Niewyszukany tytuł tego felietonu jest autentyczny. Wywieszka o takiej właśnie treści widniała na drzwiach pewnego sklepu spożywczego w ostatnich latach Polski Ludowej, ktoś ją zauważył i przesłał jej podobiznę do redakcji „Przekroju”, gdzie trafiła do kącika z zabawnymi napisami publicznymi i błędami w tekstach prasowych funkcjonującego wiele lat w rubryce „Rozmaitości”, którą na ostatniej stronie tego legendarnego tygodnika prowadził równie legendarny Jerzy Waldorff. Problemy z odmianą rzeczownika „kakao” wynikały nie tylko z kak(a)ofonicznych zbieżności fonetycznych, ale również z egzotycznego pochodzenia zarówno samego słowa, jak i określanej przez nie substancji. Ich śladem są spotykane we współczesnej mediosferze polskiej subtelne przytyki erystyczne typu: „i co, zatkało kakało?” albo nawet „makao i po makale”, gdzie „kakao” ulega kontaminacji z nazwą starej gry karcianej lub kolonii portugalskiej w Chinach. Natomiast wspomniany przez Rabelais’go w „Gargantui i Pantagruelu” uczony traktat „De modo cacandi” ma jeszcze inne źródło.

Kartofle, syfilis i czekolada

Trzema wielkimi darami natury Nowego Świata dla kultury Starego Świata były kartofle (zwane niekiedy ziemniakami), syfilis (znany również jako kiła) oraz czekolada. Kiedy Europejczycy zaczęli agresywnie eksplorować kontynent amerykański, bulwy kartoflane, krętki blade i wywar z ziaren kakaowca zaczęły odwrotną drogą podbijać Europę. Krętkom udało się to najszybciej i najbardziej spektakularnie – syfilis był w szesnastym wieku tym, czym pod koniec wieku dwudziestego stało się AIDS – chorobą nie tylko stygmatyzującą, ale przede wszystkim całkowicie nieuleczalną. Niektórzy badacze twierdzą wprawdzie, że występował w Europie już w średniowieczu, ale faktem jest, że jego pierwsza wielka epidemia nastąpiła po powrocie Kolumba z drugiej wyprawy. Przez cztery stulecia był postrachem niemal dla każdego człowieka prowadzącego aktywne, a zwłaszcza zróżnicowane życie płciowe. Figura syfilityka, zwłaszcza w późnych stadiach choroby, w stanie kompletnej ruiny fizycznej, czasem makabrycznie zniekształconego, była jednym z bardziej ponurych obrazów kultury modernistycznej. Kiła jest w naszym świecie obecna do dziś, chociaż po wynalezieniu skutecznych metod leczenia, na początku XX wieku, przestała być zmorą. Ale tu miało być o czekoladzie.

„Wyroby czekoladopodobne”

We wspomnianej już Polsce Ludowej, u schyłku jej istnienia, funkcjonowały tak zwane wyroby czekoladopodobne. Były to namiastki rzeczywistej czekolady wprowadzane na rynek spożywczy dlatego, że upadającej władzy nie stać było na zakup prawdziwego kakao, a chciała jakoś osłodzić swoim obywatelom i ich dzieciom coraz cięższe warunki życia. „Wyrób czekoladopodobny” stał się jednym z bardziej wyszydzanych symboli degrengolady PRL. Jednakże, o czym mało kto wie, również i dzisiaj znaczną część produktów sprzedawanych w sklepach pod nazwą „czekolada” stanowią wyroby czekoladopodobne. Należą do nich zwłaszcza czekolady mleczne, w których zawartość miazgi kakaowej jest niska. Ich bardzo słodki smak również ma niewiele wspólnego z autentyczną czekoladą.

Ta ostatnia narodziła się w kulturze Majów i Azteków, a jej historię można śledzić w monografii „Prawdziwa historia czekolady”, której przekład wznowiono niedawno w serii „ceramowskiej”. Przymiotnik „prawdziwa” w tytule tej książki, napisanej przez małżeństwo wybitnych znawców rdzennych kultur Mezoameryki, nie oznacza, że proponują oni jakąś alternatywną wersję historii „fałszywych” – to tylko nawiązanie do tytułów nadawanych książkom w dawnych epokach, kiedy określenie „vera” czy „verdadera” (najprawdziwsza) było odpowiednikiem clickbaitu dla ówczesnych czytelników. Jednak jest w tym tytule również pewna prawda aktualna, ponieważ prawdziwa czekolada – taka, jaką spożywali Majowie i Aztekowie już na wieki przed przybyciem Hiszpanów i jaką bardzo cenili, zarówno symbolicznie, jak i materialnie, wielce różniła się od tego, co my nazywamy „czekoladą”, nabywając i spożywając to w postaci tabliczek słodkiej twardej substancji.

