszyzmu, który ukrywał się przez dziesięciolecia, aby teraz podnieść głowę. Alternatywa dla Niemiec jest, podobnie jak inne partie skrajne w Europie, dogłębnie nowoczesnym zjawiskiem.
Z kolei przekonanie, że Niemcy raz na zawsze nauczyli się czegoś po dramatycznych latach drugiej wojny światowej i że z tego powodu nie może tam występować faszyzm, jest po prostu empirycznie nieprawdziwe. Nie udało się to, czego pragnął Konrad Adenauer, czyli zbudowanie tak zwanego Brandmauer, dosłownie „muru przeciwpożarowego” – który w Polsce nazywa się czasem „kordonem sanitarnym” – wokół niektórych partii. Na poziomie lokalnym współpraca ugrupowań głównego nurtu z AfD trwa od dawna. Niemcy nie są tutaj europejskim wyjątkiem – tam również normalizacja skrajnej prawicy postępuje konsekwentnie, nawet jeśli nieco wolniej.
2. Niemcy to kraj otwartej i konsensualnej debaty publicznej / Niemcy to kraj braku wolności słowa
Stereotypem, który wyjątkowo boleśnie odchodzi w przeszłość, jest ten o konsensualnej i otwartej debacie publicznej w Republice Federalnej. W Niemczech nowe technologie przez długi czas rozwijały się znacznie wolniej niż w Polsce. Do dziś na przykład jest to kraj gazet papierowych, które naprawdę się czyta, oraz telewizji publicznej, która każdego wieczora gromadzi przy wiadomościach pokaźną liczbę obywateli. Z tego powodu przez długi czas polaryzacja, tak silnie obecna w naszym kraju, nie była domeną Niemiec.
Konsensualność debaty publicznej w Niemczech chętnie zaliczana była do osiągnięć kultury politycznej po 1945 roku – i nie bez racji. Niestety, gdy nowe technologie weszły z pełną siłą w życie, ta sama konsensualność stała się przyczyną własnej klęski. Już w 2019 roku głośnym echem odbiły się badania, według których aż 67 procent niemieckich respondentów uważa, że nie może powiedzieć tego, co myśli. Nowsze sondaże potwierdzają ten trend. Zaryzykowałabym tezę, że po 1945 roku, silniej niż w wielu innych krajach, rozwinęła się w Niemczech polityczna poprawność, dotycząca kwestii takich, jak przeszłość narodowosocjalistyczna, migracja czy klimat.
Owa poprawność polityczna przez wiele lat pozwalała stępiać zbyt radykalne sformułowania. Podobnie jak w innych krajach, największy cios zadała jej popularność mediów społecznościowych: zgodnie z zasadą, że nie trzeba już stępiać swoich poglądów, ale można obejść starych „strażników bram” i wypowiedzieć swoje poglądy w ramach nowych platform. Może i popularność nowych technologii rośnie w Niemczech wolniej niż w otaczających je państwach, ale i tak rośnie: i to w sposób niepowstrzymany. Obywatele coraz bardziej omijają tradycyjne niemieckie konsensualne media, wypowiadając swoje emocje na tak zwanych portalach społecznościowych. Wobec ogólnego poczucia ambiwalencji i chaosu ośrodki i ugrupowania partyjne wyłapują te emocje czy niepewność i kanalizują je w hasłach wymierzonych przeciwko mainstreamowi.
Nic dziwnego, że bolesne ciosy niemieckiej debacie publicznej zadają ostatnio wszystkie po kolei kryzysy społeczne. Wpierw pandemia z zaostrzonymi rygorami higienicznymi i szczepionkowymi wywołała sprzeciw grup uważających, że jest to ograniczenie ich wolności. W ten sposób kapitał polityczny gromadziła część ugrupowań skrajnych. Następnie wojna w Ukrainie sprawiła, że silnie oddzieliła się grupa pragnących pomagać Kijowowi od tej, która wolałaby zachowania status quo w relacjach z Moskwą (czytaj: świętego spokoju. Tak rosły kolejne grupy elektoratu dla skrajnej prawicy). Wreszcie kolejną polaryzującą linię zarysował temat migracji. Początek tego tematu w Niemczech można datować na 2015 rok, gdy AfD zbierała kapitał polityczny na decyzji Angeli Merkel, aby z dnia na dzień wpuścić milion syryjskich uchodźców. W ostatnich dwóch latach obecność haseł antymigracyjnych znacznie się powiększyła, w następstwie dalszej migracji, kłopotów z integracją przybyszów, a także ataków terrorystycznych, które co i raz powtarzają się w niemieckich miastach.
