Kolejna rozmowa z cyklu, który przybliża nam rynek książki w Polsce, dotyczy sytuacji tłumaczek i tłumaczy. O tym, jak i co się dzisiaj przekłada, jak zmieniła się rola i rozpoznawalność osób tłumaczących oraz dlaczego i jakie zmiany są potrzebne, rozmawiamy z prezesem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, tłumaczem literackim z języka angielskiego – Rafałem Lisowskim.
Data ukazania się tego wywiadu nie jest przypadkowa. Już za chwilę, w dniach 24–26 kwietnia 2025 w Gdańsku, odbędzie się kolejna edycja „Odnalezionego w tłumaczeniu”, czyli festiwalu, dla którego sztuka translacji jest punktem wyjścia do rozmów o świecie i dynamice zachodzących w nim zmian.
Szczegóły siódmej edycji wydarzenia można znaleźć na stronie: www.odnalezionewtlumaczeniu.pl
Sylwia Góra: Zacznijmy od tego, z jakiej potrzeby i kiedy powstało Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury?
Rafał Lisowski: Stowarzyszenie powstało w 2010 roku na wzór organizacji zrzeszających tłumaczy literatury w innych krajach Europy. Odpowiadało na branżowe czy rynkowe zapotrzebowanie twórców, osób pracujących właśnie w sektorze kulturalnym. Jednocześnie ważną częścią naszej działalności jest praca na rzecz poszerzania świadomości o roli przekładu oraz roli tłumaczy, bowiem pracują oni także jako ambasadorzy i ambasadorki literatury zagranicznej. Staramy się także badać sytuację naszej grupy zawodowej i dążyć do jej polepszenia. Jesteśmy coraz lepiej rozpoznawalni i uczestniczymy w debacie dotyczącej rynku książki jako takiego.
Często mówi się w środowisku, że znaczna część polskiego rynku wydawniczego to właśnie tłumaczenia, głównie książek anglojęzycznych, ale to też powoli się zmienia. Czy w pana opinii rzeczywiście tak jest?
Przekłady rzeczywiście stanowią bardzo istotny procent polskiego rynku wydawniczego, ale według ostatniego raportu Biblioteki Narodowej „Ruch wydawniczy w liczbach” za 2023 rok, stosunek nowych tytułów tłumaczonych do rodzimych wynosi mniej więcej czterdzieści do sześćdziesięciu procent na korzyść literatury polskiej. Podobne liczby występują w większości państw Europy, może oprócz tych o bardzo ugruntowanej pozycji literatury krajowej, jak na przykład Francja, gdzie odsetek przekładów jest niższy. Jeśli chodzi o dominację literatury anglosaskiej, to oczywiście ona wciąż istnieje, ale Polska na tle wielu innych krajów jest w dobrej sytuacji, jeśli chodzi o różnorodność literatury pochodzącej z różnych obszarów i tłumaczonej z różnych języków. Ukazuje się u nas relatywnie dużo takich książek. Nadal jednak jest przede wszystkim język angielski, potem długo, długo nic, następnie kilka dużych języków jak niemiecki, francuski, hiszpański i dopiero cała reszta. Sam jestem tłumaczem literatury angielskiej, podobnie jak znaczna część członków i członkiń naszego stowarzyszenia. Wewnętrzne badania, które regularnie realizujemy, potwierdzają dominację tej pary językowej.
Mówi się, że łatwiej wypromować literaturę zagraniczną. Na ten temat z pewnością mogą się lepiej wypowiedzieć wydawcy, ale kiedy spojrzymy na listę bestsellerów na przykład Empiku, to większość pozycji to jednak literatura polska. Oczywiście nie mówię, że to źle i że jako reprezentant środowiska tłumaczy chciałbym, żeby w znacznej większości sprzedawały się książki zagraniczne, bo przecież literatura polska to dla nas podstawa. Wszyscy działamy na jej rzecz, również my, przekładając książki, bo także w ten sposób wzbogacamy korpus literatury rodzimej.
Wspomniał pan o lepszej rozpoznawalności Stowarzyszenia, ale można też chyba mówić o zwiększającej się roli tłumaczki czy tłumacza. Od jakiegoś czasu na większości okładek książek, obok nazwiska autorki czy autora, możemy zobaczyć też nazwisko osoby, która tę książkę przetłumaczyła.
