„Musisz być wdzięczny. Bez nas, nie masz żadnych dobrych kart” – powiedział Donald Trump do Wołodymyra Zełenskiego na oczach milionów widzów. 28 lutego, oglądając to niesławne spotkanie w Białym Domu, trudno było się oprzeć wrażeniu, że obserwujemy koniec pewnej epoki.

Oczywiście, nie ma nic nowego w tym, że Stany Zjednoczone, najpotężniejsze państwo świata, nie traktują mniejszych krajów jak partnerów. Podobnie jak w tym, że Amerykanie nie chcą dłużej utrzymywać nad Europą parasola bezpieczeństwa, który pomógł jej wypracować bezprecedensowy dobrobyt. To, co mówią Trump i jego otoczenie, w innej formie, zgodnej z decorum międzynarodowej dyplomacji, sygnalizował Barack Obama już w 2011 roku, ogłaszając „zwrot ku Azji”.

Niespełna piętnaście lat później owo decorum jest już zbędne. Sukces Trumpa, prawomocnie skazanego przestępcy i nagminnego kłamcy, polega właśnie na „mówieniu jak jest”. Bez owijania w bawełnę, bez politycznej poprawności, oglądania się na to, kto i dlaczego może poczuć się urażony. Oto „najpotężniejszy człowiek na świecie” mówi właśnie to, o czym rozmawiają w domach miliony Amerykanów. I często robi to w sposób jeszcze bardziej dosadny niż jego współobywatele. W końcu liczy się tylko siła.

„Po drugiej wojnie światowej umówiliśmy się na zasadę nienaruszalności granic. Za sprawą najpotężniejszego państwa stanowiącego powojenny ład właśnie skończyła się jego era […] Rezygnując z zasady nienaruszalności, Trump niemal na pewno zapalił zielone światło dla ogólnoświatowego wyścigu zbrojeń atomowych”, pisał w swoim ostatnim felietonie Konstanty Gebert.

Trump stał się więc katalizatorem społecznych lęków i frustracji – w kraju i za granicą. Zarówno podczas swojej pierwszej kadencji, jak i teraz doskonale wykorzystuje do tego media społecznościowe. Tyle że teraz zgromadził wokół siebie nie tylko sporą część ich użytkowników, lecz także właścicieli najważniejszych firm technologicznych.

„Otaczający Trumpa zakon technooligarchów umiejętnie wykorzystuje panujące w społeczeństwie lęki. Mówią: «Teraz to wy jesteście mediami!», dając użytkownikom ich portali do zrozumienia, że stare instytucje i reguły muszą runąć”, pisaliśmy w „Kulturze Liberalnej” w dzień inauguracji Donalda Trumpa.

Wspomniane instytucje i reguły to w dużej części fundamenty liberalnej demokracji. Ustroju, który miał służyć interesom klasy średniej, a w wielu przypadkach doprowadził do jej pauperyzacji i buntu. System psuł się stopniowo, przez dekady. Z tego powodu wiele osób uważa, że zbyt późno jest już na korekty czy stopniowe reformy.

Elity, które w szczytnym celu opowiadają się za obroną demokracji, praworządności, wzajemnego równoważenia się władz, często postrzegane są jako obrończynie skorumpowanego systemu. Pokazała to prezydentura Joe Bidena, który pomimo rewolucyjnych programów gospodarczych dla klasy średniej nie zdołał odwrócić niekorzystnych dla liberalnych demokratów trendów. Powrót Trumpa do władzy dla wielu był sygnałem, że to nie jego pierwsza kadencja, a właśnie prezydentura Bidena była anomalią. 

O tym wielkim zwrocie w nowym numerze „Kultury Liberalnej” pisze Jan Tokarski:

„Po ponownym wyborze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych nie można już utrzymywać, że populizm to tylko czkawka, która przejdzie. Na Zachodzie liberalizm został wypchnięty na obrzeża polityki. To populizm stanowi centrum. Na tym polega wielki zwrot, z jakim mamy do czynienia i który nie zapowiada niczego dobrego”.