Powyżej zarysowane linie podziału nie zawsze były ze sobą zbieżne. Jednak z czasem wyżłobiły coraz głębszą granicę między starą, demokratyczną Republiką Federalną i zwolennikami jej nowej odsłony – odrzucającymi pierwotny software tego kraju i naśladującymi populistów z innych krajów.
Czy winne są temu tylko media społecznościowe? Na pewno nie. Niemieckie elity, które przez lata budowały liberalną demokrację nad Szprewą, zupełnie jak te w Wielkiej Brytanii, Polsce czy Stanach Zjednoczonych, długo ignorowały konsekwencje rewolucji technologicznej. Zbyt długo wątpliwości w kluczowych sprawach były uciszane, spychane na margines, a artykułujący je ludzie publicznie zawstydzani. Teraz margines urósł i, zupełnie jak w przypadku części prawicowych środowisk w Polsce, nie pragnie wcale pluralizmu, tylko zepchnięcia przeciwników ideologicznych ze sceny. Ale też nie jest to niczym innym niż wydarzenia w reszcie krajów demokratycznych.
3. Niemcy to kraj krytycznie patrzący na własną historię / Niemcy to kraj kontynuujący własną historię
Niemcy są krajem odpowiedzialnym za zniszczenie większości Europy i wymordowanie większości europejskich Żydów, a także za masowe morderstwa ludności cywilnej w Europie Środkowo-Wschodniej, niebędącej pochodzenia żydowskiego. Tak przynajmniej przez lata – zasadniczo od 1970 roku, czyli od uklęknięcia Willy’ego Brandta w Warszawie – brzmiał autostereotyp niemieckiej polityki.
Wynikały z tego dwa wzajemnie wykluczające się poglądy. Pierwszy: Niemcy dogłębnie zrozumiały, na czym polegał ich kulturowy i polityczny upadek w latach 1933–1945 i wyciągnęły z tego daleko idące wnioski. Ponieważ tak się stało, Niemcy są autorytetem, gdy chodzi o rozliczenie własnej przeszłości oraz wzorcem rozliczenia, do którego należy równać. Drugi: Niemcy skutecznie stworzyły zręby kultury pamięci, ale tylko po to, żeby ponownie poczuć się lepiej od wszystkich innych. Pokazać, jak znakomicie poradziły sobie z własną niechlubną przeszłością. Na swoim wizerunku „idealnego penitenta” zbudowały bogactwo i ukrytą niemiecką agendę, prowadzącą do ekonomicznego przejęcia Unii Europejskiej.
Ani jeden, ani drugi wizerunek Niemiec nie jest i nigdy nie był prawdziwy. Rozliczenie przeszłości, którego Niemcy dokonały – jego rozmach, konsekwencja, długotrwałość – jest istotnie godne podziwu. Ma ono wady, co oczywiste, biorąc pod uwagę, że edukację historyczną budowano dla blisko stu milionów ludzi. Efekt końcowy tej budowy był wypadkową najlepszych intencji niemieckich autorytetów moralnych oraz niewiedzy, zwykłych interesów politycznych, słowem – wad natury ludzkiej. Polaków w tym rozliczeniu frustruje – i nie bez powodu – to, że choć wyobrażenie o odpowiedzialności Niemców za przeszłość jest szerokie, to jednak grupy ofiar poddawane są tam szczególnej hierarchizacji. Stąd, choć elita niemieckich historyków jest w temacie zbrodni narodowego socjalizmu wszechstronnie wykształcona, przeciętni Niemcy mają ze szkoły wiedzę głównie o Zagładzie Żydów, ale już nie o zbrodniach wobec ludności cywilnej w Polsce.
Największy kłopot polega jednak na tym, że rozliczenie przeszłości, którym Niemcy dysponują, głęboko się zrytualizowało. Sprawia to, że nie daje się ono zastosować w sposób efektywny do aktualnych wydarzeń. Nie jest źródłem myślenia krytycznego, lecz niestety – myślenia rytualnego. Skutkiem tego, w dobie mediów społecznościowych, jest postępująca anomia debaty na temat przeszłości.
