Duterte często jest określany jako „azjatycki Trump” – ale to porównanie dla amerykańskiego prezydenta krzywdzące. Przy Filipińczyku Trump to prawdziwy arbiter elegancji, osoba kulturalna, subtelna i wyważona w sądach.
Schamiała wersja Trumpa
Filipiński przywódca zasłynął częstymi żartami z gwałtów (w tym żalem, że nie wziął udziału w gwałcie zbiorowym) i wyzwiskami. Epitetem putang ina (czyli „skurwysyn”), traktowanym przezeń jak przecinek, obdarzył między innymi Baracka Obamę, papieża Franciszka, a nawet samego Pana Boga, co w katolickim kraju bynajmniej mu nie zaszkodziło, ba, może wręcz pomogło. Podobnie jak emploi powiatowego Casanovy i image filipińskiej wersji Stevena Seagala, lokalnej odmiany bohatera mordobić klasy B. Duterte kreował się na współczesnego szeryfa, co z kopa wchodzi do salonu i zaprowadza porządek metodami Brudnego Harry’ego.
Będąc burmistrzem Davao, stolicy Mindanao, uczynił to ongiś najniebezpieczniejsze miasto najbardziej niespokojnej wyspy archipelagu oazą stabilności i spokoju. Ale parafrazując wypowiedziany w innym kontekście kultowy komentarz, uczynił to za „cenę, którą osoby o nastawieniu liberalno-demokratycznym mogłyby uznać za wygórowaną”. Stworzył bowiem szwadrony śmierci, masowo zabijające na ulicach Davao bez sądu podejrzanych o udział w narkobiznesie. Wjeżdżający do slumsów na motorach niczym jeźdźcy apokalipsy, zamaskowani duteriańscy kilerzy uśmiercali każdego, kto miał nieszczęście znaleźć się na listach do odstrzału, słusznie bądź nie (bez domniemania niewinności). Najczęściej biedotę, drobnych sprzedawców i/lub użytkowników metamfetaminy. W ten sposób, zastraszając wszystkich, za cenę około półtora tysiąca zabitych pozasądownie cywilów, Duterte uczynił Davao bezpiecznym.
Gdy został prezydentem w 2016 roku na fali swojej popularności (wzmacnianej dobrze klikającymi się obrazoburczymi wypowiedziami), przeniósł te metody na poziom ogólnokrajowy. Duterte ogłosił więc bezwzględną rozprawę z problemem narkotykowym, uznanym przez niego za najważniejsze wyzwanie stojące przed Filipinami. W wyniku implementacji praktyk davoańskich powstał ogólnokrajowy system masowych zabójstw pozasądowych. Zmotoryzowane brygady oddziałów antynarkotykowych w całym kraju zaczęły robić to samo, co ongiś w Davao, tylko na większą skalę.
Na ulicach filipińskich miast, zwłaszcza w wielkomiejskich dzielnicach biedy, zabijano nie tylko narkomanów, lecz także tych, których o narkomanię tylko podejrzewano. Siejąc terror w slumsach, w ciągu pięciu lat swojej prezydentury Duterte zabił około trzydzieści tysięcy ludzi. Zastraszył zarówno filipiński półświatek przestępczy, jak i ten polityczny, a urzędowanie zakończył jako najpopularniejszy od trzydziestu lat filipiński prezydent. Tylko nieliczni przedstawiciele elit protestowali przeciw jego działaniom (część już z więzień), lud en masse milcząco przyjął do wiadomości prowadzoną przez niego politykę, de facto ją legitymizując.
Filipiński Makiawel
Przypadek Duterte jest przeciekawy, bo w filipińskiej scenerii odsłania odwieczne dylematy władzy i moralności. Czy można zabijać, w tym niewinnych ludzi, dla osiągnięcia większego dobra? Z punktu widzenia konwencjonalnej moralności – oczywiście nie. Ale już Machiavelli zauważył (a potem Max Weber ubrał to w naukowe słowa), że są określone okoliczności, w których zabójstwo, podobnie jak złamanie innych zakazów moralnych, może nie tylko być uzasadnione, ale nawet przynieść większą korzyść rządzonej społeczności.
