„Obserwacja życia politycznego nauczyła mnie, i to dość wcześnie, że nasz system polityczny można od lat nazywać partiokracją. Kluczową rolę w rządzeniu odgrywają partyjne oligarchie najczęściej tożsame z władztwem nad instytucjami administracji publicznej oraz samorządowej, a także spółkami Skarbu Państwa (dwie są ulubione przez wszystkie rządy: KGHM i Orlen). Partie starają się swoimi ludźmi obsadzić wszystkie ważne stanowiska państwowe oraz kapitałowe, a podległe państwu, rodzi się warstwa nowych właścicieli państwa zależna od liderów partii, następuje wtórna prywatyzacja instytucji i marnotrawione są miliardy złotych”. Tak pisał Paweł Śpiewak w opublikowanym na łamach „Polityki” 28 marca 2023 roku tekście „Partie mało warte”. Jak miało się okazać – ostatnim, jaki napisał przed śmiercią. 

Kiedy czytałem ten artykuł po raz pierwszy, uderzył mnie jego gorzki ton. Dziś, kiedy na naszych oczach dokonuje się zmiana podstawowego paradygmatu całej zachodniej polityki, identyfikuję się z jego tezami jeszcze bardziej niż wtedy.

Po ponownym wyborze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych nie można już utrzymywać, że populizm to tylko czkawka, której liberalna demokracja owszem, dostała, ale która – jak to czkawka – po chwili przejdzie.

Po wprowadzonych przez nowy, demokratyczny polski rząd ustawach pozbawiających imigrantów na wschodniej granicy naszego kraju elementarnych praw, trudno nie zauważyć, że rządzić można dziś, jedynie działając – w mniejszym lub większym stopniu – zgodnie z logiką populizmu. Tak samo jak w Europie Zachodniej po drugiej wojnie światowej, a u nas po 1989 roku, jeszcze do niedawna nie można było rządzić inaczej, jak działając zgodnie z logiką szeroko pojętego liberalizmu.

Wniosek wydaje się więc prosty. Liberalizm nie jest już w mainstreamie, został wypchnięty na obrzeża polityki. To populizm stanowi centrum. To on stał się osią, wokół której wszyscy krążą; punktem, względem którego wszyscy aktorzy życia politycznego muszą określić własną tożsamość. Na tym polega wielki zwrot, z jakim mamy do czynienia i który – jak sądzę – nie zapowiada niczego dobrego.

Obywatel kontra jednostka

Skąd wziął się ten zwrot? Jakie mogą być jego skutki? Aby znaleźć odpowiedź na te pytania, trzeba przemyśleć doświadczenie liberalnej demokracji. Krytycznie i bezwzględnie – w duchu Pawła Śpiewaka oraz jego (i nie ukrywam – również moich) intelektualnych mistrzów: Alexisa de Tocqueville’a oraz Hannah Arendt.

Zdaniem Tocqueville’a nowoczesne społeczeństwo demokratyczne stanowi obszar walki między jednostką a obywatelem – dwiema zasadniczo różnymi od siebie figurami. 

Obywatel to osoba aktywnie uczestnicząca w sprawach swojej wspólnoty politycznej, biorąca udział we władzy choćby na jej najniższym, lokalnym szczeblu. Jednostka natomiast ucieka od polityki i chroni się przed nią w sferze prywatnej. Tam – i tylko tam – spodziewa się odnaleźć szczęście. Od państwa wymaga, by umożliwiało jej pogoń za pomyślnym życiem, a nawet ułatwiało jego osiągnięcie oraz zabezpieczało jego trwanie. 

Obywatela interesują więc sprawy światowe, sprawiedliwość, zagadnienia dotyczące ustroju państwa, dobro wspólne. Jednostka szuka natomiast spełnienia w bogactwie, rozrywce oraz pragnie zrealizować swoje indywidualne ambicje. 

Tocqueville był zdania, że obywatel faktycznie kocha wolność dla niej samej, gdyż odnajduje ją właśnie w politycznym działaniu, w przestrzeni publicznej, wewnątrz której może naprawdę wziąć odpowiedzialność za los własny i innych. Jednostka jest natomiast jego zdaniem rozmiłowana w równości oraz niezmiennie skłonna zaakceptować każdą władzę, która ową równość byłaby jej w stanie zagwarantować. Dlatego właśnie w końcowych partiach „O demokracji w Ameryce” francuski filozof kreślił wizję dobrotliwej tyranii, jaką wszechpotężna władza rozpościera nad tłumem odizolowanych od siebie, niezdolnych do wspólnego działania i zadowalających się przyznanymi im wszystkim jednakowymi uprawnieniami jednostek.