To jest temat złożony – wciąż jeszcze nie wszystkie wydawnictwa tak robią, a sama potrzeba nie wynika z jakiejś naszej megalomanii, że koniecznie chcemy zobaczyć swoje nazwisko na okładce książki. Chodzi o uznanie naszej roli, potwierdzenie, że to coś wartościowego, bo książkę przetłumaczył profesjonalista. Gdybyśmy zrobili losową kwerendę, weszli do księgarni, spojrzeli na okładki, to wciąż nazwisko tłumacza na okładce książki to będzie mniejszość, choć widoczna. Można też zauważyć, że takie nazwisko pojawia się najczęściej na okładkach książek z gatunku literatury pięknej, wysokoartystycznej, nie jest to norma na przykład dla literatury gatunkowej. To trochę jakby tłumacz musiał sobie jakoś zasłużyć, żeby jego nazwisko pojawiło się na okładce. A przecież książka nosi na okładce nazwisko autora czy autorki – i niezależnie, czy go lubimy, czy nie, czy uważamy, że to dobre nazwisko – stanowi ono po prostu informację dla czytelników. Chciałbym, żeby w przypadku tłumaczy i tłumaczek stało się to czymś równie oczywistym.
Pozostając w temacie widoczności. Tłumaczki i tłumacze wydają się bardziej widoczni w ostatnich latach – i to nie tylko jako uczestniczki i uczestnicy debaty o rynku książki – ale także jako konkretne postacie. Dobrym przykładem jest Aga Zano, która zaczęła się kojarzyć jako osoba zajmująca się tematami związanymi z językiem mniejszości. Coraz częściej zaprasza się też tłumaczki i tłumaczy do wzięcia udziału w debatach, do podcastów, do prowadzenia spotkań, do bycia przedstawicielem autorki czy autora, którego książkę przetłumaczyli.
Tak, to się rzeczywiście od kilku lat dzieje, chcę wierzyć, że między innymi dzięki działaniom Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Coraz więcej osób odkrywa, że tłumaczki i tłumacze mają bardzo wiele do powiedzenia o twórczości, którą tworzą czy przenoszą na nasz grunt. Rozmowa z tłumaczem jest też trochę inna niż na przykład z krytykiem. Powiedzmy, że obie te osoby przeczytały uważnie tę samą książkę, ale opowiadają o niej zupełnie inaczej.
Aga Zano to oczywiście obecnie pierwsze nazwisko, które zwykle pojawia się w tych dyskusjach, ale zaraz za nim zwykle idą kolejne: Sebastian Musielak, Kaja Gucio, Tomasz Gałązka, Katarzyna Okrasko, Agata Ostrowska, Krzysztof Majer – a to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie chcę tu wymieniać wszystkich takich osób, bo mamy mnóstwo wspaniałych tłumaczy i na pewno bym kogoś pominął. Co budujące, ta rozpoznawalność nie ogranicza się tylko do bańki literatury wysokoartystycznej. Są tłumacze, których doskonale znają odbiorcy fantastyki czy literatury młodzieżowej, i chodzi nie tylko o Paulinę Braiter czy Piotra W. Cholewę. Kiedyś na Targach Książki w Krakowie do stoiska naszego stowarzyszenia podeszły młode czytelniczki i zapytane o ulubionego tłumacza bez chwili namysłu rzuciły nazwisko Macieja Studenckiego, autora przekładów między innymi V.E. Schwab. To bardzo miłe. Taka rozpoznawalność wśród czytelników bardzo mnie cieszy.
Tak, to bardzo miłe sytuacje, ale zdarzają się i takie, jak ta z 2022 roku, gdy Krzysztof Cieślik, również między innymi tłumacz, skrytykował przekłady powieści Franzena i Ferrante wydanych przez wydawnictwo Sonia Draga. Wtedy wydawnictwo złożyło przeciw niemu pozew, potem go wycofało, ale ta sytuacja otworzyła pole do jednej z największych dyskusji ostatnich lat: jak wygląda praca tłumaczek i tłumaczy, jaka jest presja czasu itd.