Na gruncie polskim najlepiej dylematy te podsumował ongiś Kazimierz Dziewanowski, pisząc, że choć można, a nawet trzeba moralnie oceniać politykę, to jednocześnie trudno znaleźć przykład takiej, która byłaby moralnie nieskazitelna. Jak argumentował polski pisarz i podróżnik, by polityka była skuteczna, „musi być w jakimś stopniu dostosowana do prawideł i środków walki, obowiązujących w otaczającym świecie, te zaś trudno uznać za moralne, czyste etycznie i uczciwe. Wszystko to tworzy niezwykle skomplikowany węzeł sprzeczności i każdy polityk musi ten węzeł rozplątać samodzielnie, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc. Niektórzy nie uświadamiają sobie w pełni tego dylematu, inni przeżywają go głęboko; nieraz prowadzi on do wielkich tragedii”.
Nie wiadomo, jak ten węzeł rozplątuje Duterte, dostępne są tylko poszlaki. Takie jak jego bardzo makiaweliczna z ducha wypowiedź, że jeśli ktoś pragnie iść do nieba, to niech słucha księży, ale jak chce rozwiązać problem narkotykowy, to ma poprzeć jego, Duterte, który zrobi porządek, lecz potem pójdzie do piekła. W innym miejscu zadeklarował: „Bóg zapłacze, jeśli zostanę prezydentem”. Bo przy całej swojej estetycznej lumpenproletariackości i schamieniu Duterte jest człowiekiem wykształconym (z zawodu prawnikiem) i inteligentnym. Co z kolei składnia do refleksji, że pobyt w Hadze, prawdopodobnie dożywotni, z pewnością dostarczy mu dużo okazji do przemyśleń.
Łatwiej ocenić skutki jego działań w skali społecznej, bo są już dostępne na ten temat dane. Porównanie rankingów bezpieczeństwa (Global Peace Index) z 2015 roku (ostatniego sprzed przejęcia władzy przez Duterte) i 2022 roku (gdy zakończył on prezydenturę) pokazuje znaczący awans Filipin: ze 141 miejsca na 125, a obecnie na 104. Wciąż trudno ten wynik uznać za porywający. Filipiny pozostają – jeśli nie liczyć wstrząsanej wielowymiarową wojną domową Birmy – najbardziej niebezpiecznym krajem Azji Południowo-Wschodniej. Dlatego najlepiej chyba działalność Duterte podsumował pytany przeze mnie o to pewien filipiński respondent, deklarując, że na Filipinach „jest bezpieczniej, ale wciąż nie jest bezpiecznie”.
Dynastia z drugiej ligi
Filipiny to bardzo specyficzny kraj. Niby azjatycki, choć z ducha bardziej latynoamerykański. Formalnie demokratyczny, realnie bardzo oligarchiczny. Na pewno zaś postkolonialny w podstawowym sensie, to znaczy takim, w którym skutki kolonializmu do dziś odgrywają fundamentalną rolę w życiu społecznym.
Archipelag był pierwotnie kolonią hiszpańską (zarządzaną z Nowej Hiszpanii, a więc z Meksyku), a następnie amerykańską. W tym pierwszym okresie wykształciła się klasa miejscowych plantatorów-obszarników. Za Amerykanów uzyskała ona dostęp do wielkiego kapitału i zdominowała życie polityczno-gospodarcze kraju, monopolizując najwyższe stanowiska w polityce, gospodarce, biznesie i mass mediach. W efekcie Filipiny są co prawda demokracją, w której władze się wybiera, ale niemal zawsze jej przedstawiciele pochodzą z wielkich rodów politycznych. To mniej więcej tak, jakbyśmy w RP wyłaniali swoich przywódców spośród Potockich, Czartoryskich, Lubomirskich, Radziwiłłów, Sapiehów, Lanckorońskich, Zamoyskich tudzież pomniejszych klanów i dynastii. Wybór niby by był.
Klan Dutertów na tym tle był prowincjonalnym drugoligowcem, silnym tylko na wyspie Mindanao. To charyzma i bezwzględność Rodrigo dały mu awans do politycznej ekstraklasy (złośliwi twierdzą, że sukces klanu był podstawowym celem rządów Rodrigo, reszta pozostała środkami doń prowadzącymi). Nagle wczorajsi parweniusze usiedli do stołu z magnatami z rodów Aquino, Arroyo czy Romualdez. Wzbudzali zapewne niesmak swym niskim pochodzeniem, byli jednak zbyt silni, by ich zignorować.