Hannah Arendt, „bogatsza” od Tocqueville’a o doświadczenie dwudziestowiecznych totalitaryzmów, z nie mniejszym niepokojem pisała o „władzy nikogo”, centralizmie administracyjnym i zanikaniu świata jako międzyludzkiej, a więc publicznej przestrzeni.

W swoim poświęconym Arendt szkicu, zamieszczonym w zbiorze „W stronę wspólnego dobra” (moim zdaniem najlepsza rzecz, jaką o żydowskiej filozofce napisano po polsku), Paweł Śpiewak dokonywał podobnego do swoich mistrzów rozgraniczenia, przeciwstawiając politykę partyjną (oligarchiczną) polityce uczestnictwa. 

W pierwszej to aparaty partyjne przejmują na siebie cały właściwie ciężar politycznego działania (wyjąwszy odbywające się raz na lat kilka „święto demokracji”). Prowadzi to do tego, że „obywatele de facto wyrzekają się swej wolności, uczestnictwa w życiu wspólnym na rzecz elit partyjnych czy finansowych. Tracą w ten sposób nie tylko możliwość publicznego istnienia, ale również zdolność myślenia i oceny polityki”. Społeczeństwo zamienia się w lud, żądny przede wszystkim chleba i igrzysk, formułujący względem polityki nierealistyczne oczekiwania. W skrajnych przypadkach dzieje się jeszcze gorzej i lud przeistacza się w masę, czyli „niezorganizowany tłum rządzący się prawami psychologii zbiorowej”. 

Polityka partycypacji natomiast, oparta na aktywnym uczestnictwie w sprawach wspólnych, „pozwala jednostce nie tylko zachować własny osąd (a tym samym jej indywidualność), ale również daje możliwość sprawdzenia go przez opinie innych ludzi. Dzięki temu wybory dokonywane są w oparciu o zmysł rzeczywistości. Są bardziej realistyczne, bo mają mocniejsze podstawy”. 

Te dwa modele liberalnej demokracji w ocenie Śpiewaka dzieliła przepaść. Oligarchiczny, partyjny „model demokracji jest gotowym przepisem na wyobcowanie obywateli oraz irracjonalizację sceny politycznej”.

Punkt zwrotny

Jaka wersja liberalnej demokracji zrodziła się z dwudziestowiecznej „wojny trzydziestoletniej” (1914–1945)? Czy dominował w niej obywatel, czy też silniejsza okazywała się jednostka?

Wydaje się, że od samego początku w europejskich demokracjach liberalnych osoba prywatna przeważała wyraźnie nad osobą publiczną. Przez długi czas obywatel pozostawał jednak dość silny – być może pod wpływem świeżej pamięci dwudziestowiecznej katastrofy, być może za sprawą obecności egzystencjalnego zagrożenia w postaci Związku Radzieckiego – by zwycięstwo jednostki nie pociągnęło za sobą następstw podważających podstawy samego ustroju oraz uwidaczniających jego najgłębsze wady.

W którym momencie ów stan niepełnej równowagi uległ rozchwianiu? Czy stało się to – paradoksalnie! – w chwili największego triumfu liberalizmu, tj. w roku 1989, kiedy to uznano, że historia uległa wyczerpaniu, bo żadnego „nowego wspaniałego świata” poza tym, jaki zrealizowano na Zachodzie, nie da się już zbudować? A może przełomowy był rok 2008 i kryzys ekonomiczny – ta bomba z opóźnionym zapłonem, której wybuch uświadomił wszystkim, że obietnica nieograniczonego postępu ekonomicznego jest pusta, a elity broniące stojącej za nią neoliberalnej ideologii działają na oślep, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji tego, co czynią?

Czy też – szukajmy dalej – przyczyną zwrotu było może wejście globalizacji w fazę, w której to już nie państwa zachodnie, ale kraje z Dalekiego Wschodu stały się jej głównymi beneficjentami, czego skutków doświadczyły przede wszystkim mniej zamożne warstwy społeczeństw Europy i Stanów Zjednoczonych? 