Diagnozując ten stan rzeczy, Tokarski nawiązuje do prac Alexisa de Tocqueville’a, Hanny Arendt i Pawła Śpiewaka. Według autora, negatywne skutki globalizacji, kryzysów gospodarczych, braku zaufaniu do instytucji, rozpadu więzi wspólnotowych czy nadmiernej profesjonalizacji polityki doprowadziły nas do obecnego momentu w historii.

„Krok po kroku zwykli ludzie stopniowo odklejali się od systemu, czuli się coraz bardziej wyobcowani z polityki. Partie świadomie tworzyły lud, bo było to z ich perspektywy politycznie skuteczne; jednocześnie osłabiały skłonności obywatelskie, gdyż z definicji nie da się nimi [obywatelami] łatwo sterować. Z premedytacją, w imię wyborczej skuteczności niszczyły więc złożone z obywateli społeczeństwo, aby zastąpić je ludem złożonym z jednostek. Oligarchizacji sfery politycznej dopełniła oligarchizacja przestrzeni medialnej, tzn. całej przestrzeni debaty. Stało się to za sprawą mediów społecznościowych, które pozornie przyniosły ogromną demokratyzację dyskursu”.

Na tej fali wypłynął Trump, wspólnie z Alternatywą dla Niemiec, Partią Reform w Wielkiej Brytanii czy wreszcie z Konfederacją, która świętuje najwyższe sondażowe poparcie w swojej historii. Trudno łudzić się, że hasło „Make Europe Great Again”, propagowane przez Elona Muska na X, nie wiąże się z pompowaniem tego typu treści przez algorytmy mediów społecznościowych.

Co w takim razie powinni zrobić liberalni demokraci, żeby przetrwać erę Trumpa i jemu podobnych? W najnowszym temacie nie udzielamy prostych odpowiedzi, stawiamy jednak fundamentalne pytania.

„Czy potrafimy dziś wyobrazić sobie tego rodzaju społeczeństwo, w którym samą podstawą ustroju byłyby lokalne, oddolne stowarzyszenia decydujących o wspólnych dla nich sprawach obywateli? Czy umiemy naszkicować w wyobraźni kształt instytucji, które wspomagałaby tego rodzaju oddolne działania oraz łączyły je harmonijnie z władzą obejmującą całe państwo? Czy jesteśmy zdolni wyjść poza tradycyjny język liberalizmu, z jego naciskiem na indywidualne uprawnienia i poszukiwanie prywatnego szczęścia, skoro okazuje się on bezradny wobec wyzwań społeczeństwa jednostek oraz kryzysu przestrzeni publicznej? Krótko: czy uda nam się wymyślić inną, lepszą liberalną demokrację; taką, w której polityka nie byłaby instrumentem służącym do osiągnięcia nie politycznego celu, ale celem samym w sobie – wspólnym dążeniem do szczęścia publicznego?”, pisze Tokarski.

Kryzys liberalnej demokracji, który szczególnie wyraźnie widać w USA, będzie mieć bardzo poważne konsekwencje również dla Polski. Dalsze rozedrganie Ameryki będzie obniżać wiarygodność udzielanych przez nią gwarancji bezpieczeństwa, co może doprowadzić do dalszych podziałów we wspólnocie Zachodu. Dobitnie pokazało to ostatnie spotkanie Trumpa i Zełenskiego. W historii podobne sytuacje kończyły się dla nas katastrofalnie. Nie wiadomo przecież, czy w partyturze nowego koncertu populistycznych mocarstw jest miejsce dla suwerennej Ukrainy, a może nawet dla Polski. 

Dlatego w „Kulturze Liberalnej” wspólnie z Państwem stale szukamy odpowiedzi na powyższe, zasadnicze pytania. Alternatywą wobec tej pracy intelektualnej jest „imperialny chłopski rozum”, występujący również pod postacią „zdrowego rozsądku”. Nie należy się jednak poddawać, inaczej będziemy skazani na świat urządzony przez nieskrycie wrogie nam imperia – Chiny i Rosję – przy niepewnej pozycji Amerykanów.

Serdecznie zapraszam Państwa do lektury i dyskusji,

Jakub Bodziony, zastępca redaktora naczelnego „Kultury Liberalnej”