W moim poprzednim felietonie opublikowanym na tych łamach, pisałem o nowo powstającej polskiej koalicji prawicowej jako o formacji sprzeciwiającej się całej liberalnej, złożonej i otwartej tożsamości i formie życia. Postanowiłem zawarte w nim tezy skonfrontować z kilkorgiem zaprzyjaźnionych intelektualistów. Do dalszych rozmyślań sprowokował mnie zwłaszcza komentarz jednej z nich, wiodącej progresywnej autorki, wielokrotnie nagradzaj w Europie i poza nią. Odpisała na moją wiadomość z linkiem do tekstu słowami, że „doskonale zna wszystkie argumenty w kontekście Stanów Zjednoczonych, ale one nie przystają do polskiej rzeczywistości”.

Nawrocki jak Trump

To stwierdzenie przykuło moją uwagę, bo niechcący, w sposób całkowicie pośredni, owa autorka zidentyfikowała prawdopodobnie największy błąd poznawczy popełniany przez komentatorów, ale też liberalnych polityków przy analizie minionych wyborów prezydenckich. Oto zwycięstwo Karola Nawrockiego rozpatrywane było w kategoriach taktyki politycznej, sprawności kampanijnej, zdolności sztabu do „ulepienia” kandydata pod właściwe potrzeby przy użyciu zaawansowanych technik socjotechnicznych. I jakoś nikt po drodze nie zauważył, że wszystkie te elementy są typowe, wręcz natywne dla rozmowy o polityce amerykańskiej, a nie europejskiej. Mało tego, Nawrocki zbudował swój przekaz w kampanii na motywach, które właśnie za oceanem od lat się sprawdzają i które zostały celowo podkręcone przez Donalda Trumpa i ruch MAGA. 

Do tematów tych zaliczają się: skrajnie indywidualne podejście do życia społecznego, opowieść o możliwości dołączenia do grona najbogatszych pod warunkiem poparcia właściwego, deregulującego gospodarkę kandydata. Odrzucenie wszelkiej formy wspólnotowości, także na poziomie międzynarodowym – w postaci multilateralizmu w stosunkach międzynarodowych. Wiara chrześcijańska i tradycyjna rodzina jako podstawy stabilności cywilizacyjnej. Oraz, co w polskim kontekście szczególnie ważne i skuteczne – gotowość do nazwania każdej inicjatywy skierowanej na sprawiedliwość społeczną totalitarnym komunizmem.

Nie jest więc żadnym przypadkiem, że pierwsze wybory gdziekolwiek na świecie, w których wygrał kandydat jawnie popierany przez Trumpa i MAGA, odbyły się właśnie w Polsce. Czy nam się to podoba, czy nie, pod względem kultury politycznej i matrycy społecznej nam jest po prostu znacznie bliżej do Stanów Zjednoczonych niż do Europy Zachodniej. Prowadzone od wielu lat badania opinii publicznej pokazują jednoznacznie, że Polska jest najbardziej proamerykańskim społeczeństwem w Europie. Mamy również najwyższe w tej części świata, w niektórych latach wyższe nawet od Amerykanów, pozytywne podejście do kapitalizmu jako doktryny gospodarczej. W dodatku, co dobitnie pokazała kampania prezydencka, wierzymy ślepo właśnie w USA jako gwaranta naszego bezpieczeństwa narodowego. 

Przekaz, który budował Rafał Trzaskowski, na pierwszy rzut oka jest przecież szalenie rozsądny: po co skakać na jednej, amerykańskiej nodze, skoro można robić to na dwóch: tej w Waszyngtonie, i tej osadzonej w kolektywnym europejskim Zachodzie. Wyborcy jednak ewidentnie nie podzielali takiej wizji, bo poparli Nawrockiego – czyli kandydata, który polskie bezpieczeństwo zawierzyłby w całości Amerykanom. Nie wiadomo, czy był to ruch wynikający z pragmatyzmu, czy wręcz przeciwnie – z naiwności graniczącej z głupotą. Nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia – ważne, że okazał się skuteczny.

Resentyment ponad gospodarkę

Nieco bardziej kontrowersyjnym elementem tezy o podobieństwie USA i Polski jest argument ekonomiczny. Gdy dyskutowałem o tym z prof. Timothym Gartonem Ashem, wybitnym brytyjskim historykiem i znawcą Europy Środkowej, dość mocno się ze mną nie zgodził. Wskazał bowiem, tropem wskaźników gospodarczych, że USA z Polską porównywać nie można. W Pasie Rdzy czy na religijnym południu Stanów są osoby, które w ogóle nie wzbogaciły się przez ostatnie trzy–cztery dekady. Polska gospodarka natomiast rozpędziła się tak mocno, że u nas naprawdę poziom życia podniósł się niemal wszystkim. Nawet jeśli z liczbami nie da się za bardzo dyskutować, to już z ich znaczeniem i wpływem na rzeczywistość – jak najbardziej. 