Nie wiem, czy tamta sytuacja aż tak bardzo przełożyła się na całą branżę, bo dotyczyła konkretnych przekładów i konkretnego wydawnictwa. Miała oczywiście swoją dynamikę, trochę poważną, a trochę mniej. Teraz natomiast punktem wyjścia dla dyskusji jest sprawa „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale tak naprawdę to rozmowa o całym rynku książki i warunkach ekonomicznych osób tworzących literaturę. Jeśli chodzi konkretnie o przekład, istnieje duży rozdźwięk między warunkami pracy dla różnych wydawnictw, również finansowy. Nie chodzi o to, że wszystko sprowadza się do pieniędzy, ale dają one komfort pracy. Jeżeli stawki są bardzo niskie, to po prostu trzeba pracować bardzo szybko i bardzo dużo, żeby zarobić na życie. Nie ma szans, aby nie wpłynęło to na jakość. W ostatnich tygodniach Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury przeprowadziło kolejną edycję badania warunków pracy. W maju będą wyniki, więc nie chcę ich uprzedzać, ale również w poprzednich raportach widać problem różnicy stawek. Wcale niemała grupa wydawnictw zapewnia warunki pracy, powiedzmy, przyzwoite, ale jest też znaczna grupa, która tego nie robi. Podkreślam, że nie mówimy o superkorzystnych warunkach, ale po prostu przyzwoitych, na miarę możliwości tego rynku.
Co ciekawe, częściej to właśnie duże wydawnictwa, może świadomie, a może nie, kierują się maksymą, że trzeba dużo, tanio i szybko. Nie ma sposobu, aby zmienić takie myślenie oddolnie. Oczywiście prowadzimy działania jako stowarzyszenie, które mają popularyzować dobre warunki współpracy, rozmawiamy o tym w naszym środowisku, ale mamy świadomość, że nie wszystkie osoby są w stanie, mówiąc kolokwialnie, „postawić się” wydawcy. Ludzie mają różną sytuację życiową, zobowiązania finansowe, więc nie chodzi o to, żeby ich osądzać, mówić, że godząc się na niskie stawki, psują rynek. Winne są firmy opierające swój model biznesowy na zaniżaniu kosztów pracy nad książką. Zarazem stanowią zresztą nieuczciwą konkurencję dla wydawnictw, które realnie szacują koszty i oferują odpowiednie warunki. Przy okazji tej dyskusji, która teraz trwa, możemy pomówić o tych warunkach, w tym również o tempie pracy.
Jeśli chodzi o tempo tłumaczenia – powiedzieliśmy już, że najwięcej tłumaczeń to język angielski oraz że najwięcej tłumaczek i tłumaczy specjalizuje się właśnie w nim. A co z tłumaczami języków rzadkich? Ostatnio do Polski trafia sporo literatury koreańskiej, którą spopularyzowała dodatkowo Nagroda Nobla w dziedzinie literatury, którą przyznano południowokoreańskiej autorce Han Kang. Jak to wygląda w takim przypadku? Osób, które zajmują się koreańskim, jest zapewne niewiele. Jak ma się do tego oczekiwanie, że w innych krajach relatywnie szybko przeczytamy te książki? I czy stawki dla takich tłumaczek i tłumaczy są wyższe?
Jak pokazują wyniki naszego badania, te stawki nie są jakoś znacząco wyższe. Praca takiego tłumacza jest oczywiście bardziej wymagająca, bo istnieje choćby mniej słowników czy źródeł, tekstów towarzyszących, z których można korzystać. Stawki bywają trochę wyższe, ale nie rekompensują większego nakładu pracy. Bardzo często dla takich osób praca tłumacza nie jest głównym zajęciem, bo nie mogłyby się z niej utrzymać. Nieraz muszą ją po prostu łączyć z inną.
Odrębna sprawa to tłumaczenia bezpośrednie i pośrednie, o których też się czasem mówi. Polska jako duży kraj, w którym nie brakuje tłumaczek i tłumaczy, ma możliwość tłumaczenia bezpośrednio nawet z rzadkich języków, bo znajdzie się u nas specjalista od języka fińskiego, chińskiego, węgierskiego itd. Dlatego nie ma obiektywnego powodu, poza kosztami i czasem, żeby tłumaczyć pośrednio. Była taka dyskusja właśnie w przypadku prozy Han Kang i przekładów na inne języki, na przykład na duński. Tam jest duży problem z dostępnością absolwentów filologii. Podobno tłumaczka z koreańskiego w całym kraju jest jedna i nie dość dostępna. Dlatego w Danii te książki były tłumaczone nie z koreańskiego, ale pośrednio – z języka angielskiego. W Polsce właściwie nic tego nie uzasadnia, bo mamy wielu biegłych tłumaczy, również z języków rzadkich.