Wreszcie, czy za sprawą wszystkich tych czynników nowoczesne społeczeństwa – oparte na akumulacji wiedzy, rozwoju technologii, samonapędzającej się zmianie – nie znalazły się w paradoksalnej sytuacji, w której z jednej strony pchane swą nieposkromioną naturą muszą nadal modernizować wszystko wokoło, z drugiej zaś coraz wyraźniej zdają sobie sprawę, że „lepiej już było”?

Paweł Śpiewak do tej litanii przypuszczeń dodałby zapewne jeszcze jedno: zjawisko sprofesjonalizowanej, zagarniętej przez speców od marketingu politycznego, partiokracji. Na przestrzeni lat partie przekształciły się w coś w rodzaju nowoczesnych korporacji, z tą różnicą, że działają w specyficznej, bo publicznej sferze. Stopniowo stojący za tym procesem „doktorzy tautologii” wypłukali przestrzeń debaty z autentycznego języka, zastępując go mową-trawą, a samą nowoczesną agorę zoligarchizowali. Elity, uwiedzione krótkoterminową skutecznością tego nowego konstruktu, stały się krótkowzroczne, powszechnie rządziło dojutrkiewiczowstwo. 

Krok po kroku zwykli ludzie stopniowo odklejali się od systemu, czuli się coraz mocniej wyobcowani z polityki (co potwierdzały badania socjologiczne w wielu krajach). Partie świadomie tworzyły lud, bo było to z ich perspektywy politycznie skuteczne; jednocześnie osłabiały skłonności obywatelskie, gdyż z definicji nie da się nimi łatwo sterować. Z premedytacją, w imię wyborczej skuteczności niszczyły więc złożone z obywateli społeczeństwo, aby zastąpić je ludem złożonym z jednostek.

Oligarchizacji sfery politycznej dopełniła oligarchizacja przestrzeni medialnej, to znaczy całej przestrzeni debaty. Stało się to za sprawą mediów społecznościowych, które pozornie przyniosły ogromną demokratyzację dyskursu. Oto przecież każdy dostał do ręki wirtualny „mikrofon”, przy pomocy którego mógł z całą swobodą wygłaszać swoje poglądy. Ale sama konstrukcja owej nowej przestrzeni pozostała głęboko oligarchiczna. O tym, co działo i co dzieje się na Facebooku czy platformie X, decydują przecież ich właściciele. I tak oto, nieoczekiwanie, obudziliśmy się w oligarchii algorytmów. 

W nowoczesnym społeczeństwie władza nie polega bowiem w pierwszym rzędzie na zdolności tworzenia prawa ani zawieszania go tam, gdzie to rządzącym odpowiada. Opiera się na zdolności czynienia rzeczy widocznymi lub niewidocznymi dla opinii publicznej – ustawiania ich w samym centrum zbiorowych zainteresowań albo przeciwnie, usuwania poza ich margines.

Powrót ludu czy powrót obywateli?

Demokracja liberalna – najlepszy ustrój, jaki udało się realnie stworzyć w warunkach nowoczesnych społeczeństw – zawiodła, bo nie potrafiła się przed wspomnianymi zagrożeniami ochronić. Więcej: populizm okazał się produktem korupcji liberalnej demokracji. Oznacza powrót ludu na główną scenę polityki – powrót umożliwiony przez to, że obywatel przegrał z jednostką. Sojusz Trumpa i Muska stanowi dobrze przemyślaną próbę zbudowania nowego ładu poprzez schwycenie dwóch krańców układu społecznego, jaki się w skutek opisanych wyżej procesów wykrystalizował – nowej oligarchii big tech z powracającym na proscenium ludem. Symbioza obydwu elementów wydaje się naturalna i może stać się stabilnym zwornikiem nowego porządku, ponad wszelką wątpliwość nie-liberalnego, a demokratycznego jedynie w wątpliwym, bo zakładającym brak rzeczywistej samorządności sensie słowa. 

Żeby jakoś się tej zmianie przeciwstawić, należy powrócić do fundamentalnego pytania o to, czym właściwie jest polityka. Cała nieomal tradycja zachodniej myśli politycznej trzyma się zgodnie poglądu, że polityka służy jakiemuś pozapolitycznemu celowi. Zdaniem Platona chodzi w niej o stworzenie warunków moralnej doskonałości człowieka (względnie: zabezpieczenie egzystencji filozofa w mieście). Według Hobbesa – o zapewnienie jednostkom elementarnego bezpieczeństwa, w ocenie zwolenników doktryny liberalnej, o umożliwienie każdemu poszukiwania prywatnego szczęścia.