Niepisane reguły
A Rodrigo dobrze poruszał się w gąszczu politycznych intryg, umiał „rozmawiać z klanami i przestrzegał niepisanych reguł filipińskiej gry politycznej”, jak to ujął najważniejszy polski filipinolog, profesor Franciszek Czech z UJ. Innymi słowy, Rodrigo wiedział, co może (zabijać, nawet masowo biedaków, więzić – ale nie mordować – przeciwników politycznych), a czego nie (doprowadzić do zamachu stanu czy popchnąć kraj w ramiona Chin). W efekcie dokończył prezydenturę z wysokim poparciem i utorował swojej córce, Sarze, drogę ku wiceprezydenturze.
W międzyklanowych układankach Dutertowie porozumieli się z inną pierwotnie parweniuszowską dynastą: Marcosami. Wywodzący się z północnego Luzonu, a więc z obrzeży rdzenia (Luzon to wyspa stołeczna, ale wszystko poza Manilą to już prowincja) ród wszedł na filipiński polityczny Olimp przebojem w latach pięćdziesiątych XX wieku. Dekadę później jego przywódca, Ferdynand Marcos (starszy) został prezydentem, a potem dyktatorem, zapewniając klanowi dwadzieścia lat rządów – dobrych dla familii, katastrofalnych dla kraju.
Marcosa i jego barwną żonę Imeldę (pochodzącą, nawiasem mówiąc, ze starego klanu Romualdezów), znaną głównie z imponującej kolekcji butów, obaliła ludowa rewolucja w 1986 roku. Wyniosła ona do władzy… nie, nie lud – co za niedorzeczny pomysł! – lecz stare klany, na czele z Aquino. Dość skutecznie blokowały one Marcosom polityczny comeback aż do momentu pojawienia się Dutertów w drugiej dekadzie XXI wieku.
Filipińska operetka
Przed prezydenckimi wyborami w 2022 roku doszło do sojuszu Północ–Południe, otaczającego centralną Manilę. Północny klan Marcosów razem z południowym klanem Duterte uzbierał wystarczająco szabel (czytaj: głosów), by uzyskać podwójne zwycięstwo. Prezydentem został syn Marcosa, Ferdynand młodszy, a wiceprezydentką córka Duterte – Sara.
Układ przewidywał mijankę za sześć lat, Sara miała zostać prezydentem, a ktoś od Marcosów – wice. Tyle tylko, że raz zdobytą władzę trudno się dzieli. Już po roku pojawiły się niesnaski dotyczące personaliów. Dynastie pokłóciły się między innymi o rozdział ministerstwa obrony (armia!), pozycję marszałka senatu Martina Romualdeza (tak, z tych Romualdezów, to kuzyn prezydenta) i sprawę charyzmatycznego protestanckiego kaznodziei Apollo Quiboloya, napastującego seksualnie swoje wierne w przerwach między duchowym doradztwem Dutertom.
Publicznie konflikt eskalował w typowy filipiński, to znaczy operetkowy, sposób: Sara Duterte oświadczyła, że jeśli prezydent Marcos ją zabije, to ona już wynajęła płatnych kilerów i oni ją pomszczą (w pakiecie uśmiercą też Romualdeza). Politycznie spór pchnął Dutertów do zwrotu w stronę starych przeciwników Marcosów, klanu Arroyo. Z kolei Marcosowie odpowiedzieli, najpierw inicjując impeachment Sary Duterte, a następnie zrzucając na swoich dawnych sojuszników przemienionych teraz we wrogów, polityczną bombę atomową.