Pamiętajmy jednak przy tym o jeszcze jednej rzeczy. To nie zawsze wina wydawnictwa polskiego, które zleca tłumaczenie z języków pośrednich. Czasami propozycje czy naciski wychodzą od zagranicznych agentów. Bywa, że to oni, dla własnej wygody, oferują na przykład tekst angielski. Sam miałem ostatnio propozycję takiego tłumaczenia czeskiej literatury dziecięcej. Oczywiście odmówiłem i odpowiedziałem, że mamy świetne tłumaczki i świetnych tłumaczy z języka czeskiego, a przekład pośredni, zwłaszcza z tak pokrewnych języków, jest zupełnie bez sensu. Dowiedziałem się wtedy, że właśnie taką propozycję wydawnictwo dostało od agenta zagranicznego. Pamiętajmy, że w Polsce mamy ten luksus, że naprawdę nie brakuje nam tłumaczek i tłumaczy rzadszych języków. Dbajmy o nich, o to, żeby mieli pracę i żeby dać czytelnikom pełnowartościowy przekład.
Rozmowy o rynku książki toczą się od lat, otwiera je zwykle konkretna sprawa, ale właściwie chodzi o zmiany systemowe, o to, że ten rynek – jak postulują prawie wszyscy – trzeba jakoś naprawić. Na czym miałoby to polegać?
W Polsce nie ma i raczej nie będzie tradycji samoregulacji. Nie jesteśmy takim krajem, gdzie działają silne organizacje poszczególnych interesariuszy. Jako Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury nie mamy uprawnień związkowych do reprezentowania swoich członków w sposób zorganizowany i nie możemy na przykład rozmawiać z wydawcą reprezentowanym w ten sam sposób przez własną organizację, choćby Polską Izbę Książki. Nie możemy budować wiążących porozumień, tak jak to się robi w innych krajach Unii Europejskiej.
W niektórych krajach obowiązuje na przykład umowa między organizacjami pisarzy, tłumaczy i wydawców, która jest wiążąca dla tych stron, jeśli chodzi o warunki pracy. W takiej sytuacji państwo nie musi już interweniować. W Polsce nie mamy takiej tradycji i teraz jest taki moment, kiedy – również przy okazji zmiany władzy politycznej – dyskusja rozgorzała na nowo. Przedstawicielki i przedstawiciele naszych stowarzyszeń rozmawiają z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, powołano zespół do spraw pola literackiego. Jest też zmiana jakościowa w środowisku wydawców, którą zawdzięczamy między innymi nowej prezesce Polskiej Izby Książki – Magdalenie Hajduk-Dębowskiej. PIK stał się aktywniejszym graczem na rynku i partnerem do rozmów. Ale to, co PIK podpisze czy zadeklaruje, nie zobowiązuje wszystkich wydawców, dlatego potrzebne jest państwo.
Należy podkreślić, że największym problemem branży jest dominacja małego grona dystrybutorów. Mówimy o czterech podmiotach, które kontrolują 80 procent rynku dystrybucji w Polsce i mają siłę narzucania swoich warunków, czyli olbrzymich rabatów, na które wydawcy muszą się zgodzić, bo inaczej po prostu nie będzie ich książek w dystrybucji. Wszyscy w ten sposób tracimy, bo ostatecznie pieniędzy u wydawcy jest mniej, niż mogłoby być, a więc mniej jest również do podziału między osoby pracujące przy książce. Pokazał to raport wykonany przez Polską Sieć Ekonomii na zlecenie Instytutu Książki pt. „Jeszcze książka nie zginęła?”. Ta sytuacja powinna zainteresować Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK). Na wniosek naszego zespołu do spraw pola literackiego Instytut Książki skierował zapytanie do UOKiK, czy takie zjawisko nie wymaga dochodzenia. Raport wskazuje jednak, że nie wszystko da się uregulować prawnie, na przykład ustawą. Są pewne ograniczenia, czy to polskiego czy unijnego prawa, które wymuszają wolną konkurencję. W związku z tym autorzy raportu wskazują na rozwiązanie takie jak na przykład właśnie wiążące umowy branżowe. Polega to na tym, że poszczególni gracze rynku deklarują pewne kwestie, a przestrzeganie tych deklaracji nadzoruje właśnie UOKiK.
Oczywiście czeka nas długa praca i wymyślenie formuły uwzględniającej to, co możemy unormować, żeby z jednej strony zapewnić dobre warunki, a z drugiej nie wylać dziecka z kąpielą. To praca intelektualna, którą dopiero musimy wykonać, ale zyskają na niej wszyscy. Ostatnio mieliśmy dość wysoką temperaturę rozmów na linii autorzy–wydawcy, ale nie chodzi też o sugerowanie, że „wszyscy wydawcy są źli”. Znam wielu jakościowych wydawców, którzy dbają o to, żeby wyjść od właściwych warunków pracy, czyli jakiejś przyzwoitej stawki, dobrej umowy licencyjnej ograniczonej w czasie, długiego terminu na tłumaczenie. To się opłaca w szerszej perspektywie, bo książka będzie lepsza. Ale inni wydawcy nie biorą tego pod uwagę, byle tylko wszystko spięło się w tabelce.