Nie mam jednak przekonania, że polski cud gospodarczy odgrywa w kontekście rosnących resentymentów kulturowych i społecznych jakąkolwiek rolę. To fakt, że osobom w średnich i małych miastach czy na wsiach żyje się dzisiaj lepiej – a nawet znacznie lepiej – niż dwadzieścia lat temu. Czy powstrzymuje ich to jednak przed hodowaniem w sobie głębokiej niechęci, czasami przeradzającej się w agresywną nienawiść, wobec osób, które Evan Osnos z „New Yorkera” określa mianem „elity estetycznej” – intelektualistów, menedżerów, szeroko pojętej klasy średniej, dziennikarzy, polityków związanych ze starym porządkiem lub mieszczących się po prostu w jego ramach? 

Nie ma więc podstaw twierdzenie, że dobrostan gospodarczy czy materialny stanowi szczepionkę przeciwko nienawiści i autorytaryzmowi. Oczywiście – na zubożałych populacjach radykałom żerować jest znacznie łatwiej, ale, jak słusznie w „Nowych Lewiatanach”, wydanych przez „Kulturę Liberalną”, zauważył John Gray, to, że jakieś społeczeństwo jest produktywne, nie znaczy, że nie osunie się w kierunku antydemokratycznym. Nadal bowiem nadmierną wagę przywiązujemy do tego, co było, nie rozumiejąc obaw ludzi względem tego, co jest, a przede wszystkim – co będzie. Już Heidegger stwierdził przecież, że człowiek jest istotą permanentnie wychyloną w przyszłość.

Niewielki jest więc, zwłaszcza w polityce, pożytek z tego, że zafundowało się komuś, nawet całym klasom społecznym, dobrobyt przez ostatni miniony czas. Jeśli te same klasy uznają, że koniunktura się kończy, a szanse na powiększenie czy nawet utrzymanie tej prosperity się po prostu wyczerpały – odrzucą ten układ i zwrócą się ku nowemu. Dokładnie to wydarza się w ostatnich latach w USA. I właśnie tu trzeba upatrywać głębokich, społecznych przyczyn wygranej Nawrockiego, a przede wszystkim – nadciągającego tsunami w polskiej polityce partyjnej, które za chwilę prawdopodobnie zmiecie i PiS, i Platformę Obywatelską.

Raczej 51 stan USA, niż 27 kraj Unii

Amerykańskie wzorce kulturowe i polityczne przyjęły się w Polsce znacznie lepiej niż te zachodnioeuropejskie, co dobrze wyjaśnia na tej właśnie płaszczyźnie porażkę Rafała Trzaskowskiego. Unijny technokrata, który postawił na kampanijną retorykę wspólnoty, zjednoczenia, multilateralizmu i budowania pomostów, nie mógł wygrać w chwili, w której dokładnie od wszystkich tych rzeczy odwraca się Ameryka. Tym bardziej w momencie, kiedy zaangażowała się ona w polskie wybory w skali absolutnie bezprecedensowej.

Matryca zachodnioeuropejska – mieszczańska, merkantylna w dobrym tego słowa znaczeniu, paternalistyczna, jak rozumieli to klasyczni konserwatyści, pozostaje nam wciąż bardzo obca. Widać to nawet w naszym ogólnym stosunku do Unii Europejskiej, w której wciąż, 21 lat po akcesji, nie czujemy się jak w domu. Nie widać, żeby czuli się w niej jak u siebie nawet najbardziej proeuropejscy politycy – nie mówiąc o narodzie. Dla liberalnej części sceny politycznej Unia jest mitycznym „Zachodem”, do którego wiecznie aspirujemy i wobec którego mamy stosunek poddańczy. Dla prawicy jest albo źródłem darmowych, sporych pieniędzy, albo wrzodem na żołądku, nadmiernie regulującym życie za pomocą Zielonego Ładu czy norm konkurencji na rynku wewnętrznym. Dla żadnej z tych grup nie jest miejscem, w którym zachowywaliby się swobodnie i któremu narzucaliby swój ton.

Tymczasem do USA blisko nam bardzo, może bardziej niż byśmy sami chcieli. Pozbawieni chadecji i socjaldemokracji, formacji systemowych, osiowych dla zachodnich demokracji, obracamy się pomiędzy liberalizmem gospodarczym a czymś na kształt wściekłego antykomunizmu. Jeśli tak stawiać sprawę, widać, że rację miał Józef Pinior – swego czasu określający Polskę mianem „amerykańskiego lotniskowca w Europie”. Jesteśmy bardziej 51. stanem Ameryki Północnej niż 27. krajem Unii Europejskiej.