Ta prawdziwa czekolada miała postać płynu i z pewnością nie miała słodkiego smaku, sporządzano ją bowiem z miazgi ziaren kakaowca, bez dodatków cukru ani żadnych innych słodkich elementów. W źródłach zachowały się też informacje, że jej przygotowywanie polegało między innymi na długotrwałym przelewaniu wywaru z jednego naczynia do drugiego, przy czym lać należało z dużej wysokości – efektem tej czynności była obfita piana tworząca się na powierzchni płynu czekoladowego i szczególnie ceniona przez smakoszy. Jednak podobieństwo tego obrazu do naszych filiżanek czekolady z pianką, serwowanych u Wedla, jest również powierzchowne. Tamta czekolada smakowała raczej gorzko, chyba bardziej gorzko niż nasze tabliczki „gorzkiej”, z wyjątkiem może najbardziej ekstremalnych odmian, cieszących się powodzeniem tylko w wąskich kręgach. Jakieś podobieństwo smakowe może też istnieć w przypadku czekolad z dodatkiem ostrych ingrediencji, na przykład płatków chili – wiadomo bowiem, że Indianie również dodawali do swojej czekolady ostre w smaku składniki.

Przysmak dla elit

Był to u nich przysmak elitarny. Podawano go na dworach królewskich. Czekoladę pili też wojownicy i bogatsi kupcy. Dla kapłanów była zabroniona, żyli bowiem w ascezie, a dla wszystkich pozostałych członków tych społeczeństw była zbyt kosztowna. Podobnie było zresztą przez długi czas w Europie – w odróżnieniu od kiły i kartofli, które szybko stały się demokratyczne, picie i jedzenie czekolady aż do XIX wieku należało u nas do czynności raczej luksusowych. Dopiero w XX wieku, kiedy opracowano metody masowej produkcji miazgi kakaowej i jej łączenia z innymi składnikami, tabliczka czekolady stała się przyjemnością dostępną niemal dla każdego dziecka.

Zdecydowanie niedziecięcą cechą czekolady miało być jej działanie jako silnego afrodyzjaku. Pogłoski na ten temat kursowały długo i wzbudzały niezdrową ekscytację, ale dziś uznaje się je za fikcję, wywołaną chyba ogólnie wzmacniającym działaniem substancji wchodzących w skład ziaren kakaowca na ludzki organizm. Sophie i Michael Coe poświęcili w swojej książce sporo miejsca relacjonowaniu tego składu i masy innych szczegółów dotyczących technologii wytwarzania czekolady zarówno w jej ojczyźnie, jak i w Europie, odkąd zaczęła być tu znana, a także botanicznych właściwości kakaowca i pokrewnych mu gatunków. Te detale mogą się wydać chwilami trochę nużące, ale, jakby dla ożywienia nastroju, towarzyszy im dość pokaźna dezynwoltura autorów w odniesieniu do wielu dawnych autorytetów, z którymi, przywołując ich imiona, obchodzą się nader bezceremonialnie. Na przykład Galen nie był chyba jednak takim zupełnym idiotą, za jakiego go uważają, nawet jeśli jego teoria humoralna nie jest trafna jako opis ludzkiej fizjologii.

W sprawnym przekładzie nie uniknięto tylko odwiecznej omyłki polskich tłumaczy i dziennikarzy – „billions” znów stały się „bilionami” a nie „miliardami”, powiększając rynek obrotu czekoladą do kosmicznych rozmiarów [s. 201]. Ale całość edycji, jak zwykle bywa u tego wydawcy, nie wzbudza większych zastrzeżeń. Nic tylko czytać, chrupiąc. Drobne brązowe plamy na marginesach dodadzą po latach uroku książce, przypominając niewinną przyjemność tekstu.

Książka:

Sophie D. Coe, Michael D. Coe, „Prawdziwa historia czekolady”, przeł. Ewa Klekot, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024 (seria Rodowody Cywilizacji), wydanie drugie poprawione i uzupełnione.