Pewnie będzie to trudne do uregulowania w tym momencie, ale warto byłoby się zgodzić choćby na godziwe warunki umów. Tłumacz podpisuje zwykle umowę o dzieło, a miesięcznie tłumaczymy średnio około sześciu arkuszy wydawniczych po czterdzieści tysięcy znaków każdy. To około pięciu stron dziennie, do czego należy doliczyć research, autoredakcję czy korektę. Po przyjęciu takich założeń okazuje się, że stawka rzędu 750 złotych za arkusz, czyli mediana wynagrodzeń z poprzedniej edycji badania STL, oznacza oscylowanie poniżej dzisiejszej płacy minimalnej w Polsce. W przypadku nienormowanego czasu pracy siłą rzeczy nie możemy prawnie uregulować minimalnego wynagrodzenia, tak jak w przypadku umów o pracę czy umów zlecenia, więc efekt jest taki, że nieraz pracuje się na granicy płacy minimalnej, co w oczywisty sposób przekłada się na jakość tej pracy. Reforma oczywiście musi się zacząć od tego, żeby u wydawcy zostawało więcej z tych pieniędzy, które książka zarabia, bo rynek jest trudny, biedny i tak naprawdę jako społeczeństwo czytamy niewiele. Ostatniej z tych rzeczy nie ureguluje jednak żadna ustawa, bo nie zmusimy ludzi do obowiązkowego kupowania książek, ale można na przykład zaproponować bon na książki czy na kulturę, żeby zachęcić ich do czytania. Kolejnym rozwiązaniem mogą być preferencyjne warunki obowiązkowych zakupów książek do bibliotek z lokalnych księgarni.
Na koniec chciałam zapytać o to, czy w takim razie potrzebne są dodatkowe mechanizmy prawne, żeby zadbać o interesy tłumaczek i tłumaczy w Polsce?
Mechanizmów prawnych, które dotyczą naszej grupy zawodowej, jest kilka. O niektórych już wspomnieliśmy, ale wciąż nie mamy również zabezpieczenia społecznego, choć prace dotyczące tego tematu trwają. Według deklaracji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego projekt ustawy trafił do wykazu prac rządu, ale my go jeszcze nie widzieliśmy.
Z perspektywy naszej grupy zawodowej, w przeważającej części pracującej na podstawie umów o dzieło, zabezpieczenie socjalne jest bardzo ważne. Co prawda nie wiąże się to bezpośrednio z rynkiem książki, ale z komfortem osób pracujących na nim, żebyśmy nie musieli szukać prac dorywczych, etatów, części etatów itd.
Ostatnio mówimy również dużo o PLR, czyli systemie wynagrodzeń za wypożyczenia biblioteczne, który funkcjonuje już od dziesięciu lat. Środki na ten cel pochodzą z Totalizatora Sportowego i gier hazardowych, a system ma rekompensować autorom, tłumaczom i wydawcom fakt wypożyczania książek zamiast ich kupna. W wielu krajach Unii Europejskiej, i nie tylko, jest to znaczący element przychodu twórców literatury i częściowe wynagrodzenie za pracę, która nie jest wynagradzana w sposób rynkowy. Budżet systemu PLR w Polsce wynosił w 2024 roku zaledwie około 5,5 miliona złotych i rośnie o jakieś dwa procent rocznie, więc dużo poniżej inflacji.
Osób, które zapisują się do systemu, jest coraz więcej, dlatego wynagrodzenia systematycznie maleją. Ich mediana w zeszłym roku wyniosła 360 złotych, czyli połowa uprawnionych dostała jeszcze mniej. Oczywiście część osób dostała też dużo więcej, natomiast efekt jest taki, że cały system nie spełnia swojej roli. I o tym chcemy rozmawiać z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ale też z Ministerstwem Edukacji Narodowej czy Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego – bo system wynagrodzeń powinien objąć również biblioteki szkolne, naukowe i akademickie. Trzeba także znaleźć inne fundusze, bo nie chodzi o to, żeby pula pieniędzy nadal rosła o dwa punkty procentowe. Zamiast kilku milionów złotych powinna ona wynosić co najmniej kilkadziesiąt, żeby odpowiadać na realne potrzeby branży.