Szanowni Państwo!
Do startu w wyborach prezydenckich zgłosiło się 17 kandydatów, z czego większość została już zarejestrowana. Część z tych osób to znani lepiej lub gorzej politycy, a część osoby nieznane czy startujące dla żartu, jak Krzysztof Stanowski, założyciel Kanału Zero.
W związku z liczbą kandydatów i brakiem znaczenia części z nich trwa dyskusja, czy kandydatem nie jest w Polsce zostać zbyt łatwo. Były prezydent Bronisław Komorowski stwierdził wręcz w Polsat News, że jego zdaniem kandydaci nieposiadający zaplecza politycznego kupili podpisy od wyspecjalizowanych firm. Faktem jest, że zebranie wymaganych ustawowo stu tysięcy podpisów nie stanowi problemu dla dużych partii, ale może uniemożliwić start osobom, które nie dysponują takimi kadrami. Jednak mimo to w kampaniach regularnie pojawiają się różnego rodzaju przedsiębiorcy, ekscentrycy czy niszowi politycy, którym udało się zebrać podpisy.
Drugą cechą listy osób ubiegających się o urząd prezydenta jest to, że nie ma na niej największych liderów politycznych. Mówi się wręcz o zjawisku zastępców wystawionych w wyborach głowy państwa. PiS reprezentuje polityk wcześniej bardzo słabo rozpoznawalny, a już na pewno nie wpływowy w partii. Jej prezes i faktyczny władca, Jarosław Kaczyński, jak zwykle pozostaje w cieniu. Rafał Trzaskowski jest wprawdzie wiceprzewodniczącym Platformy Obywatelskiej, ale jej liderem jest Donald Tusk, który woli być premierem.
Jakby tego było mało, „zastępca” z PiS-u po raz drugi jest politykiem na tyle słabym, by wygrywając, nie mógł zagrozić politycznie prezesowi partii. A sprawując funkcję – nadmierne się uniezależnić. Prezydentura Andrzeja Dudy pokazała, że przy polityku ambicjonalnie bezobjawowym lider partii może sprawować władzę w bardzo szerokim zakresie.
Fenomen zastępstwa i niechęci prawdziwych liderów do walki o urząd głowy państwa nie jest jednak zjawiskiem nowym, tylko, można uznać – polską tradycją polityczną. Pisze o tym w nowym numerze „Kultury Liberalnej” redaktor naczelny Jarosław Kuisz:
„My, Polacy, nie lubimy mocnych głów państwa. Przeciwnie, uwielbiamy głowy słabe i niegroźne, nierzadko tragifarsowe”. Obecny urząd prezydencki nazywa groteskowym, opisując powierzanie głowie państwa niewielkich uprawnień, a przez to odbieranie możliwości sprawowania realnej władzy. Jednak wykazuje, że słaba władza wykonawcza to polska specyfika sięgająca samych królów i przywilejów szlacheckich. Nie lubimy powierzać swojej wolności jednostkom.
Dyskusji o obecnych kandydatach-zastępcach towarzyszy jednak także przypominanie tego, że dla największych partii te wybory są szczególnie ważne, a być może są grą o najwyższą stawkę. Wygrana będzie więc miała ogromne znaczenie dla Polski, bo od tego, kto zwycięży (wraz ze swoim partyjnym zapleczem i liderem), będzie zależało, z kim na świecie będziemy współpracować, a z kim toczyć konflikty, jak będzie zmieniać się polski ustrój.
Prezydent, który nie sprawuje samodzielnej władzy, jest jej elementem, co w czasach wojny jest szczególnie ważne. A przykład Andrzeja Dudy pokazał, że współpraca z rządem i parlamentem, albo jej brak, może mieć znaczenie kluczowe dla państwa.
„Cierpimy na posttraumatyczną suwerenność. Militarne próby usuwania krajów z powierzchni Europy przestały być wspomnieniem. Wybory polityczne Polek i Polaków są znów ważne. Od nich zależy egzystencja naszego państwa. Jeśli będziemy niemądrze podzieleni, przegramy” – to fragment notki na okładce polskiego wydania książki Jarosława Kuisza „Strach o suwerenność. Nowa polska polityka”. Magazyn „Foreign Affairs” umieścił tę pozycję na liście najważniejszych książek roku 2024. Polska premiera zaplanowana jest na 7 maja, a już od 23 kwietnia można zamawiać ją w przedsprzedaży.
W majowych wyborach wybierzemy więc słabą głowę państwa, ale ważną dla polskiej suwerenności.
Życzę dobrej lektury,
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, zastępczyni redaktora naczelnego „Kultury Liberalnej”