Widać to wyraźnie w obecnej dyskusji na temat konfliktu na Bliskim Wschodzie. Nadmiernie używane oskarżenia o antysemityzm paraliżuje debatę publiczną, nie pozwalając na budowanie zniuansowanych i racjonalnych ocen polityki Izraela. W społecznym przekonaniu jednej części społeczeństwa utarło się głębokie przeświadczenie, że Izrael jest krajem wyjątkowym, podobnie jak relacja Niemiec z tym państwem. Wyklucza to krytykę zarówno polityki Izraela wobec Palestyny, jak i izraelskich przywódców politycznych.
Skutkuje to paradoksami, które dla Polaków są trudne do pojęcia. Na przykład to, że Benjamin Netanjahu jest traktowany w Niemczech jako zwykły przywódca demokratyczny, choć inny populista, Jarosław Kaczyński, był traktowany niemal jak polityczny potwór, nie prowadząc przecież żadnej wojny. Tak samo trudno zrozumieć z polskiej perspektywy, że Międzynarodowy Trybunał Karny bywa oskarżany o antysemityzm z powodu wypuszczenia listu gończego za Netanjahu podejrzewanego o zbrodnie wojenne.
W przekonaniu drugiej części niemieckiego społeczeństwa krytyka wobec przeszłości musi nieść ze sobą bezwzględne potępienie Izraela za dziesiątki tysięcy palestyńskich ofiar cywilnych. To spojrzenie również niesie ze sobą różne paradoksy, jak na przykład niebranie pod uwagę terrorystycznego charakteru Hamasu.
Obie strony wzajemnie się nie widzą i oskarżają o niszczenie Republiki Federalnej. Wzajemnie też wyciszają swoje argumenty, aby nie doprowadzić do otwartej dyskusji. Obie też są ślepe na słabości swojej własnej argumentacji. W ten sposób powstaje polaryzacja polityczna, oparta na głębokiej frustracji i braku prób zrozumienia, co przyczynia się do rosnącej anomii.
4. Niemcy to kraj nowoczesny / Niemcy to kraj przestarzały
Bodaj najdziwniejszym stereotypem na temat Niemiec żywionym w Polsce jest ten dotyczący ich nowoczesności. W społecznym postrzeganiu Polaków Niemcy są krajem jednolitym, bogatym, z pięknymi dworcami, białymi nowoczesnymi pociągami i pozamiatanymi ulicami. Prawda na temat Niemiec głęboko odbiega od tych klisz.
Niemcy są krajem federalnym – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Istnieją miejsca nowoczesne, jak Bawaria. Istnieją też takie, gdzie, jak w Berlinie, we wszelkich miejscach widać, jak bardzo źle działają tamtejsze instytucje przygniecione papierową biurokracją.
Wiele niemieckich instytucji publicznych znajduje się w kryzysie. Przybysz z dziś bardzo nowoczesnej Europy Wschodniej zderza się nieprzyjemnie z dwoma elementami. Z koniecznością przygotowania wszelkiej korespondencji oficjalnej na papierze i wysyłania rzeczy pocztą tradycyjną, również pogrążoną w głębokim kryzysie. Po drugie: z niemożnością normalnego poruszania się po kraju, sparaliżowanym przez niepunktualnie przyjeżdżające pociągi dalekobieżne (niemal 40 procent wszystkich pociągów typu dalekobieżnego w 2024 roku było opóźnionych) oraz wiekuiście strajkujące instytucje miejskiego transportu publicznego.
Frustracja, związana z nieelastycznością i niewydolnością systemów państwowych, w Niemczech tylko rośnie. To również przyczynia się do wzrostu poparcia dla ugrupowań populistycznych, gdy tylko obiecają one magiczną formułę deregulacji, zgodnie z retoryką Donalda Trumpa i Elona Muska. Deregulacja deregulacji nierówna – są dobre deregulacje i deregulacje szkodliwe. Mało jednak na ten temat odbywa się pogłębionej rozmowy, zresztą tak jak w Polsce.
