Biorąc pod uwagę katastrofalne doświadczenie wojskowe USA w Mogadiszu w Somalii w latach dziewięćdziesiątych, które szerszej publiczności znane jest z filmu „Helikopter w ogniu”, zapewne trudno się dziwić. Tym bardziej, że ekipa Trumpa raczej stara się redukować zamorską obecność wojskową, od syryjskiego Kurdystanu do rzeszowskiej Jasionki.
Jednak głównym punktem oferty była baza morska i lotnisko w Berberze, leżące jedynie o 260 kilometrów od położonego z drugiej strony cieśniny Bab el-Mandab jemeńskiego portu Aden. Amerykanie nasilają ataki na kontrolujących część Jemenu Hutich, którzy ostrzeliwują, w ramach solidarności z Hamasem walczącym w Gazie z Izraelem, cywilną żeglugę międzynarodową w cieśninie. I choć wiceprezydent J.D. Vance, w osławionej internetowej wymianie zdań, wyraził obrzydzenie tym, że USA znów muszą pomagać Europie, to obrona swobody żeglugi jest też istotnym amerykańskim interesem. Przez cieśninę przechodzi ponad 30 procent światowego handlu towarami sypkimi i ponad 10 procent ropy. Mając Berberę, Amerykanie nie musieliby już kontrolować cieśniny jedynie z bazy marynarki w Bahrajnie (8,5 tysiąca kilometrów morzem) i lotniczej na Diego Garcia (3,7 tysiąca kilometrów).
Somalijski Zagłoba
Tyle tylko, jak Mohamud i amerykańscy dyplomaci dobrze wiedzą, Berbera leży wprawdzie w Somalii, ale nie tylko tam. To główny port byłej brytyjskiej kolonii, Somalilandu, która po uzyskaniu niepodległości w 1960 roku połączyła się z była włoską kolonią Somalią. Związek okazał się nieudany i w 1991 roku Hargeisa wystąpiła z targanego do dziś wojną domową państwa. Społeczność międzynarodowa nie uznała jednak tej secesji, bowiem – inaczej niż niemal równoczesna secesja sąsiedniej Erytrei z Etiopii – była ona jednostronna. Proponując Trumpowi Berberę, Mohamud ofiarowuje, jak rzekłby Zagłoba, królowi szwedzkiemu Niderlandy. I to Niderlandy, które już się same zaofiarowały. Berberę zaproponował USA także i somalilandzki prezydent Abdirahman Mohamed Abdullahi. W zamian za bazę oczekuje formalnego uznania swego państwa. Zasadnie podkreśla, że jego kraj, inaczej niż Somalia, jest stabilny i demokratycznie rządzony, a Trump umie kierować się interesem, ignorując – jak w przypadku jego roszczeń do Grenlandii – międzynarodowo-prawny zakaz jednostronnych zmian granic.
Tyle że zakaz ten społeczność międzynarodowa mocno popiera. Somaliland został jak dotąd uznany jedynie przez będący w podobnej co on sytuacji Tajwan. To zresztą sprawiło, że Chiny, w odpowiedzi, jęły jawnie wspierać buntujący się z kolei przeciwko rządom z Hargeisy somalilandzki region Khatumo, potajemnie zaś walczących i z Mogadiszu, i z Hargeisą islamistów z afrykańskiej ISIS. To akurat, biorąc pod uwagę antychiński kurs administracji Trumpa, powinno zwiększyć atrakcyjność somalilandzkiej oferty – ale cena polityczna może okazać się wysoka.
Berbera za uznanie
Wcześniej Abdullahi oferował bowiem Berberę Etiopii, która od secesji Erytrei odcięta jest od morza. Dostęp ma w sąsiednim niepodległym Dżibuti, na czym korzystają Chiny, które zbudowały linię kolejową Dżibuti–Addis Abeba, i zarabia Dżibuti, inkasując za tranzyt półtora miliarda dolarów rocznie. Etiopia mogłaby się postawić i nie płacić – ale wówczas straciłaby port, a maleńkie Dżibuti, które gości bazy wojskowe USA, Francji, Niemiec, Włoch, Hiszpanii, Arabii Saudyjskiej, Japonii i Chin (jedyna baza zamorska Pekinu!) nie musi się obawiać potężnego sąsiada.