Każda z tych odpowiedzi, w tym ta ostatnia, ma swoje dalekosiężne konsekwencje. Słabością liberalizmu wydaje się przede wszystkim odrzucenie szczęścia publicznego jako istotnej kategorii myślenia i kształtowania polityczno-prawnego porządku. Tymczasem może być tak, że polityka nie stanowi instrumentu realizacji żadnego pozapolitycznego celu. Być może jest celem samym w sobie i odpowiada na zupełnie autonomiczną, tj. niedającą się sprowadzić do żadnej innej stronę ludzkiej natury. Czy to nie polityka konstytuuje pomiędzy ludźmi przestrzeń wolności, w której mogą oni zabierać głos, działać i w ten sposób ujawniać to, kim są? 

W tym właśnie duchu – „republikańskim”, w paradygmacie „polityki uczestnictwa” – odczytywał Paweł Śpiewak doświadczenie polskiej „Solidarności”, usiłując dostrzec w nim zarys pewnej filozofii politycznej. W jego ocenie „Solidarność” nie była tylko ruchem zmierzającym do zreformowania chwiejącego się w posadach realnego socjalizmu. „Stawała się siłą upolityczniającą społeczeństwo i zarazem budującą przestrzeń politycznej debaty. Każde większe gremium związkowe było forum wymiany opinii na wszystkie tematy, trzeba było przemyśleć uwikłanie spraw nawet pozornie drobnych w przestrzeni ogólnospołecznej. Był więc to ruch czy asocjacja uruchamiająca przede wszystkim zbiorową komunikację, po to, by dane wszystkim ludziom prawo, by zostali wysłuchani, prawo do tego, by nie zostali wykluczeni z ogólnej debaty i dyskusji z racji przekonań czy opinii, zostało zagwarantowane i uznane za warunek powołania dobrze funkcjonującego społeczeństwa” – czytamy w zbiorze „Ideologie i obywatele”.

Czy potrafimy dziś wyobrazić sobie tego rodzaju społeczeństwo, w którym samą podstawą ustroju byłyby lokalne, oddolne stowarzyszenia decydujących o wspólnych im sprawach obywateli? Czy umiemy naszkicować w wyobraźni kształt instytucji, które wspomagałyby tego rodzaju oddolne działania oraz łączyły je harmonijnie z władzą obejmującą całe państwo? Czy jesteśmy zdolni wyjść poza tradycyjny język liberalizmu, z jego naciskiem na indywidualne uprawnienia i poszukiwanie prywatnego szczęścia, skoro okazuje się on bezradny wobec wyzwań społeczeństwa jednostek oraz kryzysu przestrzeni publicznej? Krótko: czy uda nam się wymyślić inną, lepszą liberalną demokrację; taką, w której polityka nie byłaby instrumentem służącym do osiągnięcia nie-politycznego celu, ale celem samym w sobie – wspólnym dążeniem do szczęścia publicznego?

Nie znam odpowiedzi na te pytania. Ale jestem przekonany, że spreparowany przez nową oligarchię lud nie powracałby z takim impetem na historyczne proscenium, gdyby wcześniej w liberalnej demokracji obywatel nie przegrał z jednostką. Jakakolwiek próba reformy tego ustroju za punkt wyjścia musi traktować uznanie oraz gruntowne przemyślenie owej porażki. Nie wydaje mi się, aby obecne elity – polityczne i intelektualne – były do tego rodzaju wysiłku zdolne. Dlatego dziś bardziej jeszcze niż przed dwoma laty rozumiem ponury ton ostatniego tekstu Pawła Śpiewaka. I jednocześnie mam nadzieję, że w swoich przeczuciach się mylę.

Źródła cytatów:

Paweł Śpiewak, „Partie mało warte”, Tygodnik „Polityka”, nr 14/2023 (28 marca 2023).

Paweł Śpiewak, „Dobro wspólne w myśli politycznej Hannah Arendt” [w:] tegoż, „W stronę wspólnego dobra”, Warszawa 1998.

Paweł Śpiewak, „Alexis de Tocqueville i Hannah Arendt o «Solidarności»” [w:] tegoż, „Ideologie i obywatele”, Warszawa 1991.