Zalety Interpolu, czyli nie chcem, ale muszem
Będąc burmistrzem, a następnie prezydentem, Rodrigo Duterte był bardzo ostrożny. Owszem, raz czy drugi palnął, że tego zabił, a tamtego wyrzucił z lecącego helikoptera. Potem jednak od razu wkraczał jego rzecznik i uściślał, że to tylko licencia poetica, ot, taka tam przenośnia, hiperbola. Duterte, jak przystało na prawnika, umiejętnie unikał podpisywania czegokolwiek. Wolał wydawać polecenia ustne, najlepiej niejednoznaczne (Haga będzie miała zagwozdkę w udowodnieniu mu winy, nawiasem mówiąc). Na wszelki wypadek wycofał też Filipiny z Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Był przezorny i ubezpieczony, ale nie docenił swoich przeciwników i to będzie go kosztować wolność. Marcosowie do aresztowania wykorzystali Interpol, a nie MTK, a z Interpolu Duterte Filipin nie wyprowadził. Tę partię polityczno-klanowych szachów kończącą się zbiciem królowej przeciwników Marcosowie rozegrali naprawdę koronkowo. Gdy Duterte wracał z Hongkongu, Interpol (po zakulisowych negocjacjach) formalnie zwrócił się do Manili o aresztowanie Duterte. Prezydent Marcos, obudzony rano, miał usłyszeć, że wydano za Duterte międzynarodowy nakaz aresztowania. I choć – jak to ujął później jeden z jego ministrów – podkreślał, że „nie ma powodu do świętowania” i „nikt nie powinien się cieszyć”, ba, wręcz ogarnęła go „melancholia”, to jako przywódca praworządnego, demokratycznego państwa nie mógł odmówić wspólnocie międzynarodowej. Z żalem podpisał zgodę na areszt. Była to po prostu filipińska wersja „nie chcem, ale muszem”.
Co dowodzi, że syn nauczył się na błędach ojca. Marcos starszy na własnej skórze przekonał się, że zabójstwa polityczne są kosztowne i ryzykowne (jego upadek zaczął się od zgładzenia o jednego człowieka z elit za dużo, Ninoya Aquino). Dla odmiany odesłanie wroga do Hagi, będące de facto polityczną eliminacją, ma same zalety. Można umyć ręce i obłudnie przedstawić się jako obrońca praworządności i sprawiedliwości.
Lud milczy
A co na to Filipińczycy? Część się cieszy, inni są wściekli, ale większość jest w szoku. Przeważa niedowierzanie. W końcu nikt się nie spodziewał takiego manewru – Duterte jest pierwszym azjatyckim przywódcą postawionym przed MTK. Filipińczycy w większości czekają więc na to, co będzie. „Lud milczy”, można powiedzieć, parafrazując Puszkina.
Może odezwie się 12 maja, gdy odbędą się wybory uzupełniające do senatu. W nich to Marcosowie chcą wyciąć dutertowców, by uzyskać większość do usunięcia Sary z wiceprezydentury. Jak tłumaczy mi profesor Czech, jeśli im się uda, to klan Duterte czeka marginalizacja. Jednak, gdyby Dutertom udało się zdobyć dużo głosów, to będą kontratakować, a „Filipiny czekają trzy lata walki klanów”. Dlatego wybory mogą pokazać, co Filipińczycy sądzą o odesłaniu Rodrigo do Hagi.
Dla niego samego to już koniec. Może jeszcze zabłyśnie, jak ongiś Slobodan Miloszević, sprawną retoryką na sali sądowej, lecz w najlepszym razie będzie to łabędzi śpiew. W najgorszym zaś ujrzy z oddali zmierzch swego klanu połączony z uznaniem swoich rządów za zbrodnicze.
Korzystałem z tekstów Franciszka Czecha, „Between Legitimation and Support of Rodrigo Duterte. Understanding Enduring Popularity of the President of the Philippines”, „Polish Sociological Review”, 2022, nr 2 (218); i „Conspiratorial Tropes in Rodrigo Duterte’s Populistic Rhetoric” [w:] „Populism and conspiracy theory: case studies and theoretical perspectives”, ed. Butter i in., Routledge, London–New York 2024; jak również ze swoich dwóch wcześniejszej artykułów o Duterte („Rodrigo Duterte a etyka odpowiedzialności. Filipińska wersja tradycyjnych dylematów władzy” i „Psychopata czy mąż stanu? Próba portretu politycznego Rodrigo Duterte”), tamże znajdują się odnośniki do źródeł. Cytat o wygórowanej cenie pochodzi od brytyjskiego ambasadora w Birmie, oceniającego pierwszy rząd wojskowy w tym kraju w (1958–1960), a ten Kazimierza Dziewanowskiego z „Brzemienia białego człowieka”.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.