5. Niemcy to kraj, który przeprowadził zjednoczenie z dawnym NRD / Niemcy to kraj, który wchłonął i skolonizował dawne NRD
I tutaj uwaga: istnieje w Niemczech miejsce, które odbiega od innych pod względem wyremontowania, wysprzątania i nowoczesności – inne niż Bawaria. Gdy porównuje się stan naszej i niemieckiej infrastruktury oraz budynków, to podobne do Polski są tylko landy wschodnie. Wycieczki do Lipska, Drezna, Erfurtu pozostawiają w pamięci przepięknie odnowione, funkcjonalne miasta, zupełnie jak Warszawa, Bratysława czy Wilno. To efekt zachodnioniemieckich pieniędzy, zainwestowanych w zjednoczenie Niemiec. Ale naiwny byłby ten, kto uważałby, że nowoczesność wschodnich landów przekłada się na ich jednoznacznie udaną integrację.
W istocie zjednoczenie Niemiec nigdy nie nastąpiło w pełni. Jest ono raczej trwającym od 35 lat procesem, przeprowadzanym metodą prób i błędów. Z jednej strony, Niemcy istotnie zostały zjednoczone, a landy wschodnie wyglądają dziś pięknie, jak nigdy przedtem. Różnice widać nawet we wschodnim i zachodnim Berlinie, choć teoretycznie jest to jedno miasto. Z drugiej strony, zjednoczenie było obciążone szeregiem błędów, jak przejęcie wysokich stanowisk na wschodzie przez zachodnich Niemców. Różnice w płacach utrzymują się do dziś, a wyludnienie Niemiec wschodnich jest faktem. Nie udało się również stworzyć jednej niemieckiej świadomości zbiorowej.
Nie jest to bynajmniej obraz klęski. Po prostu przed Niemcami jeszcze wiele pracy, gdy chodzi o zjednoczenie. Przy obecnym przyspieszeniu wypadków, z interwencją Muska i rozwojem skrajnej prawicy, będzie to szalenie trudne.
W Niemczech trwa pełzająca rewolucja. Co to oznacza dla Polski?
W ostatnich tygodniach moi rozmówcy coraz częściej podkreślali, że prawdziwy kryzys zacznie się „po Merzu”, czyli wtedy, gdy CDU wygra nadchodzące wybory i stworzy rząd. Po tym rządzie – za jakieś cztery, może sześć lat, w przypadku reelekcji – wygrają w Niemczech populiści i doprowadzą do załamania obecnego kursu Republiki Federalnej na rzecz kursu zgodnego z programem AfD.
Istnieje jednak także inna interpretacja. Według ostatnich sondaży opinii publicznej, AfD ma obecnie w skali kraju nawet ponad 20 procent poparcia. To tylko około 10 punktów procentowych mniej niż CDU. AfD jest prawdopodobnie niedoszacowana, trzeba także brać pod uwagę istotny wpływ Rosjan i Elona Muska. Można zakładać, że ugrupowanie to osiągnie w niedzielnych wyborach co najmniej drugie, jeśli nie pierwsze miejsce.
Nawet wtedy trudno oczywiście wyobrazić sobie rząd, którego częścią byłaby ta partia. Raczej nie dojdzie do sytuacji, w której jakiekolwiek ugrupowanie z głównego nurtu wejdzie z Alice Weidel w koalicję. Jednak szok spowodowany takim wynikiem będzie kształtował atmosferę polityczną w Niemczech w kolejnych latach.
W XIX wieku Alexis de Tocqueville ukuł pojęcie rewolucji pełzającej. Chodziło o to, że wbrew temu, co nam się wydaje, wielkie przemiany społeczne nie następują nagle. W ukryciu „pełzają” najpierw przez lata, aby na końcu przybrać kształt radykalnej politycznej zmiany (jak rewolucja francuska). W tym ujęciu kryzys w Niemczech nie nadejdzie po 23 lutego. On rozwija się od lat w najlepsze, co pokażą wyniki tych wyborów.
Wbrew typowemu dla niektórych osób w Polsce Schadenfreude (nomen omen – niemieckie pojęcie) to oznacza dla nas złe wiadomości. Nie powinni się z tego cieszyć ani ludzie, dla których liberalna demokracja jest przedmiotem troski, ani ci, którzy są jej niechętni. Destabilizacja największej europejskiej demokracji, głęboka polaryzacja najważniejszego partnera gospodarczego, podsycana nienawiść do migrantów w kraju, w którym mieszkają i pracują setki tysięcy Polaków – to wszystko nie jest powodem do radości. Warto przyglądać się rozwojowi wypadków w Niemczech z uwagą i nie poprzestawać na przyjemnym smaku kwaśnych winogron.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.