Somalia nie miała takich protektorów i dlatego Addis Abeba przyjęła 1 stycznia ubiegłego roku somalilandzką ofertę, obiecując w zamian uznanie. Mohamudowi udało się jednak w ciągu kilku miesięcy zmontować znaczący sojusz w obronie somalijskiej integralności terytorialnej. Obejmuje on Dżibuti, Erytreę i Egipt, który wysłał do Mogadiszu żołnierzy i broń. Kair ma z Addis Abebą konflikt o ogromną etiopską zaporę wodną u źródeł Błękitnego Nilu, jedynego egipskiego źródła wody. Somalijski sojusz obronny zadziałał, porozumienie etiopsko-somaliladzkie pozostało na papierze, a w styczniu Turcja, która ma oddzielny sojusz wojskowy z Somalią i interesy jeszcze z czasów otomańskich, wynegocjowała porozumienie, na mocy którego Addis Abeba potwierdziła integralność terytorialną Somalii, ta zaś tradycyjnie zaoferowała jej w zamian Berberę.
Żadna z tych ofert nie jest jednak do realizacji bez wspólnej zgody Mogadiszu i Hargeisy, równie łatwej do osiągnięcia jak, powiedzmy, porozumienie kongijsko-rwandyjskie w sprawie prowincji Kiwu. Zapewne dlatego Zjednoczone Emiraty Arabskie, choć – bez uzgodnień z Mogadiszu, ale kto bogatemu zabroni – włożyły miliony w renowację portu w Berberze, też ze swej inwestycji nie korzystają, i chętnie odsprzedałyby ją komuś innemu.
Addis Abeba zaś szuka innych możliwości. Jeśli nie Dżibuti i nie Berbera, to może erytrejski Asab, który wszak aż do secesji był etiopski? Dlatego też Erytrea, choć była sojuszniczką Addis Abeby w tłumieniu próby kolejnej secesji – etiopskiej prowincji Tigraj (wojna w latach 2020–2022 kosztowała 600 tysięcy zabitych) – ani myśli po zwycięstwie wycofać swe wojska z okupowanych części Tigraju. Mają być zabezpieczeniem przed ewentualnym etiopskim próbom zajęcia Asabu, położonego na trudnym do obrony wschodnim końcu kraju. Addis Abeba się zarzeka, że nie ma takich planów, lecz Erytrea w lutym przeprowadziła mobilizację, zaś w marcu Etiopia przerzuciła wojska do przygranicznego regionu Afar, blisko Asabu.
Lepiej jest być Luksemburgiem
Inaczej niż Somalia, Erytrea nie ma sojuszników – ale ewentualna wojna zmobilizowałaby wszystkich przeciwników obecnego reżimu w Addis Abebie. Od pokonanych w wojnie domowej Tigrajczyków, poprzez Amharów, którzy czują się pozbawieni oczekiwanych łupów zwycięstwa nad Tigrajem, po wiecznie wykolegowywanych z politycznych etiopskich przetasowań Oromo.
Strony wojen domowych w sąsiednim Sudanie i Sudanie Południowym także mają swoje z Etiopią porachunki, zaś Erytrejczycy już raz obalili reżim w Addis Abebie, wywalczając sobie drogę do secesji. Wojny o Asab raczej więc nie będzie, przekazania Berbery najwyraźniej też nie (choć amerykańskie decyzje pozostają nieprzewidywalne). Ale linia kolejowa do Dżibuti przynosi straty – a chińskim bankom trzeba spłacać kredyt za jej budowę. I nikt się nie zdziwi, jeśli Dżibuti podniesie opłaty tranzytowe – no bo gdzie Etiopia przeniesie tranzyt 90 procent swego eksportu i importu?
W Etiopii zaczyna się kończący się w Mali środkowoafrykański pas ośmiu krajów odciętych od morza. Choć trzy z nich są od Etiopii większe, to liczy ona niemal dwa razy więcej ludności i ma ponad dwa razy większy PKB niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Taki potencjał musi szukać ujścia – i w lepszych miejscach na mapie, takich jak Peru, Mongolia czy Kazachstan, go znajduje, lecz w Afryce takich szczęściarzy nie ma. Zaś generalnie, jak już się ma nie mieć dostępu do morza, to miast liczyć na Niderlandy, lepiej jest być Luksemburgiem.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.